Impresje

poniedziałek, 30 stycznia 2012

ACTA. Wyniki ankiety

Kurz bitewny może i opadł, przynajmniej z punktu widzenia żądnych sensacji mediów, ale ja zamierzam kontynuować moje rozważania na temat ACTA. Zresztą nie jestem w tym odosobniona, żałuję tylko, że większość osób zabierających głos w tej sprawie (i po stronie zwolenników tego porozumienia, i po stronie przeciwnej) nie ma pojęcia, o czym mówi. Nawet ci nieliczni, którzy zapoznali się z inkryminowanym tekstem, mają problem z przebrnięciem przez prawniczy żargon. 

W takiej sytuacji należy posłuchać opinii autorytetów i osób kompetentnych. I tak np. prof. Łętowska totalnie zjechała sposób stanowienia prawa w Polsce i skrajną nieodpowiedzialność polityków i urzędników, zresztą nie tylko w sprawie ACTA. Dr Wiewiórowski, Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych, uważa podpisanie i ratyfikację ACTA za niewskazane. Choć się czasami nie zgadzam z prof. Ireną Lipowicz, Rzeczniczką Praw Obywatelskich, to w jej stanowisku w sprawie ACTA znalazłam akapit, który streszcza to, o co mi chodzi:
W tym kontekście również pozostawienie wielu rozwiązań szczegółowych, które będą miały kluczowe znaczenie dla stopnia ingerencji w prawa jednostki, wyłącznie praktyce stosowania procedur budzi mój najwyższy niepokój z punktu widzenia polskiego systemu ochrony praw człowieka.
No właśnie. Egzekwowanie prawa powinno się odbywać za pośrednictwem sądów i na podstawie precyzyjnych przepisów, tymczasem jak przewiduje GIODO
na osoby fizyczne, osoby prawne i inne jednostki organizacyjne nakładane będą nieznane w naszym prawie obowiązki ujawnienia danych osobowych osób fizycznych podejrzewanych o naruszenie norm konwencji ACTA. W jego opinii, podobne obowiązki będą domniemywane wobec instytucji publicznych, zwłaszcza policji. W swoim piśmie wskazuje, że normy konwencji ACTA mogą być ponadto uważane za podstawę do przekazywania takich informacji podmiotom publicznym i prywatnym w państwach niezapewniających wystarczającej ochrony danych osobowych.
A zatem dopuszczono do podpisania porozumienia, które może umożliwić łamanie praw przyznanych obywatelom naszego kraju? I nie chodzi tu tylko o internautów, ale i o przedsiębiorców.

Sprowadzenie przeciwników podpisania ACTA do rzeszy piratów, którzy protestują, bo boją się odcięcia od źródła darmowej rozrywki, uważam za niesprawiedliwie i uwłaczające. Ale jest i pozytywny aspekt tej afery - tu i ówdzie przebąkuje się, że może cały system praw autorskich należałoby zreformować. Osobiście nie rozumiem, dlaczego potomkowie jakiegoś piosenkarza mają zarabiać na jego twórczości jeszcze dekady po jego śmierci.


***   ***   ***

Przejdźmy do wyników ankiety. Wzięło w niej udział 14 osób - dzięki! Oto wyniki:

1. Czy ściągasz książki, muzykę, filmy z internetu?


Nie robi tego tylko jeden z uczestników ankiety, nie podpisał się, ale nazwałam go sobie Anonim 1. Nie ściąga, ale korzysta z youtuba czy last.fm, uważa, że piractwo w sieci należy karać, nie czytał ACTA, ale działania polityków w tej sprawie uważa za prawidłowe.


2. Czy słuchasz muzyki za pośrednictwem np. youtube czy last.fm?


3. Czy zdarzyło się, że kupiłeś oryginał (książkę, płytę, film), z którym najpierw zapoznałeś się za darmo?


Oczywiście próba jest zbyt mikroskopijna, by wyciągać jakieś konkretne wnioski, ale w każdym razie można chyba powiedzieć, że czasami internet działa jak świetna reklama.

4. Czy jeśli piractwo byłoby niemożliwe, kupowałbyś tyle samo oryginałów, ile do tej pory ściągałeś plików?


Ja odpowiedziałabym: stanowczo nie.

5. Co sądzisz o piractwie w sieci?

Ichigol: "Jest nagminne, raczej nic się nie zmieni w najbliższym czasie. Przecież jeśli wprowadzą Acta będą musieli zamknąć połowę Polaków lub ograniczyć im dostęp do internetu. Już to widzę 10 krotnie większe demonstracje niż teraz. Myślę że pójdzie petycja albo zaskarżą to do Trybunału Konstytucyjnego".

Upraszczasz. Bardziej prawdopodobna wydaje mi się sytuacja, w której organizacje zarządzające prawami autorskimi wysyłają do internautów wezwania do uiszczenia odszkodowań, strasząc ich niebotycznymi karami w przypadku zignorowania wezwania.  Nie wiadomo, jak się do tego odniosą nasze sądy.
Skarga do TK jest właściwie pewna.

Ania: "Jest i będzie ;)"

Też tak uważam.

ABSka: "Nie popieram, ale rozumiem. Sama najchętniej kupowałabym książki, płyty i filmy cenionych twórców, ale ceny są zbyt wysokie by samodzielnie i uczciwie wspierać kulturę. Stosunek zarobków do cen w Polsce oraz świadomość, że na zachodzie płacą więcej, a ceny płyt itp. są niższe - obniża wyrzuty sumienia. Łatwiej mi było kupić na raz 5 książek za 9,90 zł niż 2 za 70 zł. Nie chcę piracić, ale nie potrafię zrezygnować z kontaktu z kulturą, a szczególnie ze sztuką filmową. 

