Impresje

niedziela, 30 marca 2014

KOCHANEK WIELKIEJ NIEDŹWIEDZICY

Tytuł: Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy
Pierwsze wydanie: 1937
Autor: Sergiusz Piasecki
Nota biograficzna, edytorska, bibliograficzna, posłowie: Włodzimierz Bolecki

Wydawnictwo: Świat Książki 1994
ISBN: 83-7129-074-8
Stron: 445





Władek Łabrowicz przez trzy sezony był przemytnikiem na pograniczu polsko-białoruskim, po czym stwierdził, że jest to zajęcie bez przyszłości. O tym mniej więcej jest ta książka. Niby nic ciekawego, a jednak okazała się bestsellerem. Na sukces wydawniczy złożyło się kilka przyczyn.


Przede wszystkim - tak chwalony przez krytyków talent narracyjny Sergiusza Piaseckiego (1901-1964). "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" nie jest żadnym literackim majstersztykiem, bo też autor wcale profesjonalnym pisarzem nie był, a i amatorsko parał się beletrystyką dopiero od niedawna, ale może właśnie dlatego mógł nie zawracać sobie głowy stylami i prądami i skupił się niemal wyłącznie na fabule, którą wielu współczesnych twórców ma, niestety, w niemal zupełnej pogardzie.

Narracja jest tu pierwszoosobowa i jeśli ma jakiś styl, to jest to w pewnej mierze styl opowieści z celi, snutej nieśpiesznie i z barwnymi szczegółami. Piasecki napisał tę książkę w półtora miesiąca 1935 roku, kiedy odsiadywał wyrok w więzieniu na Świętym Krzyżu. Mogę się założyć, że gdyby wtedy sprawniej posługiwał się językiem polskim, zajęłoby mu to jeszcze mniej czasu, tym bardziej że nie musiał robić żadnego researchu, bo w przeszłości, właśnie w pierwszej połowie lat dwudziestych, kiedy toczy się akcja powieści, sam był przemytnikiem. Oraz agentem polskiego wywiadu, dopóki go nie wywalili - jedni piszą, że z powodu bójek, inni, że przez kokainę. Cóż było robić? Wziął się Piasecki za kradzieże i rozboje, za co w końcu skazano go w 1927 roku na karę śmierci, ale w drodze łaski zmieniono wyrok na 15 lat więzienia z możliwością warunkowego zwolnienia po 10 latach. Wszczynał bunty, więc przenoszono go do kolejnych placówek, aż w końcu trafił do jednego z najcięższych więzień II RP, czyli na Święty Krzyż właśnie. 

Już wcześniej ojciec dopatrzył się u syna talentu literackiego, zachęcał go do pisania i w więzieniu Piasecki pisać zaczął. Jego pierwszym językiem był rosyjski, ale powieści tworzył w języku polskim, który tak na serio zaczął sobie przyswajać dopiero za kratami. Dlaczego nie pisał po rosyjsku? Nie wiem, może dlatego, że jako zdeklarowany antykomunista i uczestnik wojny polsko-radzieckiej (walczył po naszej stronie) na publikacje w ZSRR liczyć nie mógł? A pisać musiał, to była jego - jak twierdził - "potrzeba organiczna, nieodzowna i niezwalczona".


Wróćmy do książki. Piasecki nie tylko sprawie opowiada historię, ale za pomocą niewielu dostępnych mu środków bardzo sugestywnie oddaje niebezpieczeństwo i koloryt pracy przemytników, egzotykę ówczesnego pogranicza. Tej powieści nie trzeba przenosić na ekran, bo w trakcie lektury czytelnik ma to wszystko przed oczami: ciemną od brudu i dymu spelunę rozbrzmiewającą dźwiękami harmonii; cichą, tonącą w poświacie księżycowej, a przecież niebezpieczną granicę; mroczną, odstręczającą podszewkę dużego miasta; bezpieczną kryjówkę pod gałęziami jodły w lesie. Tego świata już nie ma (OKparę jodeł zostało), nie ma ludzi, którzy by go dobrze pamiętali.

