Autor: Ian R. MacLeod
Pierwsze wydanie: 2003
Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo: MAG
ISBN: 87-7480-023-2
Stron: 400
Ocena: 5-/5
(...) jest to powieść po prostu dobrze napisana, miejscami napisana pięknie. MacLeod wykazuje się tyleż wyobraźnią, co wrażliwością pisarską.
Całkowicie zgadzam się z tą opinią Jacka Dukaja i polecam felieton, z którego ją zaczerpnęłam. Ewentualnie można jeszcze przeczytać poniższą wypowiedź mojego autorstwa. Z góry ostrzegam: zawiera ona dużo spoilerów, myślę jednak, że znajomość fabuły nie powinna zniechęcić do czytania nikogo, kto lubuje się w świetnych, silnie oddziałujących na wyobraźnię opisach, które są najmocniejszą stroną tej powieści.
Ian R. MacLeod wykreował alternatywną wizję historii Anglii, w której w 1678 roku skończyły się Wieki Królów i rozpoczął się pierwszy Wiek Przemysłu. Cezurę tę wyznaczyło odkrycie przez Wielkiego Mistrza z Painswick, Joshuę Washtaffe'a, eteru.
Ale eter jest niepodobny do innych pierwiastków i nie dotyczą go prawa fizyki. Jest nieważki i bardzo trudny do okiełznania. W postaci oczyszczonej rozświetla dziwoblaskiem ciemność, ale w jasnym świetle rzuca cień. Co dziwniejsze i jednocześnie najważniejsze dla wszystkich gałęzi przemysłu i bytów ludzkich, które pomaga utrzymać, eter reaguje na ludzką wolę. Cechowy, po wielu latach terminowania, może za jego pomocą kontrolować procesy przemysłowe w swym fachu. [str. 31]
Eter sprawiał, że maszyny pracowały o wiele lepiej niż by to wynikało z praw natury, że budowle, które teoretycznie powinny od razu runąć, trwały i mogły być eksploatowane itd. - dzięki niemu wszystko można było wykonać szybciej i przy zastosowaniu gorszych materiałów, a i tak działało. Substancja ta była jednocześnie zbawieniem, ale i hamulcem postępu technologicznego (nie rozwijano nowych metod produkcji, co najwyżej udoskonalano zaklęcia) oraz społecznego.
Generalnie Anglicy dzielili się na cechowych, którzy wykonywali jakiś konkretny zawód, a na lewym nadgarstku mieli Znak i pogardzanych partaczy, którzy ledwo zarabiali na życie, często w podejrzany sposób. Również w obrębie poszczególnych cechów rozwarstwienie było ogromne - standard życia poślednich cechmistrzów niewiele przewyższał poziom partaczy, podczas gdy znajdujący się na drugim końcu drabiny społecznej arcycechmistrzowie opływali w bogactwa i luksusy. Na ogół dzieci dziedziczyły cenzus majątkowy i społeczny rodziców. Życie biedniejszych warstw sprowadzało się do pracy. Tzw. pracokres wynosił 12 dni i składał się z dziesięciu i pół dnia roboczego oraz króciutkiego odpoczynku.
Być może Anglia trwałaby tak spetryfikowana przez tysiąclecia, gdyby na początku Trzeciego Wieku pokłady ekstrahowanego ze skał eteru nie zaczęły się powoli wyczerpywać. Wiedzieli o tym nieliczni arcycechmistrzowie i na wszelkie możliwe sposoby starali się temu zapobiec, nie stroniąc przy tym od ryzykownych eksperymentów, za które płacili przeważnie niczego nie świadomi prości cechowi. Walutą było zdrowie, akceptacja społeczna, w końcu życie.