Tak naprawdę obniżenie cen może ograniczyć piractwo, tylko przed tym faktem dystrybutorzy oraz wydawcy bronią się rękami i nogami. Więcej osób kupi film na dvd za 20zł niż za 50-60 zł. O ile można zrozumieć ciut wyższe koszty filmów (tłumaczenie, lektor, napisy) tak w przypadku muzyki ceny są najczęściej nieporozumieniem."

Nasz odwieczny problem: zarobki wschodnie, ceny zachodnie, a w przypadku niektórych dóbr wschodnia jest również jakość. 
Uważam, że często lepiej zapłacić 70 zł za jedną dobrą książkę, niż kupić za równowartość tej ceny kilka słabych.

Anonim 1: "Karać".

Anonim 2: "Wolny przepływ informacji stworzył cywilizację i wolny przepływ informacji cywilizację podtrzyma. Postęp naukowy i techniczny opierał się na trzech filarach: kopiowaniu, przekształcaniu i twórczemu łączeniu".

Niby tak, z drugiej strony rozumiem, że ktoś, kto inwestuje w jakiś produkt, ryzykuje pieniądze, poświęca swój czas, chce potem coś z tego mieć. Odpowiedzi na pytanie, ile mu się należy, udziela chyba tzw. rynek.

Tom: "ad.4..mały koment. Jeśli coś przesłucham, obejrzę i stwierdzam że autor wykonał kawał dobrej roboty to zawsze kupuję ten produkt. To kwestia docenienia czyjejś pracy. Ale czemu mam niby kupować "kota w worku" który potem może okazać się gniotem. Zwróci mi ktoś za to pieniądze? Poza tym pamiętam jak kiedyś, kiedy nie miałem akurat pracy zapoznałęm się z dziełami jednego hip-hopowego artysty. Być może bez źródeł takich jak YT nie miałbym możliwości. Ściągnąłem jego płytę a kiedy zacząłem zarabiać kupiłem ją w oryginale i następną też. I tak słucham z piratów żeby nie niszczyć oryginału ale fajnie jest mieć oryginał. Co sądzę o piractwie w sieci? To proste płyty powinny być tańsze :)".

Przeczytałam "Grę o tron" George'a R. R. Martina na komputerze, zresztą dawno temu. Potem kupiłam wszystkie tomy Pieśni lodu i ognia, a nawet pisałam o tym cyklu na blogu zanim jeszcze stał się bardziej znany dzięki serialowi HBO. Więc myślę, że autor nie tylko na tym moim piractwie nie stracił, ale jeszcze zarobił. I wszyscy pośrednicy też.

6. Czy czytałeś ACTA?


Moi drodzy, do lektury!

7. Co sądzisz o działaniach polityków i urzędników w sprawie ACTA?

Ichigol: "Bez komentarza, gdyż nic nie wiem o ich działaniu. Ale chyba politycy niezbyt wiedzą o co tak naprawdę chodzi z tym Acta:P"

Ania: "Podstawowy zarzut to niezgodność z konstytucją i podstawowymi prawami obywatelskimi (zbycie podstawowych wartości kosztem danej grupy społecznej)".

ABSka: "Cały czas to ogarniam, ale rząd zaczyna tracić zaufanie - w końcu społeczeństwo wyraźnie zaznacza swoją postawę. Nie chodzi o sprawy trudne z punktu widzenia budżetu - nikt nie żąda podwyżek czy innych działań pociągających pewne koszty. Tutaj chodzi o złożenie podpisu. Nie podoba mi się, że przy tylu niejasnościach, wątpliwościach natury prawnej (przepisy stoją na bakier z ustawami) - rząd upiera się przy swoim, zupełnie ignorując źródła wątpliwości. Postawa Tuska jako polityka, który nie ugnie się przed głosem ludzi może go drogo kosztować. Jeżeli głos społeczeństwa jest tak mocny, to wypadałoby przeprowadzić referendum. Mam gdzieś, że to obciążenie dla budżetu, skoro tyle poszło na odszkodowania dla rodzin smoleńskich".

Anonim 1: "Prawidłowe".

Anonim 2: "To jawna kpina z wyborców. Rząd pokazał wreszcie swoje prawdziwe oblicze. Teraz naprawdę widzimy jego "troskę" o dobro obywateli".

wtorek, 24 stycznia 2012

Piractwo, ACTA, ankieta

Tusk właśnie strzelił sobie w stopę, a może nawet w głowę. Wyborcy przełkną wiele, ale nie jawne ignorowanie i pomijanie ich głosu. Nie bałagan informacyjny rządu w tak ważnej sprawie. I jeszcze szef BBN-u, generał Koziej, napomyka o możliwości wprowadzenia stanu wyjątkowego, gdyby ataki na rządowe strony nie ustały... Jakoś się o tym nie wspomina, gdy np. górnicy demolują centrum stolicy.
To jest po prostu śmieszne i żałosne.

Już nie rozumiem, o co chodzi. Podobno podpisanie, nawet ratyfikacja ACTA, nic w naszym prawie nie zmieni. Innego zdania są niektórzy eksperci, w tym generalny inspektor ochrony danych osobowych. Jak ma się w tym rozeznać szary obywatel?

Powtarzam - z piractwem i podróbkami trzeba walczyć, ale nie wszystkimi możliwymi środkami. Uważam, że organy ścigania powinny skupić się przede wszystkim na producentach podróbek i firmach, które czerpią zyski z piractwa. Czy to, że jakiś fan wrzuci na youtube kilka utworów ulubionego artysty naprawdę obniży zyski firmy, która ma do tych piosenek prawa? A może przeciwnie - spopularyzuje jego twórczość, dzięki czemu więcej osób przyjdzie na koncert czy kupi perfumy sygnowane pseudonimem gwiazdy?