I nie ma już takich przemytników. Dziś szmuglem zajmują się wyspecjalizowane międzynarodowe grupy przestępcze, wtedy - przypadkowa zbieranina ludzi, którym się w życiu nie powiodło (choć i pospolitych przestępców wśród nich nie brakowało). Taki Władek - tułał się po Wilnie bez pracy, więc od razu przystał na propozycję dawnego kolegi z wojska i przeniósł się do Rakowa na granicy polsko-białoruskiej, żeby zostać przemytnikiem.
Władek, a wraz z nim czytelnik, poznaje kulisy tego zawodu, który może nie wymagał żadnych kwalifikacji, ale odwaga i/lub desperacja były do jego wykonywania niezbędne. Przemytnicy zarabiali dobrze, a nawet świetnie, ale często jeszcze szybciej wydawali pieniądze - na wódkę i kobiety. Chwytali bieżący dzień, bo następnego mogli zginąć od kuli pograniczników albo osobistych wrogów. Oko za oko, ząb za ząb, ale wobec przyjaciół byli lojalni i oddani.


Wprawdzie "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" miejscami (patrz - drugi cytat) przypomina nieco western (z tą różnicą, że tu przestępstwa popełnia się raczej pieszo, a nie konno), ale ponieważ chyba każdy, kto się za tę lekturę zabiera, zna choć trochę biografię Piaseckiego, siłą rzeczy traktuje powieść jak fabularyzowany reportaż albo może pamiętnik

I apoteozę wolności. Zupełnie inaczej odbiera się opisy niebezpiecznych wędrówek Władka po oświetlonym opiekuńczym blaskiem Wielkiej Niedźwiedzicy pograniczu, kiedy się wie, że autor od ośmiu lat mieszka w brudnej, zimnej więziennej celi, prawdopodobnie licho odziany i bardzo głodny. Znalazł się tam co prawda głównie z własnej winy, ale przyczyniły się też do tego takie okoliczności jak niedawne wojny i powszechna bieda. W każdym razie ta diametralna różnica w położeniu Piaseckiego - przemytnika i Piaseckiego - więźnia zjednuje mu jeśli nie od razu sympatię, to co najmniej współczucie czytelnika, a wypływająca z niemal każdej strony tęsknota za utraconą wolnością nadaje powieści charakter uniwersalny. Trudne lata na pograniczu Piasecki wspomina  z takim sentymentem i w tak żywych barwach jak inni ludzie szczęśliwe, ale odległe dzieciństwo.


"Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" to trzecia powieść napisana przez tego autora. Dwie pierwsze skonfiskowane zostały przez władze więzienia - jedna z powodów politycznych, druga z obyczajowych. Kolejna trafiła po ocenzurowaniu do wydawnictwa "Rój", a konkretnie do Melchiora Wańkowicza, który zachwycił się talentem Piaseckiego i rozpoczął kampanię na rzecz jego ułaskawienia, co rzeczywiście nastąpiło w sierpniu 1937 roku. Przyczynił się do tego z pewnością sukces powieści. W ciągu dwóch lat ukazały się cztery polskie wydania i cztery tłumaczenia (na angielski, szwedzki, duński i czeski, potem następne).

Tu ważna uwaga: istnieje kilka wersji "Kochanka". Już pierwszy polski wydawca dokonał w tekście Piaseckiego wielu niepotrzebnych skrótów i innych zmian, potem sam Piasecki to i owo poprawiał. W każdym razie jedyną wersją w pełni przez niego zaakceptowaną jest ta z 1969 roku (Londyn, Polska Fundacja Kulturalna) i kolejne oparte na tym wydaniu.


Powieść Piaseckiego to właściwie gotowy scenariusz filmu przygodowego i - jak wyczytałam w nocie bibliograficznej - ekranizację czy też adaptację zrobili Włosi w 1972 i w 1983 roku. Z kolei w 1985 roku na motywach tej powieści powstał polski film "Przemytnicy", który jednak - podobno - nie oddaje atmosfery i kolorytu książkowego oryginału.


Piasecki napisał jeszcze sporo innych książek, ale generalnie nie wiodło mu się na odzyskanej w końcu wolności najlepiej. Po drugiej wojnie światowej w Polsce nie był wydawany (komunistów nienawidził) aż do końca lat osiemdziesiątych. W tym roku we wrześniu przypada pięćdziesiąta rocznica śmierci tego autora, więc może znowu będzie o nim głośniej? Na zachętę kilka cytatów:


