Impresje

piątek, 31 grudnia 2010

Podsumowanie 2010 roku

W ubiegłym roku nie robiłam podsumowania, może dlatego, że wtedy prowadziłam (ten) blog dopiero od kilku miesięcy. W 2010 roku zamieściłam tutaj 124 posty (łącznie z tym), przy czym w 71 z nich omówiłam 77 książek. Nie znaczy to jednak, że tylko tyle przeczytałam. Bardzo lubię wracać do pozycji, które kiedyś mi się spodobały, więc gdybym i te powtórne lektury uwzględniła, lista przeczytanych w tym roku książek byłaby o co najmniej połowę dłuższa (w wakacje przypomniałam sobie prawie całą "Jeżycjadę" Musierowicz, poza tym "Imię róży", prawie cała Jane Austen, od czasu do czasu jakiś kryminał Agathy Christie, coś Sienkiewicza, część "Pieśni lodu i ognia" Martina, cały "Harry Potter" itd., itp).

Zastanawiam się, czy nie oznaczać niektórych książek dodatkowym tagiem: Styliści. Fabuła jest ważna, ale najbardziej cenię pisarzy, którzy mają własny styl, których stać na oryginalne metafory. W tym roku do tego grona zaliczyłabym (kolejność przypadkowa):

Bardzo duże wrażenie wywarły na mnie również (kolejność nieprzypadkowa):

Owszem, najczęściej sięgam po beletrystykę, ale nie zawsze. Przeczytałam również kilka książek innego rodzaju, które mogłabym oznaczyć wspólnym tagiem: Poszerzające horyzonty. Nie były to lektury łatwe, ale warte zachodu (kolejność przypadkowa):

Poszerzyłam również swoją wiedzę o dynastii Tudorów. Oprócz wspomnianego już "Zakochanego Szekspira" sięgnęłam w tym roku po trzy powieści dotyczące tego okresu:

i dwie książki popularnonaukowe na ten temat:

***

Czytelniczy rok 2010 zaliczam do bardzo udanych, mam nadzieję, że kolejny przyniesie co najmniej tyle samo świetnych lektur, czego sobie i Wam życzę! Dziękuję za odwiedziny i komentarze, miłe słowa i dyskusje.

***

środa, 29 grudnia 2010

MIĘDZY PRAWEM A SPRAWIEDLIWOŚCIĄ

Tytuł: Między prawem a sprawiedliwością
Autor: Paweł Pollak
Pierwsze wydanie: 2010

Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza BRANTA
ISBN: 978-83-61668-26-8
Stron: 377

Ocena: 3+/5

Ostatnio regularnie przysypiam w trakcie lektury "Srebrnych orłów" Parnickiego. P. (znów będzie marudził, że o nim piszę;)) przeczytał kilka powieści tego autora, więc zawzięłam się, że ja przebrnę przez choćby jedną. Ale jestem dopiero w połowie... W tej sytuacji szczególnie ucieszyła mnie przesyłka od pewnego blogera, który chce pozostać anonimowy;) (dzięki!!!). Jeszcze na poczcie sprawdziłam, co jest w środku (zawsze tak robię w przypadku  nieoczekiwanych listów), i przygotowałam się (mentalnie) na wieczór z literaturą rozrywkową. Co za ulga po tych mrokach średniowiecza... 