Wiele się ostatnio mówi i pisze o prawach twórców i o tym, ile tracą z powodu istnienia piractwa. Art. 9 ACTA dotyczy odszkodowań i stwierdza:
Każda Strona zapewnia swoim organom sądowym, w cywilnych procedurach sądowych dotyczących dochodzenia i egzekwowania praw własności intelektualnej, prawo do nakazania sprawcy naruszenia, który wiedział lub miał wystarczające podstawy, by wiedzieć, że zajmuje się działalnością stanowiącą naruszenie, aby zapłacił posiadaczowi praw odszkodowanie odpowiednie dla zadośćuczynienia za szkodę, jakiej posiadacz praw doznał w wyniku naruszenia. Określając kwotę odszkodowania za naruszenie praw własności intelektualnej, organy sądowe Strony mają prawo wziąć pod uwagę między innymi przedstawione przez posiadacza rozsądne obliczenie wartości, które może obejmować utracone zyski, wartość towarów lub usług, których dotyczy naruszenie, wycenionych zgodnie z ceną rynkową lub sugerowaną ceną detaliczną.
Takie podejście zakłada, że gdyby dana osoba nie ukradła "własności intelektualnej", to na pewno by ją kupiła. Że twórca czy też podmiot, któremu twórca sprzedał swoje prawa, traci nawet niekoniecznie tylko ZYSKI ze sprzedaży wspomnianej własności, ile nawet równowartość ich ceny rynkowej czy detalicznej! 

Sęk w tym, że w wielu przypadkach konsument ma do wyboru albo ukraść, albo nie słuchać/oglądać/czytać wcale. Krystalicznie uczciwy człowiek zrobi to drugie. Ale ilu takich znacie?

Kiedy planuję jakiś większy zakup, zwykle staram się rozważyć stosunek ceny do jakości i/lub wartości, którą otrzymuję w zamian. Stosunkowo łatwo to ocenić w przypadku zakupu dobra materialnego, np. butów czy telefonu, natomiast gdy chodzi o towary typu książka, muzyka czy film - za kilkadziesiąt złotych kupujemy kota w worku. 

Niestety korzystanie z kultury nie jest tanie. Przynajmniej w Polsce. Za książkę trzeba zapłacić co najmniej 30 zł (zwykle więcej), za bilet do kina około 20 (w weekend więcej), za płytę 40-50 zł... I często są to pieniądze wyrzucone w błoto, jeśli książka, film czy płyta są słabe. Niektórzy chcąc się przed takim nietrafionym wydatkiem ustrzec, ściągają najpierw z internetu, a jeśli uznają, że warto, kupują oryginał. Gdyby to wszystko było tańsze, to może więcej konsumentów zaryzykowałoby wysupłanie tych kilkunastu złotych? Model sprzedaży dóbr kultury i rozrywki jest kompletnie nieadekwatny do rozwoju technologii i potrzeb klientów.

Nabywam książki, ale za muzykę czy filmy na ogół nie płacę. Jeśli znikną internetowe serwisy, które umożliwiają mi do nich darmowy dostęp, to po prostu poprzestanę na darmowym radiu (koszt tantiem pokryją reklamodawcy) i, od czasu do czasu, kinie.

I na koniec:



Dziękuję za uwagę:). Wyniki wkrótce.

niedziela, 22 stycznia 2012

NIE dla ACTA!

Naprawdę nie sądziłam, że i ja coś "polubię" na facebooku, ale czasami trzeba wznieść się ponad osobiste uprzedzenia. Skłoniły mnie do tego działania polskiego rządu, do którego wyboru sama się przyczyniłam. Działania dotyczące ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement), czyli międzynarodowego porozumienia dotyczącego walki z podrabianiem towarów i piractwem. Z doniesień mediów wynika, że autorami tego porozumienia były nie tyle rządy, ile międzynarodowe korporacje czy też wynajęci przez nie lobbyści. Rozumiem potrzebę walki z piractwem czy podróbkami, ale nie kosztem podstawowych praw obywateli.

Warto przeczytać albo chociaż przejrzeć dokument, nawet jeśli jest się laikiem w dziedzinie prawa międzynarodowego (jak ja). Wydaje mi się, że nawet ignoranta zafrapuje np. artykuł 11:
Bez uszczerbku dla prawodawstwa Strony dotyczącego przywilejów, ochrony poufności źródeł informacji lub przetwarzania danych osobowych, każda Strona zapewnia swoim organom sądowym, w cywilnych procedurach sądowych dotyczących dochodzenia i egzekwowania praw własności intelektualnej, prawo do nakazania sprawcy naruszenia lub domniemanemu sprawcy naruszenia, na uzasadniony wniosek posiadacza praw, by przekazał posiadaczowi praw lub organom sądowym, przynajmniej dla celów zgromadzenia dowodów, stosowne informacje, zgodnie z obowiązującymi przepisami ustawodawczymi i wykonawczymi, będące w posiadaniu lub pod kontrolą sprawcy naruszenia lub domniemanego sprawcy naruszenia. Informacje takie mogą obejmować informacje dotyczące dowolnej osoby zaangażowanej w jakikolwiek aspekt naruszenia lub domniemanego naruszenia oraz dotyczące środków produkcji lub kanałów dystrybucji towarów lub usług stanowiących naruszenie lub domniemane naruszenie, w tym informacje umożliwiające identyfikację osób trzecich, co do których istnieje domniemanie, że są zaangażowane w produkcję i dystrybucję takich towarów lub usług oraz na identyfikację kanałów dystrybucji tych towarów lub usług.
Tyle się dziś mówi o ochronie danych osobowych, a tymczasem wystarczy domniemanie, aby zostały one ujawnione prawnikom wielkich koncernów. A jakie szanse ma w starciu z nimi szary obywatel? Jeśli przegra, będzie jeszcze musiał zapłacić za ich usługi.