   Wziąłem czapkę i wyszliśmy z mieszkania na ulicę.
  Znaleźliśmy się na olbrzymim, jak okiem sięgnąć zastawionym wozami, placu. Środek rynku zajmował duży piętrowy prostokąt sklepów. Po brzegach placu były również żydowskie sklepy, herbaciarnie, zajazd i restauracje. W pobliżu sklepów były ustawione stragany wędrownych kramarzy i szewców. Z trudnością torowaliśmy sobie drogę w gęstym tłumie.
   Nad placem można by zawiesić olbrzymią chorągiew Bachusa. Pili wszyscy. Pili wszędzie. Pili stojąc, leżąc, siedząc. Pili na wozach, między wozami i pod wozami. Pili mężczyźni i kobiety. Matki poiły małe dzieci, żeby i one się zabawiły na kiermaszu; poiły i niemowlęta: aby nie płakały. Widziałem nawet, jak pijany chłop zadarł koniowi pysk w górę i wlewał mu do gardła wódkę z butelki. Chciał wracać do domu i zamierzał popisać się przed „światem” szybką jazdą. [str. 25-27]

   Poszedłem ciemnym zaułkiem. W głowie mi szumiało od wiśniaku. W pewnym miejscu zatrzymałem się. Obejrzałem niebo. Znalazłem Wielką Niedźwiedzicę. Wyjąłem z kieszeni nagan i naładowałem go. Było przyjemnie trzymać w dłoni wygiętą, chropowatą rączkę rewolweru. Mrużąc lewe oko celowałem do poszczególnych gwiazd. Potem roześmiałem się. Przyszło mi na myśl, że teraz mam dwoje najlepszych przyjaciół: Wielką Niedźwiedzicę, w skład której wchodzi siedem gwiazd, które nieraz pomagały mi w drodze, wskazując prawdziwy kierunek, i nagan, naładowany siedmioma nabojami, który, w razie potrzeby, może skutecznie mnie obronić.
   Będąc w Doprze słyszałem od przestępców, że cyfra siedem jest złodziejską szczęśliwą liczbą. Może mniemanie to powstało dlatego, że cyfra 7 kształtem swym przypomina wytrych. [str. 171]

   Kluczę wciąż po pograniczu. Trawi mnie smutek. Żre niepokój.
   Wychodzę na trakt. Wiatr pędzi po nim zżółkłe, mokre liście. Słupy telegraficzne stoją smutne, zmokłe, ciemne...
   Zima idzie. Wyczuwam w powietrzu jej oddech. Niedługo legnie biała ścieżka...
   Tę noc spędziłem w głębi leśnej, w pobliżu drugiej linii. Uniosłem w górę olbrzymie, srebrne od starości ciężkie łapy jodły i wlazłem pod nie... Panowała tam cisza. Pachniało żywicą i pleśnią. Miałem posłanie z wieloletniego igliwia. Tam bywa sucho i ciepło w najsroższe zimy.
   Nie spałem prawie całą noc. Widziałem niezwykłe rzeczy. Słyszałem głosy żywych i umarłych... Tej nocy zrozumiałem i przemyślałem wiele rzeczy, których nie umiem wyrazić słowami, lecz które żyją we mnie, a które nigdy nie nachodzą ludzi śpiących w łóżkach. [str. 407] 
 Poszedłem powoli w kierunku Wielkiego Sioła. Wkrótce znalazłem się obok słupów granicznych. Stały ponuro... Wrogo patrzyły na siebie, jak zapaśnicy ważący w skupieniu swe siły...
   Z lewa padł strzał karabinowy. Potem przebrzmiało kilkanaście wystrzałów, budząc echa w pobliskich wąwozach i lasach.
   „Pewnie dzicy przeszli granicę”.
   Obejrzałem się wokoło... Cisza... Pustka...
   Księżyc leje na pograniczu blade, zimne promienie. Gwiazdy lśnią mgławo. Górą ciągną chmury. Przemykają się przez nie znane ludziom kordony. A na północno-zachodzie cudnie lśni klejnotami gwiazd wspaniała Wielka Niedźwiedzica.
   Była to rocznica śmierci Saszki Weblina, nie koronowanego króla granicy.
   Był to koniec mego trzeciego sezonu.
   Była to moja ostatnia noc na pograniczu. [str. 411]

wtorek, 18 marca 2014

Ja to wama mówię, to wierzcie

W TVP Historia przypomniano niedawno świetny serial "Chłopi", a ponieważ mogłam obejrzeć tylko kilka odcinków, postanowiłam jeszcze raz przeczytać powieść, którą ostatnio miałam w rękach, kiedy przerabialiśmy ją w szkole. Czyli bardzo dawno temu;). 
Książkę znalazłam w serwisie wolnelektury.pl. Ściągnęłam sobie na telefon poszczególne tomy w formacie epub i otwierałam je w FBReaderze. I wszystko świetnie, zastanawiam się tylko, dla kogo oni robią te przypisy? 