"Między prawem a sprawiedliwością" to zbiór czterech opowiadań, których akcja toczy się we współczesnym Nowym Jorku. W każdym z nich dwaj doświadczeni policjanci: McWane i Sheppard we współpracy z prokuratorem Harrisonem i jego asystentką Amandą Cooper rozwiązują zagadkę jakiegoś morderstwa. Oczywiście są to sprawy dość nietypowe, nawet jak na Nowy Jork (nie napiszę jednak jakie - w końcu w kryminałach zwłaszcza istotne jest zaskoczenie czytelnika). Konstrukcja wszystkich utworów jest bardzo podobna: morderstwo, śledztwo, sprawa w sądzie. O wspomnianych policjantach i prawnikach nie dowiadujemy się zbyt wiele, raczej tyle, żeby odróżnić jednego od drugiego. Choć są to bohaterowie szablonowi, to jednak niepozbawieni uczuć i własnego zdania - owszem, postępują zgodnie z przepisami, ale czasami żałują, że system prawny nie jest trochę bardziej elastyczny i nawet wielokrotny morderca może się wywinąć dzięki temu, że stać go na dobrego prawnika, który wykorzysta wszystkie możliwe kruczki i drobne potknięcia policjantów.
Wcale się nie dziwię, że autor umieścił całą akcję w USA - u nas śledztwa toczą się latami i trudno je ująć w jednym opowiadaniu. No i rozprawy w polskich sądach nie są chyba aż tak widowiskowe i emocjonujące. W każdym razie tak przypuszczam - nigdy na żadnej nie byłam.

Opowiadania Pawła Pollaka nie porażają może oryginalnością, ale są bardzo wciągające (poszłam spać po pierwszej) i czyta się je przyjemnie. Autor skupia się na zagadce morderstwa, nie epatuje nadmiernie makabrą, co się chwali. Nie wydaje mi się, żeby nawet w Ameryce śledztwo i proces szły tak gładko, jak to tutaj przedstawiono, ale to taka konwencja, a nie podręcznik dla studentów Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie. Zresztą autor inspirował się serialami, a tego rodzaju seriale to... wiadomo: z rzeczywistością nie mają za dużo wspólnego.

Nie mogę nie wypomnieć błędów stylistycznych. Na nieliczne pomyłki interpunkcyjne czy literówki (tu ich nie zauważyłam) gotowa jestem zwykle przymknąć oko, ale na styl zwracam zawsze szczególną uwagę. Tego rodzaju potknięć nie było w tej książce zbyt dużo, ale jednak... 
Gdybym stała, tobym upadła. Gdybym siedziała, to spadłabym z krzesła. Na szczęście leżałam, kiedy na stronie 275 przeczytałam takie oto zdanie:
Kurtkę ubierał już na schodach.
W dialogu ten regionalizm aż tak bardzo by nie raził, ale w narracji... 
Albo takie zdanie z blurba:
Opowiadania toczą się w realiach Nowego Jorku.
Powinno być chyba: "Akcja opowiadań toczy się w realiach Nowego Jorku".

***

Polecam ciekawy wywiad Matyldy z Pawłem Pollakiem.


środa, 22 grudnia 2010

SAMOLUBNY GEN

Tytuł: Samolubny gen (The Selfish Gene)
Autor: Richard Dawkins
Pierwsze wydanie: 1976 (ta wersja: 1989)
Tłumaczenie: Marek Skoneczny

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria: Na ścieżkach nauki
ISBN: 83-86868-15-5
Stron: 472 (w tym przypisy, literatura i indeks)

Ocena: 4+/5


Snułam się między bibliotecznymi półkami, nie mogąc zdecydować się na nic konkretnego. W końcu przyszło mi do głowy, żeby zapytać o jakąś książkę Dawkinsa. Dostępny był "Samolubny gen" i chyba dobrze się stało, że od tej właśnie pozycji zaczęłam poznawać twórczość, a właściwie dorobek naukowy tego autora. W ostatnich latach postrzegany jest, mam wrażenie, raczej jako "wojujący ateista" niż wybitny zoolog, etolog, ewolucjonista i popularyzator nauki.
"Samolubny gen" został po raz pierwszy wydany w 1976 roku i podobno wywołał duże poruszenie w środowisku naukowym i wśród pozostałych czytelników. W 1989 roku ukazało się kolejne wydanie - z nową przedmową Dawkinsa, poszerzone o dwa rozdziały i sporo przypisów zamieszczonych na końcu książki (w polskiej wersji zajmują ponad 80 stron!). W trzydziestą rocznicę opublikowano jubileuszowe wydanie, zawierające kolejną przedmowę autora oraz fragmenty recenzji. Ja czytałam wersję drugą, ale Prószyński i S-ka wydali również najnowszą.
Oczywiście od 1976 roku w genetyce dokonano olbrzymiego postępu, a jednak książka Dawkinsa nadal jest wznawiana, co chyba najlepiej świadczy o jej wyjątkowości.