Podkreśla się również, że w tym dokumencie nie wspomina się o tzw. dozwolonym użytku, (obejmującym m.in. prawo cytatu, z którego korzystamy w naszych "recenzjach" i recenzjach) i że pewne pojęcia (np. bezpośrednia lub pośrednia korzyść ekonomiczna lub handlowa) pozostały niezdefiniowane, co daje pole do nadużyć.

Podejrzenia wzbudza już sam sposób negocjowania tego porozumienia. Nawet na zwykły chłopski rozum coś z tym dokumentem musi być nie tak.

Nie dziwię się, że politycy nie za bardzo wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi ani dlaczego ludzie się burzą. Dziwię się, że wśród tej stale rosnącej armii ekspertów i urzędników, zatrudnionych za nasze podatki, nie ma nikogo, kto by im wyjaśnił, jak głupio się podłożyli. Nikogo, kto by ich w porę przestrzegł przed zgodą na uchwalenie czegoś takiego. 

Zaletą internetu (stale z niego korzystam, więc najbardziej interesują mnie zapisy ACTA mające z nim związek) jest to, że jest wolny, że każdemu użytkownikowi umożliwia dostęp do treści z całego świata i do dzielenia się własnymi. Oczywiście na jedną fajną i wartościową stronę czy serwis przypada pewnie z milion głupich, ale póki co w dużym stopniu od każdego z nas zależy to, na które z nich wchodzi. 

Choć nie do końca. Część informacji jest płatnych (to mnie nie dziwi), część jest dostępna tylko dla niektórych użytkowników (to też), niektóre mogą przeglądać tylko ludzie z wybranych krajów (to już tak). Ba, wyszukiwanie w google jest przecież spersonalizowane! Dwie różne osoby wpisujące w polu wyszukiwania to samo słowo czy frazę mogą uzyskać różne wyniki. Nie mówiąc już o tym, że wyniki wyszukiwania i inne informacje są w niektórych państwach cenzurowane przy współudziale właśnie takich firm jak google. 

Więc z tą wolnością, z egalitaryzmem internetu nie jest już teraz do końca tak różowo. Być może po podpisaniu ACTA dostawcy sieci będą prewencyjnie filtrować treści, aby uniknąć ewentualnych kar? Póki będzie istniała możliwość piracenia, ludzie będą piracić. Ścigać trzeba tych, którzy na tym zarabiają.
Przyłączam się do protestu, aby nie było jeszcze gorzej.

sobota, 21 stycznia 2012

Kobieta w literaturze X

Nadprzyrodzone bluźnierstwa, ponad miarę ludzkie sprośności - lecz jeśli nie były one wystarczającymi dowodami diabelskiego opętania, jak się rzeczy miały z wygibasami mniszek, z ich wyczynami akrobatycznymi? Lewitację zacne siostrzyczki rychło wyłączyły ze swojego repertuaru, lecz jeśli nawet nigdy nie wzniosły się w powietrze, przynajmniej wyczyniały zdumiewające sztuki na posadzce. Niekiedy, pisze de Ninon: "przekładały nogi ponad głową w ten sposób, że wielkie palce stóp dotykały nosa. Inne znowuż potrafiły rozewrzeć nogi w obie strony tak szeroko, że gdy usiadły w tejże pozycji na posadzce, przylegały do niej arcyściśle ciałem. Jedna zaś z nich, matka przełożona, rozkładała je na tak nadzwyczajną długość, iż odległość pomiędzy wielkimi palcami każdej z obu kończyn osiągała bodaj i siedem stóp, choć ona sama mierzyła zaledwie cztery stopy wzrostu". Kiedy czytamy takie relacje o wyczynach zakonnic, nasuwa się nieuchronna konkluzja, iż kobieca dusza w tej samej mierze co naturaliter Christiana jest również naturaliter mażoretką. Jeśli chodzi o Wieczną Kobiecość, upodobanie do akrobacji i ekshibicjonizmu wydaje się integralną jej cechą chwilowo uśpioną, by przy pierwszej okazji objawić się w postaci przerzutów oraz salt do tyłu. W przypadku osób należących do zakonów kontemplacyjnych o ścisłej regule, takie okazje nie zdarzają się jednak często. Dopiero siedem diabłów wespół z kanonikiem Mignonem doprowadziło do zaistnienia okoliczności, w których wreszcie soeur Jeanne mogła zrobić szpagat.
   Tego, że zakonnice czerpały głębokie zadowolenie z tej gimnastyki, dowodzą słowa de Ninona, iż całymi miesiącami "diabły zadawały im katusze dwa razy dziennie", lecz one same nie doznały żadnego uszczerbku na zdrowiu. Wprost przeciwnie: "te, które były dość wątłej postury, wydawały się zdrowsze aniżeli przed opętaniem". Utajone mażoretki, tancerki kabaretowe in posse otrzymały teraz pełną swobodę, no i po raz pierwszy w życiu nieszczęsne dziewczęta niemające powołania do modlitw były naprawdę szczęśliwe.
   Niestety, nie była to pełnia szczęścia. Przerywały je bowiem i stany przytomności. Od czasu do czasu do świadomości  mniszek docierało, co z nimi robią, jak również to, jak bardzo one same krzywdzą nieszczęśliwego człowieka, którego wszystkie - w swojej obłąkanej wyobraźni - były kochankami. [str. 252-253]
***
   Dnia 29 listopada demon błazenady wreszcie odszedł. Wśród widzów znajdowało się tamtego dnia dwóch Anglików: Walter Montague, syn pierwszego hrabiego Manchesteru, a zarazem świeżo upieczony katolik o właściwiej wszystkim konwertytom woli-wierzenia-absolutnie-we-wszystko, oraz jego przyjaciel i protegowany Thomas Killigrew, przyszły dramaturg. Kilka dni po tym wydarzeniu Killigrew napisał do przyjaciela w Anglii długi list, w którym zawarł relację z tego, co widział w Loudun. Wrażenia, jak stwierdził, "przerosły jego oczekiwania". Odwiedzając kolejno kaplice przy kościele klasztornym, widział pierwszego dnia swojej wizyty cztery lub pięć opętanych klęczących w ciszy i skupieniu i modlących się; za każdą z nich stał egzorcysta, trzymając w dłoni koniec powroza, którego drugi koniec był zawiązany na szyi zakonnicy. Do tego powroza przymocowano niewielkie krzyżyki, całe zaś sprokurowane w ten sposób utensylium pełniło rolę smyczy służącej w pewnym, niewielkim stopniu do poskramiania diablich szaleństw. Tymczasem jednak panowała cisza i spokój, tak że: "widziałem tylko klęczenie". Jednak w przeciągu pół godziny dwie mniszki zaczęły wyprawiać harce. Pierwsza usiłowała dusić jakiegoś zakonnika, druga zaś objęła za szyję przydzielonego sobie egzorcystę i próbowała go pocałować. Przez cały czas zza okratowania oddzielającego wnętrze kościoła od konwentu dobiegał skowyt. Następnie Walter Montague wezwał młodzieńca, żeby przekonał się naocznie, że diabły potrafią czytać w ludzkich myślach. Z konwertytą demon poradził sobie sprawnie, z Killigrewem poszło mu jednak już gorzej. [...]
   Następnie poddano egzorcyzmom maleńką i ładniutką siostrę Agnes. Odnośną relację Killigrewa zawarłem w jednym wcześniejszych rozdziałów. Widok tej delikatnej istotki przytrzymywanej w pozycji leżącej przez dwóch krzepkich wieśniaków, podczas gdy egzorcysta triumfująco stawiał stopę najpierw na jej piersiach, a potem na śnieżnobiałej szyi, wypełnił młodej rojalistę zgrozą i obrzydzeniem. [str. 332]