Bardziej niż zwolnień z pracy, odciętych kończyn i cechowych sądów dyscyplinarnych baliśmy się, że nadmiar eteru zagoi Znak na naszych nadgarstkach. wtedy czekał cię straszny los. Stawałeś się trollem, odmieńcem. Oczywiście cechy zajęłyby się tobą i twoją rodziną, tak jak zawsze dbały o swoich członków, ale po ciebie przybywał ciemnozielony furgon trollowego i wywoził do Northallerton, owego legendarnego zakładu, gdzie troszczyliby się o ciebie - i wykorzystywali - do końca życia. [str. 33]
Trzaśnięcie metalowej bramy. W górę po ciężkich żelaznych schodach. Jeszcze cięższe drzwi. Rzędy cel po obu stronach. To kiedyś byli zwykli ludzie. Teraz, z rogami i żylastymi naroślami, nielotnymi skrzydłami i ślepymi oczami na słupkach, stali się aniołami oczekującymi na kolejne wskrzeszenie. [str. 162]
Tak, magia eteru była niebezpieczna, ale pod koniec Trzeciego Wieku Przemysłu - wtedy rozgrywa się akcja powieści - ludzie nie umieli już się bez niej obejść, zresztą nie przypuszczali, że kiedykolwiek będą musieli. Natomiast wszystkie warstwy społeczne coraz głębiej popadały w nastrój fin de siècle'u, przeczuwając nadejście nowej epoki, która wywróci ich życie o 180 stopni. Nie wiedziano jednak, co stanie się motorem tych zmian.
Ten Wiek przypominał umierającego pacjenta, który staje się coraz bardziej energiczny i aktywny, w miarę jak uchodzi z niego życie. Owa moc, szkielet, cokolwiek to było, co utrzymywało to państwo przy życiu, zaczynało wyzierać spod obumierającego ciała, którym niegdyś było pokryte, choć nadal było równie groźne i mocne jak przedtem. [str. 252-253]
Bogaci rzucali się więc w wir coraz bardziej wyrafinowanych i kosztownych rozrywek, a biedacy zakładali rady robotnicze i domagali się poprawy warunków pracy; ich demonstracje niekiedy brutalnie i krwawo tłumiono.
Te wydarzenia stanowią tło dla bardziej osobistej opowieści Roberta Borrowsa, którą snuje po latach, z perspektywy człowieka dobiegającego pięćdziesiątki. Urodził się w 77 roku T.W.P. w Bracebridge, mieście w północnej Anglii, które funkcjonowało głównie dzięki znajdującej się tam "kopalni" eteru.
Mawdingly & Clawston - to była nazwa, dźwięk, wrażenie i instytucja. Naszym przeznaczeniem była fabryka. Eter był naszym bogiem. Całkiem jakbyśmy wszyscy próbowali odwrócić wzrok od czegoś istotnego i położyć się z głową na dudniącej ziemi, usypiając na całe życie, pełne niekończącego się trudu i rozczarowania. [str. 30]
Jego ojciec był cechmistrzem w Trzecim Niższym Oddziale Niższego Cechu Ślusarzy i wydawało się oczywiste, że Robert któregoś dnia pójdzie w jego ślady. Zapewne tak właśnie by się stało, gdyby nie "choroba" jego matki. Jeszcze przed narodzinami Roberta pani Mary Borrows pracowała w Mawdingly & Clawston i wskutek jednego ze wspomnianych wyżej eksperymentów została "napromieniowana" eterem. Konsekwencje tego wydarzenia nie ujawniły się od razu, dzięki czemu zyskała kilka lat na wychowanie syna. Kiedy zauważyła u siebie pewne niepokojące symptomy, udała się wraz z synem w krótką podróż koleją do Redhouse, do pani Summerton, która była odmieńcem, ale cechy chwilowo zostawiły ją w spokoju. Ta podróż była punktem zwrotnym w życiu Roberta, bo właśnie w Redhouse spotkał Annalise, miłość jego życia. Choć nic w wyglądzie dziewczynki na to nie wskazywało, również i ona była trollem; samotność i wyobcowanie sprawiły, że była znacznie dojrzalsza i poważna niż jej rówieśnik. Piękna i tajemnicza, ujmująca i obojętna.
Ponownie spotkali się dopiero po latach, przypadkiem, już w Londynie. Zanim do tego doszło matka chłopca popełniła samobójstwo, aby uniknąć wywiezienia do zakładu dla odmieńców; pani Summerton nie umiała jej pomóc. Dla Roberta to był cios. Nic go już nie trzymało w Bracebridge; po kilku latach wyruszył do stolicy, gdzie zasilił szeregi partaczy i obywateli (czytaj: towarzyszy). Z kolei Annalise ruszyła w świat, aby zacząć nowe życie wśród ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy z jej odmienności i potraktują ją jak swoją. Obracała się w naprawdę wysokich sferach, dzięki swemu urokowi stała się bardzo pożądaną uczestniczką zabaw i przyjęć.