Jeśli chodzi o lekcje biologii w szkole, to najbardziej wbiła mi się w pamięć fotografia najedzonego kleszcza z podręcznika do którejś tam klasy podstawówki. Oględnie mówiąc nie był to mój ulubiony przedmiot, obawiałam się więc, że mogę nie przebrnąć przez "Samolubny gen", a jednak się udało:). No, nie będę twierdzić, że wszystko a wszystko pojęłam, ale wydaje mi się, że główne tezy autora zrozumiałam. Naturalnie jako laikowi trudno mi się do nich ustosunkować, nie czuję się w żaden sposób upoważniona do polemizowania z naukowcami, zwłaszcza z tak uznanymi[1]. Spodziewam się, że niedługo poczytam sobie o ewolucji człowieka z zupełnie innego punktu widzenia - w moim prezencie urodzinowym (z lipca), czyli w "Nonzero" Roberta Wrighta. Sprawdzę, która perspektywa naukowa bardziej trafi mi do przekonania.

(Jak zwykle: kursywą oznaczam własne przemyślenia, wszelkie pogrubienia również są moje. W komentarzu zasugerowano, że brzmi to dwuznacznie, więc precyzuję: chodzi mi o to, że jeśli w cytacie tekst jest pogrubiony, to pogrubiłam go ja, a nie wydawca albo autor).

Lektura "Samolubnego genu" zmusza czytelnika do spojrzenia na siebie, na ludzkość z zupełnie nowej perspektywy. Dla niektórych będzie to prostsze, dla innych trudniejsze - myślę, że to w dużej mierze zależy od światopoglądu. Istnieje, jak sądzę, spore prawdopodobieństwo, że osoby o silnym zacięciu antropocentrycznym rzucą książką o ścianę już po przeczytaniu pierwszego rozdziału:).
Otóż Richard Dawkins twierdzi - w wielkim skrócie - że człowiek (i każdy inny organizm) jest tylko maszyną przetrwania, nośnikiem dla swoich genów, optymalnym, wielofunkcyjnym opakowaniem. Kiedy umiera, umiera definitywnie. Nawet mój hipotetyczny klon nie byłby mną - będzie po prostu identycznym zestawem genów (właściwie chodzi oczywiście o ich kopie), ale jednak zupełnie inną osobą, z innymi wspomnieniami, poglądami, uczuciami. Połowę genów otrzymujemy od mamy, połowę od taty, tak jak nasze rodzeństwo. Potem połowę własnych genów przekazujemy dzieciom. W porównaniu do długości życia ludzkiego organizmu - geny są niemal wieczne, wiernie replikują się w kolejnych pokoleniach (choć zdarzają się mutacje). "W długim okresie wszyscy będziemy martwi", przetrwają tylko kopie naszych genów.

piątek, 17 grudnia 2010

ZŁODZIEJKA

Tytuł: Złodziejka (Fingersmith)
Autorka: Sarah Waters
Pierwsze wydanie: 2002
Tłumaczenie: Magdalena Gawlik-Małkowska

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7469-461-2
Stron: 464

Ocena: 2+/5

Zaczęłam już wczoraj pisać o "Samolubnym genie" Dawkinsa, ale dziś nie jestem w stanie skupić się na tak poważnej tematyce, więc opiszę swoje wrażenia po lekturze "Złodziejki" Sarah Waters. 