Tytuł: Diabły z Loudun (The Devils of Loudun)
Pierwsze wydanie: 1952
Autor: Aldous Huxley
Tłumaczenie: Bartłomiej Zborski
Wydawnictwo: PIW 2010

piątek, 13 stycznia 2012

CZŁOWIEK Z WYSOKIEGO ZAMKU

Tytuł: Człowiek z Wysokiego Zamku (The Man in the High Castle)
Pierwsze wydanie: 1962
Autor: Philip K. Dick
Tłumacz: Lech Jęczmyk

Wydawnictwo: Rebis
ISBN: 978-83-7510-568-1
Stron: 330

Ocena: 4-/5





SPOILERY   SPOILERY   SPOILERY


To niemal moje pierwsze bezpośrednie spotkanie z twórczością Dicka, więc nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale oświecenie nastąpiło już po przeczytaniu połowy wstępu autorstwa Macieja Parowskiego, który zrelacjonował z grubsza treść książki, odbierając tym samym Dickowi możliwość zaskoczenia czytelniczki. Uważam, że ten tekst powinien stanowić raczej epilog niż wstęp, ale P. stwierdził, że to wydanie kolekcjonerskie, przeznaczone dla tych, którzy i tak już tę książkę dobrze znają, więc nie powinnam mieć do nikogo pretensji. Pozostanę przy swoim zdaniu. 

Tekst Parowskiego zirytował mnie jeszcze z innych względów, o czym później, i przyczynił się do tego, że do samej powieści podeszłam z rezerwą, która nie opuściła mnie przez większość lektury. Dowiedziałam się z niego, że Dick
Wielokrotnie radził się "I-cing", uczynił ją generatorem rozwiązań fabularnych i znaczącym bohaterem powieści. Później publicznie deklarował wdzięczność Księdze, ale zdarzało mu się pomstować na "I-cing", że zamiast jednoznacznego zakończenia podsunęła mu otwarte. [str. 10, "Wszechświaty w szopie" Macieja Parowskiego]
I rzeczywiście: kilkoro bohaterów niemal nie rozstaje się z Księgą przemian, szukają w niej objaśnienia teraźniejszości i wróżb co do przyszłości. I to wszystko jest napisane bardzo serio, co jeszcze potęguje śmieszność ich postępowania. W każdym razie w mojej opinii.

Akcja powieści toczy się mniej więcej w 1962 roku, ale w świecie, w którym Niemcy i Japonia wygrały wojnę i podzieliły się strefami wpływów. Niemcy osuszyli Morze Śródziemne, Słowian przepędzili do Azji (czyli wg Dicka - na Ukrainę), wymordowali prawie całą ludność Afryki, zbombardowali i zajęli wschodnią część USA i zaczynają kolonizować kosmos. Są opętani szalonymi ideami i nikt nie może ich powstrzymać przed ich realizacją. Z kolei Japończycy na terenach przez siebie okupowanych wprowadzili swój system społeczny i prawny, a biali, którzy chcieli coś osiągnąć, musieli przejąć również ich sposób bycia i światopogląd.
W rzeczywistości ci wszyscy, którzy nie byli ani Niemcami, ani Japończykami, nie liczyli się w ogóle. I musieli jakoś z tym żyć.