Bohaterowie powieści i narrator posługują się gwarą, ale znaczenia zdecydowanej większości gwarowych zwrotów można domyślić się z kontekstu, o ile oczywiście w ogóle się myśli. Przecież od współczesnych słów różnią się one niekiedy tylko odmianą, końcówką. 

Czy przeciętny czytelnik, nawet nastoletni, sam nie wpadnie na to, że "arbata" to herbata, "chrześcijan" - chrześcijanin, a "ździebko" oznacza trochę? Czy rzeczywiście trzeba młodzieży podawać wszystko na tacy? 

Kilka dni temu na wyborcza.pl czytałam biadolenia rodziców, których dzieci torturowane są lekturą m.in. "Plastusiowego pamiętnika", w którym pojawiają się słowa tak trudne jak "stalówka" czy "gałganek". Latorośl nie wie, co to znaczy, i trzeba jej tłumaczyć! Koszmar. Na szczęście nie wszyscy podzielają ten pogląd.

Lista szkolnych lektur powinna być od czasu do czasu nieco odświeżana, ale przecież nie można na niej pozostawić tylko książek współczesnych. Mimo wszystko niewielki zasób słownictwa nadal nie najlepiej świadczy o człowieku. W pewnych kręgach.


PS Tytuł wpisu to nawiązanie do frazy wielokrotnie wypowiadanej przez wójta w "Chłopach". Autorzy opracowania uznali za koniecznie wyjaśnienie w przypisie, co oznacza słowo "wama".

wtorek, 11 marca 2014

Kobieta w literaturze XX

Źródło cytatu: "W obronie czci niewieściej. Szkice z dziejów kultury prawnej" Stanisława Grodziskiego, Wydawnictwo Bohdan Grell i córka, s.c.