Gdyby autorka poprzestała na napisaniu części pierwszej, liczącej ok. 150 stron, to "Złodziejka" byłaby niezłym krótkim czytadłem z intrygującym zakończeniem. Niestety powstały jeszcze dwie kolejne części (wszystkie mieszczą się w jednym tomie), w których występuje więcej niespodziewanych i nieprawdopodobnych zwrotów akcji niż w kilku sezonach "Mody na sukces" razem wziętych. No, może trochę przesadziłam, ale nie aż tak bardzo. 

Mamy rok 1862. Siedemnastoletnia Susan Trinder mieszka w Londynie u pani Sucksby, która zajmuje się dziewczynką niemal od dnia jej narodzin, ponieważ matkę Sue powieszono za morderstwo. To środowisko złodziejaszków, paserów i żebraków, od których Susan uczy się kilku pożytecznych sztuczek. Pewnego zimowego wieczoru składa im wizytę Dżentelmen - młody i przystojny uwodziciel, hazardzista i oszust, podobno wywodzący się z bogatej rodziny, która się go wyrzekła - i składa jej intratną propozycję. Otóż planuje on uwieść i poślubić pannę Maud Lilly, również siedemnastolatkę i sierotę, przebywającą pod opieką wuja - naukowca w ponurym domostwie na odludziu. Co prawda dziewczyna nie jest zupełnie zdrowa psychicznie (jej matka leczyła się w zakładzie dla obłąkanych), ale odziedziczy spory majątek. Susan ma zostać jej pokojówką i pomóc Dżentelmenowi w realizacji jego niecnych planów, oczywiście nie za darmo.
W części pierwszej narratorką jest Susan, druga opowiada o tych samych wydarzeniach, ale z perspektywy Maud, trzecia traktuje o dalszych losach wszystkich bohaterów. 

Wiktoriańska Anglia jest w "Złodziejce" ukazano dość ciekawie,  Sarah Waters oprowadza czytelnika po przeróżnych jej zakątkach: niebezpiecznych zaułkach Londynu, dziupli pasera, ponurym niszczejącym dworze, szpitalu psychiatrycznym, ale jednak w porównaniu np. ze "Szkarłatnym płatkiem i białym" Fabera wypada to wszystko cokolwiek blado. Również styl pisarki pozostawia, moim zdaniem, trochę do życzenia.
O ile w pierwszej i drugiej części udało jej się nieco zróżnicować sposób mówienia Sue - drobnej złodziejki i analfabetki "awansowanej" nagle na pokojówkę, oraz Maud, która odebrała, co prawda, nieco "nietypowe" wykształcenie, ale jednak była damą, o tyle w trzeciej części chyba zupełnie o tym zapomniała.
Uczucie, relacja między głównymi bohaterkami są całkiem wiarygodnie i subtelnie ukazane, ale już tzw. portrety psychologiczne każdej z nich osobno są miejscami niedopracowane, niekonsekwentne, dlatego Sue i Maud nie zdobyły mojej sympatii, mimo że zwykle kibicuję kobietom uciskanym i krzywdzonym przez brutalny męski świat. Sarah Waters właściwie opisała miejsce kobiety w patriarchalnym wiktoriańskim społeczeństwie, ale nie była pierwsza, a poza tym inni zrobili to, jak sądzę, lepiej.

Przesadny melodramatyzm ostatniej partii "Złodziejki" zupełnie przyćmił, niestety, nieliczne zalety tej powieści. Podsumowując: odradzam.

wtorek, 14 grudnia 2010

Insygnia Śmierci i in.

Szablon bloga. Znów go zmieniłam. Poprzedni, po dodaniu gadżetu LinkWithin, wydał mi się zbyt kolorowy. W dodatku dopiero teraz oświecono mnie, że da się ustawić inny kolor linków w postach i komentarzach, a inny w reszcie strony. Usunęłam jedną z dwóch kolumn i poszerzyłam stopkę bloga. Mam nadzieję, że jest w miarę czytelnie i łatwo wszystko znaleźć.