Pewną pociechę niosła im popularna, zakazana w strefie niemieckiej, powieść pt. "Utyje szarańcza", w której przedstawiono alternatywną wizję świata, w którym wojnę wygrały Wielka Brytania i USA. Jej autor, Hawthorne Abendsen, napisał ową książkę według wskazówek I-cing. Oczywiście. A na końcu okazało się, że Księga Przemian pokierowała w ten sposób fabułą, ponieważ tak naprawdę Japonia i Niemcy przegrały wojnę. Przynajmniej tak twierdziła sama Księga. Nie, motyw wróżbiarski nie spodobał mi się wcale.

Zainteresowało mnie za to coś innego: przekonanie większości bohaterów powieści, że wszystko kryje w sobie jakieś znaczenie, przesłanie; że wszystko ma jakiś sens albo przynajmniej uzasadnienie; że musi je mieć. Klucz do interpretacji symboli kryje się np. w I-cing, wystarczy tylko odpwiednio odczytać heksagramy.

Ja takiej wiary nie mam, dlatego wzruszył mnie zagubiony pan Tagomi usiłujący dostrzec w kawałku metalu nową Drogę, którą teraz powinien podążyć. Wzruszył mnie tak, jak przed paru laty widok starszej pani próbującej dostać się schodami ruchomymi prowadzącymi w dół na górną płytę dworca autobusowego w Krakowie.
Naturalnie w powieści jego wysiłki nie były nadaremne, bo Dick pozwolił mu zajrzeć do innego - prawdziwego? - świata, ale pan Tagomi nie był w stanie przyjąć jego istnienia do świadomości i złożył to wszystko na karb omamów wzrokowych. No cóż, czasami zaślepienie niesie pewną ulgę.

Podzielam zdanie innego bohatera książki, Wyndama-Matsona, że przedmioty są tylko przedmiotami i same z siebie nic nie znaczą - to my dorabiamy do nich symbolikę, dostrzegamy w nich to, co chcemy. Takie podejście jest oczywiście bardzo racjonalne, ale czasami odbiera egzystencji nieco uroku. Branie rzeczy takimi, jakie są, bywa zwyczajnie nudne.

Wykreowana przez Dicka wizja świata podzielonego między Niemców i Japończyków nie wydaje mi się przekonująca. Nawet napędzani chorą ideologią hitlerowcy nie zdołaliby w tak krótkim czasie rozwinąć programu lotów międzyplanetarnych. W ogóle nie wierzę w to, że dałoby się w tamtych czasach podzielić świat między dwie nacje na lata i że podbite ludy  byłyby wobec najeźdźców tak całkowicie bezsilne. Oraz w to, że tak szybko przejęłyby tak dużo z ich światopoglądu i kultury.

Nie udała się też Dickowi, oczywiście moim zdaniem, postać Juliany - ani przez chwilę nie sądziłam, że czytam o kimś, kto jest podobno taki niezwykły. Zrekompensowali mi to pan Tagomi i Robert Childan - wprawdzie duchowe rozterki pierwszego z nich są mi całkowicie obce (przyznaję się - jestem płytka;)), podobnie jak drobiazgowe analizy stosunków między tym drugim i jego klientami, ale jednak obaj mnie zaintrygowali.

"Człowiek z Wysokiego Zamku" nie wywarł na mnie Bóg wie jakiego wrażenia, nie jako całość, bo podobały mi się, nawet bardzo, wymienione już części składowe powieści, dlatego zadziwiło mnie niezmiernie porównanie przez Macieja Parowskiego ukazania się polskiego przekładu tej książki z festiwalem Solidarności i Noblem dla Miłosza. To chyba jednak nie ta skala.
Ale powieść polecam i sama zamierzam sięgnąć po inne utwory Dicka.

***

Książka jest bardzo ładnie wydana, ale naprawdę nie rozumiem, do czego odnoszą się ilustracje Wojciecha Siudmaka. Na pewno nie do jej treści.

czwartek, 5 stycznia 2012

SZPIEG

Tytuł: Szpieg (Tinker, Tailor, Soldier, Spy)
Pierwsze wydanie: 1974
Autor: John le Carré
Tłumaczenie: Jan Rybicki

Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 978-83-7799-568-5
Stron: 398

Ocena: 2+/5


Przeczytałam tę książkę z trzech powodów: miałam ochotę na jakąś lżejszą lekturę, dostałam ją za darmo od Tok Fm (czasami rozdają książki, wystarczy zwykle szybko wysłać mail), no i zamierzam obejrzeć film pt. "Szpieg", który na jej podstawie zrealizowano, a słyszałam (wspominał o tym m.in. snoopy), że fabuła jest dość skomplikowana. 

Właściwie opowiedziana w książce historia jest prosta: podejrzewa się, że w ścisłym dowództwie brytyjskiego wywiadu działa szpieg pracujący na rzecz Rosjan (trwa zimna wojna), a lojalni, obecni i byli, pracownicy tzw. Cyrku (czyli MI6) prowadzą nieformalne śledztwo, aby wyjaśnić, kto jest tym "kretem". Tyle. Początkowo jednak, zanim rozgryzłam, kto jest kim, i zanim zorientowałam się nieco w szpiegowskim slangu, czytanie szło mi jak po grudzie.

Nie ma tu absolutnie żadnej widowiskowości ani gwałtownych zwrotów akcji, tylko żmudne grzebanie w starych aktach, rozmowy i liczne retrospekcje. Napięcie pojawia się od czasu do czasu, ale bohaterowie są tak flegmatyczni, że czytelnik szybko przestaje spodziewać się po nich jakichś spektakularnych działań. Bardziej niż szpiegów przypominają biurokratów i wydaje się, że skupieni są raczej na walce o awans i władzę niż na pracy wywiadowczej. Zresztą kluczowe dla całej sprawy wydarzenia rozegrały się w przeszłości, teraz wydobywa się je tylko na światło dzienne.