 "Działo się w Rzędzinie w sądzie prawa rugowego przy gromadzie dnia trzeciego miesiąca kwietnia, roku pańskiego tysiącznego siedemsetnego pięćdziesiątego szóstego. Przed sądem niniejszego rugowego prawa pracowity Kazimierz Galus z Wawrzyńcem Galusem, synem swym, i żoną jego, osobiście stanąwszy, uskarżają się na Agatę Mardakównę, także osobiście z ojcem swym stawającą, że taż oskarżona tegoż Wawrzyńca krostami obsypała i z tej przyczyny chorował ciężko przez siedem niedzieli". Jest to więc sprawa o czary, a taki zarzut, jeśli został udowodniony (a o to było wówczas łatwo), mógł się zakończyć nawet wyrokiem śmierci. (...)
   "Po której chorobie wzmagając się, gdy był u gospodyni księdza ze Skrzyszowa, lekarki znajomej i doświadczonej w okolicy Tarnowa, taż księża gospodyni powiedziała, że to podczas wesela u Janory w Rzędzinie w piciu mu zadała..." Dalej okazało się, że Agata "życzeła sobie mieć za męża tegoż Wawrzyńca i onego publicznie namawiała, krów dwie i wołów parę w wiano od ojca swego jemu obiecowała". (...)
  "Nadto tenże Wawrzyniec zeznał, że raz upiwszy się w mieście i przyszedłszy do karczmy rzędzińskiej lepiej sobie poprawić, gdy noc nastąpiła, wyszedł z karczmy i, padłszy na trawniku, usnył. A w tym taż Mardakówna oskarżona, z drugą dziewką z karczmy ku domowi przechodząc i onego leżącego nie widząc, mówiła do swej kompanki te słowa: ten Wawrzyniec Galus mnie nie chce za żonę, ale jak on się ożeni z inną, niedługo będzie żył! Których on, pijany leżąc i śpiąc na trawniku, nie widział, tylko te słowa słysząc, po głosie i mowie poznał, że to taż Agata oskarżona mówiła, a drugiej dziewki, która z nią była, nie wie..."
   Wystarczyło samego oskarżenia, aby uruchomić groźny aparat "świętej sprawiedliwości". Podstarości dworski zakuł Agatę w kłodzie, biedna dziewczyna spędziła dwa dni i dwie noce z uwięzionymi w drzewie dłońmi i stopami. Kłoda bądź kuna była zasadniczo karą, ale stosowano ją często jako środek zapobiegawczy, służący temu, by osoba obwiniona nie zbiegła z obawy przed czekającym ją wyrokiem; była to zarazem tortura fizyczna i moralna, bo uwięziony w kłodzie budził miejscową sensację i każdy mógł się z niego bezkarnie naigrawać.
   Doszło zatem do sądu rugowego. Ława uważnie słuchała zarzutów oskarżyciela, a kiedy powiedział, iż obwiniona obsypała go krostami, ława nakazała mu je zaprezentować. Może była to znana wszystkim, groźna, często śmiertelna ospa? "Których on na sobie nie miał, ale czyste i białe ciało, i sam na twarzy był dobrej cery. Z czego się ekskuzował, że to tylko na nowiu te krosty się na nim pokazują".
Przesłuchano więc oskarżyciela, dokonano oględzin (z negatywnym, jak się okazało, wynikiem), wreszcie oddano głos obwinionej. Dziewczyna twardo broniła się przed zarzutami uprawiania guseł i czarów, jedynie do namawiania sobie na męża owego Wawrzyńca, "lubo dla wstydu urodzonego i zwyczajnego pannom, z wielkim uporem, przecież przyznała się". Dowiodła natomiast, że krytycznego wieczoru nie mogła się wypowiedzieć o rychłej śmierci niedoszłego epuzera, gdyż nie było jej w tej karczmie i znajdowała się wtedy w innej wsi, gdzie była druhną na weselu. To od razu wyjaśniło sprawę, i dlatego na tym zakończono postępowania dowodowe.
   Wówczas sąd "nachylił się ku wyrokowi" i wyrok ten oparł na wcale zdrowym rozsądku. Nie wykluczając czarów jako takich - wszak licho nie śpi - ława odrzuciła dowody przytoczone przez oskarżyciela. "Naprzód uważając leżenie pijanego, że mu się te słowa tylko marzyć przez sen mogły [...], potym uważając, że krost na sobie nie miał (choć było to tuż po nowiu)..., wreszcie, że niepodobno, aby go sobie miała życzyć za męża, gdyby wiedziała, że zczarowany - oskarżoną Mardakównę z tej impostury tak szkaradnej oczyszcza i onej poczciwość panieństwa, dotąd się w niej zachowującego (według wszystkich publicznie zeznania) przysądza". Po czym ława nakazała obydwu oskarżycielom, ojcu i synowi Galusom, zarzut ich w czterech kątach izby sądowej głośno odwołać, obwinioną przeprosić, w kłodzie tyleż co i ona odsiedzieć, publicznie pokutę w kościele, krzyżem na posadzce leżąc, odbyć.
  Przypuszczamy, iż jej nie odbyli. Sądzimy natomiast, że - do końca nieprzejednani - udali się na piechotę z Tarnowa aż do Sławuty, by wnieść swoją apelację do samego pana marszałka Sanguszki. Ten pewnie zlecił rozważenie sprawy któremuś z oficjalistów.

czwartek, 6 marca 2014

DWANAŚCIE

Tytuł: Dwanaście
Pierwsze wydanie: 2006
Autor: Marcin Świetlicki

Wydawnictwo EMG
Seria: Polska Kolekcja Kryminalna
ISBN: 83-922980-1-2
Stron: 212


Powieść ukazała się jako drugi tom Polskiej Kolekcji Kryminalnej Wydawnictwa EMG, na okładce mowa też o thrillerze, ale i jako kryminał, i jako dreszczowiec "Dwanaście" wypada słabo. Prawie nie ma intrygi, prawie nie ma akcji, a więc i jej zwrotów, główny bohater to antybohater. Może to jakaś zabawa z konwencją, nie wiem.

Lepiej się to czyta raczej jako serię literackich pocztówek z Krakowa Anno Domini 2005 widzianego oczami nietrzeźwiejącego abnegata (mam na myśli wspomnianego protagonistę, nie Świetlickiego;)), który od lokalnej rzeczywistości odgradza się oparami alkoholu w enklawach znanych knajp rozsianych wokół Rynku. 
Było o czym pisać, bo rok 2005 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Śmierć papieża - Największego z Higienistów. Zwycięstwo PIS-u w wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Ustawienie rzeźby Mitoraja koło wieży ratuszowej.

To powieść demonstracyjnie antyhipsterska i antykrakówkowska. Kpi się tu ze starych elit (redakcja Tygodnika Powszechnego), nowych elit (byli, obecni i przyszli pracownicy TVN-u i innych mediów), turystów, warszawiaków, polityków, znanych muzyków, współczesnej sztuki i chwilowych mód. 