Tak nawiasem mówiąc, to dziękuję twórcom czytników RSS i bardzo użytecznego rozszerzenia/wtyczki do chrome o nazwie Readability. Dzięki nim jestem w stanie wyłuskać treść z najbardziej zaśmieconej strony, nawet jeśli jej autor/autorka preferuje maleńką czcionkę na czarnym tle.

Harry Potter. Wybrałam się do kina sama, P. filmy o czarodziejach ma w pogardzie;). Para po lewej prawie cały czas coś jadła: menu mieli zróżnicowane - na przemian chrupali i szeleścili. No naprawdę, czy nie można zjeść w domu albo PRZED seansem?! Musiałam też jakoś przeżyć dwudziestominutowy blok reklamowy (spot Coca-Coli Zero był koszmarny).

SPOILERY

Twórcy filmu nie mieli łatwego zadania - W "Insygniach Śmierci" Rowling sporo się dzieje, ale akcja w pierwszej połowie książki, po upadku Ministerstwa, nie jest zbyt widowiskowa. W dodatku poszukiwanie horkruksów sprowadza się głównie do czytania książek i myślenia, co w tego rodzaju filmie trudno przedstawić. Ale da się. "Dwie wieże" też traktowały głównie o wędrowaniu, a moim zdaniem wypadły o wiele lepiej niż "Powrót króla".
W "Insygniach" podobały mi się przede wszystkim aktorstwo (nawet Daniel Radcliffe zagrał całkiem nieźle), scenografia (pisał o niej niedawno cedroo), efekty, muzyka też była w porządku. Świetnie zmontowano scenę w lesie, kiedy Harry, Ron i Hermiona próbują uciec przed szmalcownikami. Tylko niech mi ktoś powie, dlaczego ani w książce, ani w filmie oni się nie deportowali??
Za to scenariusz był beznadziejny. Jeśli ktoś nie czytał książki, to nie połapie się, o co chodzi. Sceny dynamiczne przeplatają się ze spokojniejszymi, ale brakuje napięcia, w ogóle jakoś nie widać, żeby trójce głównych bohaterów bardzo zależało na odnalezieniu i zniszczeniu reszty horkruksów. Nie odczuwałam prawie w ogóle tej grozy, jaka podobno opanowała świat czarodziejów. Nie dowiedziałam się, co się dzieje w Hogwarcie. Zakończenie wypadło raczej blado - może dlatego, że wcześniej wątek Różdżki Przeznaczenia był bardzo słabo wyeksponowany. Generalnie - niby kluczowe wydarzenia z książki są tu pokazane, ale kupy się to wszystko raczej nie trzyma, choć początek zapowiadał coś innego. Twórcy filmu powinni trochę więcej czasu poświęcić scenariuszowi i akcji, a nie szukaniu malowniczych krajobrazów (dlaczego Harry, Hermiona i Ron wciąż rozbijali namiot na jakichś opoczystych pustkowiach?).
Są świetne sceny: "konferencja" śmierciożerców i Voldemorta w dworze Malfoyów, wizyta Harry'ego i Hermiony w domu Bathildy Bagshot, śmierć Zgredka, wspomniana próba ucieczki przed szmalcownikami. Ciekawa była animowana wersja "Baśni o trzech braciach", ale kiepsko powiązano ją z całą resztą. Sympatycznie wypadł taniec Harry'ego i Hermiony, który podobno wzbudził tyle kontrowersji. Wydaje mi się jednak, że ten film mógł być dużo lepszy. No cóż, czekam na drugą część.


niedziela, 12 grudnia 2010

Kobieta w literaturze VII

(W nawiązaniu do poprzedniego wpisu).