Psychologia postaci nie jest zbyt rozbudowana, ale da się odróżnić jedną od drugiej, co w tego rodzaju literaturze zupełnie wystarczy;), a główny bohater (George Smiley) wzbudza nawet sympatię - jako podatnik chciałabym, żeby w państwowych instytucjach pracowali tylko tacy sumienni ludzie.

Podsumowując: czytałam z pewnym zainteresowaniem, chciałam dowiedzieć się, kto jest tym "kretem" i dlaczego nim został, dostarczyła mi ta powieść trochę rozrywki, ale utwierdziła mnie też w przekonaniu, że sensacyjne fabuły wolę oglądać w kinie.

***
Książka została przetłumaczona na nasz język aż dwa razy w stosunkowo krótkim okresie czasu: w 2000 roku wydał ją Amber w przekładzie Ewy Życieńskiej, a dziesięć lat później Świat Książki w przekładzie Jana Rybickiego (wtedy jeszcze pod tytułem "Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg"). Czyżby bardziej opłacało się zlecić nowe tłumaczenie niż kupić prawa do starego?

Zdaje mi się, że nad niektórymi zdaniami korekta czy też redakcja powinna pochylić się nieco dłużej.

niedziela, 1 stycznia 2012

BOY-ŻELEŃSKI. BŁAZEN - WIELKI MĄŻ

Tytuł: Boy-Żeleński. Błazen - wielki mąż
Pierwsze wydanie: 1998
Autor: Józef Hen

Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: Fortuna i fatum
ISBN: 978-83-7414-383-7
Stron: 300

Ocena: 4/5

O Tadeuszu Boyu-Żeleńskim słyszał chyba każdy, choćby przy okazji przerabiania w szkole  wyjątków z jego "Słówek" czy "Wesela" Wyspiańskiego. Mniej osób zna go jako tłumacza literatury francuskiej, może dlatego, że z istnienia i roli tłumacza czytelnik zdaje sobie sprawę zwykle dopiero wtedy, gdy poczuje, że coś w przekładzie szwankuje. Nie pamiętam już teraz, kiedy po raz pierwszy przeczytałam "Niebezpieczne związki" de Laclosa, ale to, że tłumaczył je właśnie Boy, zauważyłam dopiero przy którejś z kolei lekturze. 

Paradoksalnie, na moje zainteresowanie osobą Tadeusza Żeleńskiego duży wpływ mieli jego zaciekli przeciwnicy z kręgów radykalnej prawicy, który domagali się parę lat temu usunięcia jego pomnika z krakowskich Plant i głośno krzyczą zawsze, gdy ktoś zamierza nadać jakiejś instytucji jego imię. Ciekawa byłam, czym im się tak naraził. Sięgnęłam więc po biografię autorstwa Józefa Hena, którą chwalił kiedyś u siebie Bazyl.

Nie mogłam się początkowo przyzwyczaić do stylu autora, nieco gawędziarskiego, pełnego dygresji i przeskoków chronologicznych. Przeszkadzało mi szczególnie to, że pisząc o osobach z rodziny czy kręgu znajomych Żeleńskiego, używał ich pseudonimów albo zdrobniałych imion, jakby sam osobiście znał to towarzystwo, co laikom takim jak ja może sprawić trochę kłopotów. Józef Hen napisał raczej opowieść o Boyu i tamtych czasach, a nie szczegółowe kalendarium jego życia. Szczerze mówiąc, wolę biografie bardziej uporządkowane, ale i ta zaczęła mi się w końcu podobać.

Oczywiście Józef Hen pisze o kolejnych etapach w życiu Tadeusza Żeleńskiego, przy czym stosunkowo dużo miejsca poświęca jego recenzjom teatralnym, a ponieważ dotyczyły one głównie sztuk, o których mało kto dziś pamięta, fragmenty te były dla mnie nieco nużące. Rozumiem częściowo zamysł autora - recenzje te uważa za bardzo ważną część dorobku literackiego Boya, ale ja wolałabym dowiedzieć się czegoś więcej raczej o jego felietonach czy warsztacie tłumacza.

Hen przytacza, rzecz jasna, tylko fragmenty recenzji Boya, więc trudno mi wyrobić sobie własne o nich zdanie, ale zdaniem biografa o ich atrakcyjności dla dzisiejszego czytelnika decyduje to, że nie zawierają one jedynie wrażeń wyniesionych z przedstawienia czy oceny gry aktorskiej, reżyserii itd., ale stanowią również przenikliwy komentarz do ówczesnej codzienności, stosunków społecznych, ścierających się światopoglądów. Chciałabym w tym trochę Żeleńskiego ponaśladować, ale chyba brak mi tego publicystycznego zacięcia (o talencie nawet nie wspominając). 

Boy miał go chyba mnóstwo, bo często zabierał głos w dyskusji o sprawach zupełnie niezwiązanych z literaturą czy teatrem, ale po prostu z życiem. Pisał o sytuacji społecznej kobiet, antykoncepcji, aborcji, roli kościoła, antysemityzmie, przeciwstawiał się obłudzie, fałszywej moralności i bezrefleksyjnemu klękaniu przed narodowymi świętościami. Co ciekawe, to właśnie dzięki niemu wprowadzono wysokie koszty uzyskania przychodu dla twórców, który to przywilej planuje im się obecnie odebrać (słusznie czy nie - nie wiem).