Annalise, a właściwie teraz już Anna Winters, niechętnie powitała znajomego z dzieciństwa, który mógłby zdradzić ją jednym nieopatrznym słowem. Spotykali się jednak od czasu do czasu, a w końcu razem odegrali kluczową rolę w rewolucji robotniczej, która zapoczątkowała nowy wiek i nową epokę. Z bliska oglądali jej skutki, więc szybko pozbyli się złudzeń, że na dłuższą metę cokolwiek zmieni się na lepsze. Powoli wszystko wracało na utarte tory - bogaci do luksusów, biedni do ciężkiej pracy; na przewrocie skorzystali tylko co bardziej obrotni rewolucjoniści.
Robert utracił jednocześnie Annę i młodzieńcze złudzenia; pozostało mu więcej miejsca na dojrzałość i cynizm - świetny kapitał na nowe czasy.
*** *** ***
Rozpisałam się, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać:) Przed napisaniem tej "recenzji" zamierzałam ocenić "Wieki Światła" na 4+, teraz jednak, po ponownym przejrzeniu powieści, po przypomnieniu sobie niektórych opisów i pomysłów autora, postanowiłam być bardziej wspaniałomyślna i przyznać 5, choć z minusikiem. Minusik należy się za, w końcu niezbyt oryginalną, fabułę i dość przewidywalne końcowe wnioski. Całkowicie rekompensują to wspaniałe opisy, które, w idealnie odmierzonych proporcjach, uzupełniają fabułę. Absolutnie nie nużą, a jednocześnie są tak plastyczne, że nie tylko widzimy oczyma wyobraźni miejsca, o których opowiada nam Ian R. MacLeod - wsiąkamy również w ich klimat, wyczuwamy się w nastrój bohaterów. Z tego też powodu nie jest to książka "do tramwaju". Uważam, że aby docenić ją w pełni, trzeba zarezerwować sobie na jej lekturę weekend i delektować się nią w spokoju, bez zbędnych, dekoncentrujących przerw.
***
Trudno jednoznacznie przyporządkować "Wieki Światła" do jakiegoś konkretnego gatunku literackiego. Podobno jest to przykład tzw. New Weird - nie wiem, nie znam się. Opatrzyłam ten post etykietą "Fantasy", bo wydała mi się najbardziej adekwatna.
***
Przeglądałam cudze recenzje tej książki w internecie i z pewnym zdziwieniem zauważyłam, że wiele osób twierdzi, jakoby akcja "Wieków Światła" rozgrywała się w dziewiętnastowiecznej Anglii. Oczywiście nie mają racji. Owszem, niektóre realia przynależą do tego okresu, dokładniej - do końca XIX wieku (np. gazowe oświetlenie, stosunki społeczne itd.), ale większość opisywanych w powieści wydarzeń ma miejsce w drugiej połowie Trzeciego Wieku Przemysłu, który rozpoczął się - według naszej rachuby czasu - około roku 1878 roku (Pierwszy Wiek rozpoczął się w 1678 i, tak jak następne, trwał sto lat). Pamiętać należy, że eter hamował postęp technologiczny, może nawet o sto lat.
Robert Borrows, urodził się w 77 roku T.W.P., czyli ok. naszego 1955 (Ian R. MacLeod urodził się w 1956). Ciekawa jestem, czy aby autor nie obdarzył swego młodego bohatera własnymi socjalizującymi poglądami, które być może wyznawał w podobnym okresie życia. A może przekazał je George'owi Swalecliffe'owi? To oczywiście tylko moje domysły. Natomiast jestem nieomal pewna, że nastroje panujące w Wielkiej Brytanii w latach 70. i 80., zwłaszcza w górnictwie, znalazły tu swoje odbicie.
***
Podsumowując - zdecydowanie polecam tę książkę, każdemu. Nie wyobrażam sobie, że mogłaby się komuś nie spodobać.