Charlotta Lucas (Lucy Scott)
i pan Collins (David Bamber)
W najkrótszym czasie, jaki pomieścić mógł długie mowy pana Collinsa, wszystko zostało uzgodnione ku obopólnemu zadowoleniu, a kiedy wchodzili do domu, pastor z całą powagą prosił Charlottę, by wyznaczyła dzień, który uczyni go najszczęśliwszym z ludzi. Choć na ową niebiańską chwilę trzeba było jeszcze trochę zaczekać, młoda dama wcale nie miała zamiaru igrać ze szczęściem pastora. Głupota, jaką wyróżniła go natura, musiała odjąć jego zalotom wszelki wdzięk, dla którego kobieta pragnęłaby przedłużyć okres narzeczeński. Tak więc panna Lucas, która przyjęła go z czystej i bezinteresownej chęci urządzenia sobie życia, nie dbała o to, kiedy ów fakt nastąpi.
Jak najszybciej zwrócono się do sir Williama i lady Lucas o wyrażenie zgody, która została udzielona z najwyższym zadowoleniem i pośpiechem. Już w obecnej sytuacji życiowej pan Collins był pożądaną partią dla ich nieposażnej córki, a w przyszłości miał jeszcze otrzymać wcale niezłą fortunkę. Lady Lucas zaczęła od razu obliczać z większym zainteresowaniem, niżby ta okoliczność mogła dotychczas w niej wzbudzić, ile jeszcze lat może pożyć pan Bennet, a sir William oświadczył z całym przekonaniem, iż kiedy pan Collins wejdzie w posiadanie Longbourn, będzie bardzo stosowne, by wraz ze swą małżonką został przedstawiony u dworu. Krótko mówiąc, cała rodzina cieszyła się z powodu tego wydarzenia niezmiernie. Młodsze córki radowały się myślą, iż wejdą w świat o rok czy dwa wcześniej, niż to było zamierzone, a chłopcy przestali się bać, iż siostra umrze starą panną. Sama Charlotta była zupełnie spokojna. Osiągnęła swój cel i teraz miała czas nad wszystkim się zastanowić. W sumie jej wrażenia były raczej dodatnie. Wprawdzie pan Collins nie jest ani mądry, ani miły, towarzystwo jego jest nudne, a miłość do niej wyimaginowana, zostanie jednak jej mężem. Zawsze pragnęła wyjść za mąż, choć nie miała wysokiego pojęcia ani o mężczyznach, ani o małżeńskim pożyciu. Małżeństwo to jedyne przyzwoite wyjście dla wykształconej młodej damy bez majątku, a choć rzadko można w nim osiągnąć szczęście, jest z pewnością najprzyjemniejszym środkiem zapobiegającym biedzie. Ten środek zdobyto nareszcie. Zdawała sobie sprawę, że ma szczęście - skończyła już dwadzieścia siedem lat i nigdy nie była ładna. [str. 133-134]

Tytuł: Duma i uprzedzenie
Autorka: Jane Austen
Tłumaczenie: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Prószyński i S-ka 1998
Pierwsze wydanie: 1813

Zdjęcie pochodzi z serialu "Duma i uprzedzenie" z 1995 roku w reż. Simona Langtona.

***

piątek, 10 grudnia 2010

Kobieta w literaturze VI

PICKERING
Słuchajcie, Doolittle, dlaczego wy nie weźmiecie ślubu z tą waszą kobitą? Nie pochwalam tego rodzaju niemoralności. 

DOOLITTLE
Stanley Holloway jako
Alfred P. Doolittle
Niech prezes jej to powie, nie mnie. Ja jestem gotów. To przecie ja cierpię, nie ona. Żadnej nie mam władzy nad nią. Kawalera muszę przed nią odstawiać, prezenta dawać, sukienki kupować... po prostu grzech. Za parobka przy niej jestem, a wszystko dlatego, żem nieślubny chłop. Dobrze ona to wie - kto by ją na małżeństwo nabrał! Prezesunio mnie posłucha i żeni się z Elizą, póki młoda i nie zna się na rzeczy. Bo jak nie, to prezes pożałuje, a jak tak - to ona pożałuje. Ale z dwojga złego niech już ona sobie w kaszę pluje, a nie pan. Zawszeć pan chłop, a ona tylko baba, co i tak na przyjemności się nie wyzna. 
[str. 71, Akt II]

***   ***   ***


(Po imprezie w ambasadzie - przyp. Elenoir)

Audrey Hepburn jako
Eliza Doolittle
ELIZA
Słyszałam, jak pan się modlił: "Dzięki Bogu, że to już koniec..."