Był chyba kontestatorem z natury. Nie ze wszystkimi jego opiniami się zgadzam, ale szanuję jego odwagę ich głoszenia, i to w tamtych czasach. Hen przytacza taką jego wypowiedź:
"Igrać z najbardziej uświęconymi pojęciami, z najbardziej czcigodnymi uczuciami, próbować ich siły i szczerości, rozkładać je odczynnikiem śmiechu, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia, iżby pośród walących się bałwanów zostało to, co naprawdę szanowne - oto zadanie, które chciałbym spełnić według moich sił". [str. 193]
Nie musiał tego robić, wręcz mu się to nie opłacało - ostro go atakowano, początkowo głównie z prawej strony, ale wkrótce dołączyła do niej część lewej. Wypowiedzi naszych współczesnych ultraprawicowców to wypisz, wymaluj teksty ówczesnych zagorzałych endeków. Minęło tyle lat, prawie stulecie, ale jeśli o kulturę polityczną chodzi, a raczej o jej brak, to nie zmieniło się u nas nic, może z wyjątkiem tego, że teraz kanałów umożliwiających bezkarne szkalowanie jest o wiele więcej niż wtedy, więc jakakolwiek obrona czy polemika są jeszcze trudniejsze. "Łże się w dwóch słowach, na sprostowanie trzeba stu wierszy - któryż czytelnik by to wytrzymał!" [cytat ze str. 234]. No właśnie. Musiało mu być przykro, kiedy nikt nie stawał publicznie w jego obronie.

Tadeusz Żeleński sam siebie, w pewnym kontekście, nazywał błaznem. Miał chyba na myśli (to moje przypuszczenie) kogoś w typie Stańczyka. 
"Nie jestem ani 'satyrykiem', ani 'humorystą', te etykietki są mi bardzo niemiłe, jestem powtarzam, czystej krwi błaznem i nie widzę innego odcienia na wyrażenie swego temperamentu literackiego. [str. 178]
Czy był "wielkim mężem"? Raczej nie (o ile mogę sądzić). Ale jego zasługi dla naszej literatury i czytelnictwa w naszym kraju są trudne do przecenienia, choć często się o nich nie pamięta lub nie chce pamiętać, bo trudno wyrażać uznanie dla tłumacza i autora szkiców literackich, pomijając zupełnie jego światopogląd, kontrowersyjny - w pewnych kręgach - i dziś. 

Ja zamierzam bliżej zapoznać się z wyborem jego tekstów publicystycznych ze zbioru "Reflektorem w mrok". Tylko jeszcze nie wiem, kiedy:).

***   ***   ***

Nie byłabym sobą, gdybym nie wynotowała paru fragmentów, które z różnych względów mnie zaciekawiły. Fragmenty zwykłą czcionką to tekst Hena, kursywą - cytaty z Boya.

***
W krakowskim domu rodziców Boya bywało wielu artystów.
Wpadał często Aleksander Gierymski, także przyjaciel z lat paryskich. „Wystawił wówczas w Krakowie swój głośny obraz, przedstawiający chłopa i babę siedzących nad trumienką dziecka. Kiedy go ktoś komplementował, że tak przedziwnie oddał wyraz rodzicielskiego bólu, malarz nastroszył się i odparł opryskliwie, że jedyną jego intencją było uchwycić grę fioletowych cieni na parcianych portkach chłopa”. (Taki był styl! Tadeuszek, sądząc z tej opowieści, nie wierzył malarzowi: on sam był skłonny wzruszyć się chłopskim bólem. A może Gierymskiego drażniły komplementy?) [str. 24]

***
O sztuce Jerzego Żuławskiego pt. "Eros i Psyche":
"Eros i Psyche zawsze mnie interesował jako ciekawy materiał do ogólnej psychologii sukcesu, który od kilkunastu lat święci na scenie ta sztuka.." Ten sukces, "sądząc po wczorajszym przyjęciu - trwać będzie długo, jako ulubione jasełka filozoficzne dla dużych dzieci"
Nareszcie może sobie ulżyć. "Na czym polega ten szeroki sukces? Zgryźliwi twierdzą, że tajemnica jego to banalność, przeciętność, to umiejętność wzniesienia się na cal ponad głowy mas, ale broń Boże nie wyżej. Ale nie; to nie jest takie proste; to dopiero coś, ale nie wszystko; nie ma recepty na sukces, jak nie ma jej na podobanie się dla kobiety". Cios za ciosem. "Zdaje mi się, że sekret tkwi tutaj w tym: przemawiać do niższych potrzeb widza, głaszcząc równocześnie jego wyższe ambicje; pozwolić mu się przez cztery godziny gapić, dając mu złudzenie, że myśli i to filozoficznie! Sztuka panowania nad ludźmi to zawsze sztuka stwarzania pewnych złudzeń". Recenzent ciągnie swoją refleksję: "Utwór Żuławskiego doskonale zachował tę miarę. Jest w nim trochę poezji, ale szybującej utartymi szlakami, przysiadającej się do wszystkich nadobłocznych tramwajów; jest głębia... dostępna dla wszystkich; jest Myśl... wytarta jak szeląg i nie niepokojąca żadną niespodzianką". [str. 98, podkreślenia - E.]
***
"Swojego czasu prześladowała mnie myśl, aby rozwinąć agitację dla założenia wielkiej Ligi Odełgania Polski. Ale obejrzałem się nago w lustrze, zmierzyłem wzrokiem me wątłe ramiona i opuściłem je smutno z westchnieniem. - Nie dasz rady..." [str. 192]

***
Z felietonu pt. "Rozmyślania nad popielcem":
"To  pewna, że religii nie dała szkoła nikomu, odebrała ją niejednemu". [str. 202]
***
Uzasadnienie polemiki z Jerzym Braunem (który chwalił Żeleńskiego do czasu, gdy ten zjechał jego sztukę pt. "Europa", potem już tylko Boya opluwał):
"I mikrob jest mały, a jednak nauka się nim zajmuje, a poznanie jego zwyczajów i obyczajów może być kwestią zdrowia publicznego". [str. 229]