Protagonista jest czterdziestoczteroletnim nieudacznikiem, który "od dawna nie posiada dowodu osobistego, pracy, paszportu, który nie posiada telefonu, komputera, samochodu, karty do bankomatu, pretensji do bycia zdrowym, pogodnym i zapobiegliwym", "nie czyta kolorowych warszawskich tygodników, nie chodzi ani do teatru, ani do operetki" (str. 5 i 6). W latach siedemdziesiątych był gwiazdą serialu dla dzieci "Mały mistrz na tropie", a potem "utył, spuchł i posiwiał". Przesiaduje najczęściej w (fikcyjnej) knajpie Biuro przy ul. św. Jana, gdzie ma swój stolik i darmowy alkohol, bo robi za atrakcję lokalu. 

Właściwie nie wiadomo, z czego mistrz się utrzymuje, ale mieszka w kamienicy na Małym Rynku i jeśli w ogóle opuszcza ścisłe centrum, to udaje się najdalej na Kazimierz i czasami na cmentarz batowicki. Tych czytelników, którzy pracują, żeby spłacić kredyt hipoteczny na mieszkanie na peryferiach, krew zalewa;). Może to nie jest najbardziej odpowiedni moment, ale wtrącę, że mistrz mieszka bardzo blisko mojego ulubionego miejsca w centrum Krakowa, czyli Placu Mariackiego, o którego ciekawej historii można poczytać tutaj.

Trudno od kogoś takiego oczekiwać sprawnego i błyskotliwego śledztwa w stylu Herkulesa Poirot. Dziwne i podejrzane jest już to, że w ogóle otrzymał jakieś zlecenie, i rzeczywiście wkrótce okazuje się, że to element artystycznego "projektu" młodej kontrowersyjnej performerki. Są morderstwa, podejrzani, skorumpowana policja, złaknieni sensacji dziennikarze, a nawet broń, która w finale rzeczywiście wystrzeli, ale nie sposób traktować tego wszystkiego poważnie, bo równie dobrze mogą to być tylko deliryczne zwidy mistrza, który - jak na autentycznego indywidualistę przystało - wciąż chla na potęgę. Ale kulturalnie, tzn. głównie na mieście, a nie w domu.


PS. Właśnie powstaje film "Czerwony pająk" oparty na historii Karola Kota, krakowskiego seryjnego mordercy z lat sześćdziesiątych, o którym Świetlicki wspomina w tej powieści i w jednym ze swoich wierszy.

***

   Miasto miało również porządnych, niezepsutych mieszkańców. To nie jest tak, że wszyscy prowadzili podówczas tak jałowe i ohydne, pełne przemocy i nihilizmu życie.
   Miasto miało wszak również redakcję Tygodnika Powszechnego, Adama Zagajewskiego i wielu innych prawych i szlachetnych. Miasto wcale nie było takie złe, jak sugeruje ta historia. (str. 88)
 - (...) W zasadzie teraz, po powrocie, stwierdzam, że to przecież duża wieś jest. Duża wieś z kilkoma podstawowymi punktami topograficznymi - kościół Mariacki, bo w każdej wsi powinien być kościół, ten wyjątkowo duży jest, bo wieś jest duża. Targowisko, znaczy się Rynek. Mniejsze targowisko, znaczy się Mały Rynek, straż pożarna niedaleko Poczty. I kilka klubokawiarni i gospód, znaczy się Biuro, Dym, Piękny Pies, Zwis.
 - I szalenie aktywne Koło Gospodyń - dodał Mango dostrzegłszy zbliżającą się Ćmę. Ćma miała fatalnie podbite oko, poza tym prezentowała się całkiem ładnie i świeżo. (...)
 - I wszyscy się tu w zasadzie znają, To znaczy: znają się ci prawdziwi mieszkańcy, natomiast nieznajomi to są albo letnicy, albo widma, tysiące widm. Od czasu do czasu widma usiłują, zazdroszcząc prawdziwym mieszkańcom, jakoś tam do ich świata przeniknąć. I dopiero wtedy zaczynają się problemy... (str. 130)

*
(...) niektórzy mają mentalność posiadaczy ogrodowych krasnoludków, ale ktoś im wytłumaczył, że to kicz, więc przerzucili się na Mitoraja. (str. 95)
- To wszystko jest jak ta rzeźba Mitoraja na rynku... Kompletnie kiczowate i kompletnie zbędne. A istnieje. I boli - wygłosił po chwili taką oto refleksję. (str. 190)