HIGGINS niecierpliwie
Czyż nie słusznie? Czy ty sama nie czujesz zadowolenia? Od dziś jesteś wolna i możesz robić, co ci się podoba.

ELIZA starając się opanować, z rozpaczą
Ale co?! Czego mnie pan nauczył? Do czego jeszcze jestem zdolna? Gdzie mam iść? Co mam robić? Co się ze mną stanie?

(...)

HIGGINS, któremu przychodzi do głowy dobra myśl
Tak, tak, przychodzi mi na myśl, że moja matka może cię wyswatać za kogoś odpowiedniego.

ELIZA
Pod tym względem stałam wyżej, gdy byłam kwiaciarką uliczną...

HIGGINS
Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć?

ELIZA 
Sprzedawałam kwiaty bez myśli o sprzedawaniu siebie... Teraz, gdy pan zrobił ze mnie damę, nie mam nic innego do sprzedania oprócz siebie. Ach, trzeba było mnie zostawić, gdzie mnie pan znalazł... 
[str. 112-113, Akt IV]

***   ***   ***

środa, 8 grudnia 2010

LETNI DESZCZ. KIELICH, LETNI DESZCZ. SZTYLET

Tytuł: Letni deszcz. Kielich
Cykl: Saga o zbóju Twardokęsku, tom 3
Autorka: Anna Brzezińska
Pierwsze wydanie: 2004

Wydawnictwo: Runa
ISBN: 83-89595-04-4
Stron: 591

Ocena: 4/5

Tytuł: Letni deszcz. Sztylet
Cykl: Saga o zbóju Twardokęsku, tom 4
Pierwsze wydanie: 2009

ISBN: 978-83-89595-57-7
Stron: 598

Ocena: 5-/5


Wreszcie! Wreszcie w ubiegłym tygodniu dostałam maila z biblioteki z informacją, że mogę odebrać trzeci tom cyklu Anny Brzezińskiej. Czwarty miałam już wypożyczony, więc mogłam doczytać sagę do końca, dowiedzieć się, jak potoczyły się losy bohaterów wykreowanych w dwóch pierwszych częściach.

Nie będę, wyjątkowo, streszczać czy zarysowywać fabuły - "Letni deszcz" zawiera kontynuację poprzednich wątków, domknięcie opowieści. Ma te same zalety co "Plewy na wietrze" i "Żmijowa harfa": interesujących i zróżnicowanych bohaterów, ciekawą i oryginalną fabułę, bardzo obrazowe opisy, świetna strona językowa, epicki rozmach... jak widać - jestem pod wrażeniem. Ma też drobne wady, właściwie maleńkie ryski - niepotrzebne niekiedy (moim zdaniem) opisy i trochę za dużo pobocznych wątków, które nie mają znaczenia dla całej historii - ubarwiają ją, ale czytelnik traci często z oczu główne nici fabuły. Trzeci tom wydał mi się też miejscami nieco chaotyczny, natomiast w czwartym wspomnianych wadek (jeśli nawet nie ma takiego słowa, to powinno być) prawie nie ma, więc oceniłam go najwyżej. Akcja toczy się w nim znacznie szybciej, bohaterowie trochę mniej mówią, a więcej robią, poszczególne wątki silniej się ze sobą splatają, wszystko konsekwentnie zmierza do wielkiego finału. No i wreszcie przestali mi się mylić ci bogowie i krainy, w których ich czczono. Myślę, że mapka i jakiś mały indeks ułatwiłyby zrozumienie tych powiązań i powinny się one znaleźć w następnych wydaniach. 

wtorek, 7 grudnia 2010

Uwaga: rusza Klub czytelniczy!