*** *** ***
Chyba wszystkie dzielnice nędzy spowija ta atmosfera oczekiwania, ale tutaj szczególnie się to czuje, domy coraz bardziej marnieją, aż w pewnym nieokreślonym momencie, przypominającym nagły zwrot akcji we śnie, w ogóle przestają być domami, stają się niechlujnymi szopami z kradzionej cegły, tektury i cementu. Przywodzą na myśl dekoracje do sztuki teatralnej, której prawdziwy sens, pomimo wszystko, nadal mi umyka. A ich mieszkańcy, nienależący do cechu i zwani przez nas partaczami, znajdują się w porównaniu ze mną tak głęboko na dnie studni fortuny, że aż mnie zaskakuje, kiedy słyszę echo ich głosów. [str. 11]
***
Wysokie, białe wydmy maszynowego lodu iskrzyły tęczowo na tle porannego nieba. Skrzący się pył wkrótce przyprószył moje najlepsze spodnie i ciemnoniebieską marynarkę. Kraniec Świata był najbliższym Londynu źródłem eteru, które wyczerpało się, na koniec zakwitając jeszcze słynną wystawą u schyłku poprzedniego Wieku. Teraz eter sprowadzało się z większej odległości, barkami i pociągami, z miast takich jak Bracebridge, a lód maszynowy, produkt uboczny tysięcy procesów przemysłowych, tysięcy maszyn, wywożono tutaj, z wątła nadzieją, że któregoś dnia da się jeszcze z niego wydrenować trochę eteru. Te lśniące góry były zbudowane z końcowego produktu wszelkiej magii, którą wydobyto z ziemi, by służyła cechowym zaklęciom, od początku Pierwszego Wieku Przemysłu - sól zaskorupiająca oczy na koniec snu. [str. 169-170]
***
Przez zakratowane okna światło gwiazd padało na sterty złota - świeżej słomy, a w powietrzu unosił się szczypiący, słodkawy zapach. Gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegłem boki potężnych zwierząt. Jedno parsknęło, grzmocąc kopytami o ścianę stajni. Inne wysunęło głowę z boksu i opuściło ją ku mnie, owiewając mnie ciepłym oddechem. Wyciągnąłem dłoń, by pogładzić je po pysku. Nawet w mroku było śnieżnobiałe. Jak jeden z koni ciągnących karetę Sadie, lecz dużo większy i jeszcze piękniejszy. Ze środka czoła, za wysoko, bym mógł dosięgnąć, wyrastał róg, zwężający się, spiralny jak wielki lizak. Jednorożec westchnął i szturchnął mnie pyskiem.
Większość olbrzymich zwierząt spała. Niektóre były siwe, inne czarne jak smoła. Niektóre, mógłbym przysiąc, miały skrzydła, złote kopyta i oczy święcące jak latarnie. W moich snach, może także w ich snach, trzymałem się ich grzyw, a ziemia daleko w dole uciekała w tył. [str. 221]
***
To, pomyślałem, jest prawdziwa Anna Winters. Twarz, która mignie ci w pędzącym pociągu. Głos, który słyszysz z sąsiedniego mieszkania, ale nigdy go nie spotykasz. Cała zbudowana z tajemnic, które pozostają, czy stoisz tuż przy niej, czy zza brzęczących śmietników zaglądasz w okno jej pokoju. [str. 242-243]
Książka chyba nie dla mnie, ale za to na pewno podsunę tytuł przyszłej teściowej :)
OdpowiedzUsuńGdyby jednak wpadła Ci kiedyś w ręce, to spróbuj przeczytać np. kilkadziesiąt pierwszych stron. Może jednak Ci się spodoba?:) To nie jest typowe fantasy, jeśli tego się akurat obawiasz.
OdpowiedzUsuńKsiążka jest niesamowita, jedna z lepszych jakie czytałem. Niektórych może odstraszyć niezbyt prędka i filmowa akcja, ale, moim zdaniem, opisy oraz szkic psychologiczny bohaterów w pełni i z naddatkiem rekompensują tę wadę :)
OdpowiedzUsuńKrótko mówiąc - zgadzam się z Elenoir. Każdy powinien przynajmniej spróbować :)
Ciekawe, czy "Dom Burz" trzyma podobny poziom...
OdpowiedzUsuń... kibel. Gorszego q..a nie czytałem. Nie słuchajcie obłudy i sponsorowanych wypowiedzi blogerów. Kibel i już!
OdpowiedzUsuńTwoja wypowiedź jest żenująca.
Usuń