Cytuję pomysłodawczynię, czyli Annę:
Zasady są proste: wybieramy jedną książkę, czytamy w określonym czasie (4-8 tygodni) i dzielimy się wrażeniami. Dobrze by było, gdyby wybrana pozycja była szeroko dostępna i niezbyt długa;). Gatunek literacki jest dowolny.
Na wzór ww. wspomnianej Cornflowerbooks na swoim blogu będę zamieszczać wstępną notkę dotyczącą danej książki, a w ustalonym terminie - wrażenia po lekturze. Celem każdego "posiedzenia" klubu jest dyskusja - nie zdawkowe uwagi i komentarze, jakich w sieci jest pod dostatkiem, ale wymiana głębszych przemyśleń. Mnie takich dyskusji brakuje, stąd też po części wziął się pomysł na obecne przedsięwzięcie. Zamieszczając notkę podsumowującą postaram się taką dyskusję sprowokować;).
Nie trzeba się rejestrować, nie trzeba prowadzić własnego bloga - kto ma ochotę, ten czyta i komentuje. Naturalnie chętni mogą zamieszczać pełne recenzje na swoich blogach, z zastrzeżeniem, żeby nie wyprzedzać podanego terminu;).

Na początek: "Jądro ciemności" Conrada. Dyskusja rozpocznie się 22 stycznia, więc czasu mamy mnóstwo. 

Szczegóły organizacyjne trzeba jeszcze chyba dopracować, ale to akurat jest najmniej ważne. Inicjatywa mi się podoba, zapisuję się, a i Wam polecam:).

piątek, 3 grudnia 2010

BÓG REKIN. WYPRAWA DO ŹRÓDEŁ MAGII

Tytuł: Bóg Rekin. Wyprawa do źródeł magii (The Shark God. Encounters with Ghosts and Ancestors in the South Pacific)
Autor: Charles Montgomery
Pierwsze wydanie: 2004
Tłumaczenie: Dorota Kozińska

Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 978-83-247-0507-8
Stron: 400

Ocena: 4/5

Miałam ochotę na książkę o podróżach. Blurb wyglądał zachęcająco, więc zdecydowałam się na egzotyczną wycieczkę do Melanezji. Oczywiście chodzi o wycieczkę czytelniczą - w realu wolę popijać gorącą herbatę w zasypanym śniegiem, biało-szarym Krakowie niż umierać z gorąca na malowniczej plaży, opędzając się (zapewne bezskutecznie) od stawonogów. (Uwielbiam klimat umiarkowany!).

Charles Montgomery, kanadyjski pisarz, dziennikarz i fotograf, wyruszył do Melanezji śladami swojego pradziadka, Henry'ego Montgomery, biskupa Tasmanii. Celem podróży Henry'ego było nawracanie pogan, natomiast Charles chciał zmierzyć się z rodzinną legendą i utwierdzić się w swoim racjonalizmie (takie odniosłam wrażenie). Obaj przelali wspomnienia na papier. "The Light of Melanesia" (1896) to panegiryk na cześć działalności misyjnej, w którym tubylcy przedstawieni są jako kanibale parający się w dodatku czarną magią (dziełem szatana), a duchowni - jako bohaterowie, herosi z narażeniem życia niosący kaganek oświaty i prawdziwej wiary. "Bóg Rekin" (2004) to próba bardziej obiektywnego i właśnie racjonalnego spojrzenia na dawną i współczesną Melanezję.

środa, 1 grudnia 2010

Pozytywka

Patrzyłam na tumany śniegu wirujące między blokami i przypomniała mi się ta piosenka:



"Pozytywka" - Szymon Zychowicz