Impresje

poniedziałek, 23 września 2013

ZDOBYWAM ZAMEK

Tytuł: Zdobywam zamek (I Capture the Castle)
Pierwsze wydanie: 1948
Autorka: Dodie Smith
Tłumaczenie: Magdalena Mierowska

Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 978-83-7943-006-2
Stron: 351


Agnieszka Tatera i Padma opisały tę książkę w samych superlatywach. Ponadto wyczytałam, że choć wydana została stosunkowo niedawno (1948 r.), jest już zaliczana do klasyki literatury angielskiej. A ja tę literaturę bardzo lubię. Kiedy niedawno reorganizowałam układ książek na półkach, zauważyłam, że zdecydowana większość posiadanych przez nas powieści została napisana właśnie w języku angielskim (z czego część, oczywiście, w Ameryce).

Postanowiłam kupić "Zdobywam zamek", a przy okazji jeszcze "Na szafocie" Hilary Mantel. Po jedną książę nie opłacało mi się przecież jechać z Nowej Huty aż do Bronowic:)). A właśnie tam można odebrać książki kupione w księgarni literacka.pl, którą zupełnie bezinteresownie polecam ze względu na całkiem przystępne ceny. Zamówiłam obie powieści w poniedziałek, a we wtorek mogłam je już odebrać (choć można też zamówić wysyłkę). Najpierw jednak musiałam przebrnąć (tramwajami) przez straszne korki w centrum Krakowa, do których powstania przyczyniły się lejący przez cały dzień deszcz i pogrzeb Mrożka.

Po powrocie do domu zabrałam się do cieplutkich jeszcze drożdżówek, które były dziełem mojego P., i do lektury. Bułeczki okazały się, jak zwykle, smaczne, a książka lekkostrawna, przynajmniej w dwóch trzecich.

Spodobało mi się pierwsze, podobno słynne, zdanie: "Piszę, siedząc na kuchennym zlewie", bo zapowiadało niekonwencjonalną narratorkę, a może i takąż fabułę. Siedemnastoletnia Cassandra Mortmain nie wydała mi się jednak w końcu jakoś szczególnie oryginalna, niezwykłe było za to miejsce, w którym mieszkała wraz ze swoją nietypową rodziną: siedemnastowieczny dom, który przylegał do ruin czternastowiecznego zamku.

Ojciec dziewczyny był autorem jednej, cieszącej się kiedyś uznaniem książki, która swego czasu przynosiła mu niezłe dochody, wystarczające na wynajęcie i doprowadzenie do stanu używalności wspomnianego domostwa. Lata mijały, żona pana Mortmaina zmarła, oszczędności się skończyły, trzeba było sprzedać prawie wszystkie mające jakąś wartość rzeczy. Cassandra, jej siostra Rose i brat Thomas często wręcz głodowali, ale pan Mortmain nadal nie robił nic, może poza czytaniem kryminałów, za co niestety nikt mu nie płacił. W naszych czasach już dawno straciłby prawa rodzicielskie, ale to był okres międzywojenny, zdaje się, że wczesne lata trzydzieste. Sytuację ratowała nieco jego druga żona, Topaz, i Stephen, syn dawnej służącej Mortmainów. Pani Mortmain zarabiała pozując od czasu do czasu znanym malarzom, a Stephen pracował na pobliskiej farmie i dzielił się z Mortmainami swoim bardzo skromnym dochodem. 

Cassandra i Rose, wielbicielki twórczości Jane Austen i sióstr Brontë, ratunku upatrywały w jakimś korzystnym mariażu, ale sęk w tym, że jedynym niespokrewnionym z nimi mężczyzną, z którym utrzymywały znajomość, był pięćdziesięcioletni pastor. W końcu los się jednak do nich uśmiechnął i zesłał im dwóch młodych, zamożnych i przystojnych Amerykanów. Starszy z nich okazał się spadkobiercą pobliskiego majątku, więc Rose postanowiła poślubić go za wszelką cenę, a Cassandra zamierzała jej w tym pomóc. Analogie do "Dumy i uprzedzenia" nasuwają się same, nasuwały się również obu heroinom. Co prawda nie wydaje mi się, żeby Jane Bennet mogła pomyśleć o braku zapasowych ręczników, kiedy Bingley jej się oświadczał. 

Bohaterki Dodie Smith są z konieczności realistkami, więc mimo że fabuła obraca się wokół zdobywania bogatych mężów, książka jest raczej zabawną obyczajówką niż romansem. Przynajmniej do pewnego momentu. Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów, napiszę więc tylko, że powieść przestała mi się podobać, kiedy Cassandra się zakochała, bo z rezolutnej dziewczyny zmieniła się nagle w egzaltowaną płaczkę. "Zdobywam zamek" nie kończy się klasycznym happy endem, ale te zaskakujące zmiany obiektów uczuć nie wydały mi się szczególnie wiarygodne. 

Zastanawiające jest to, że do polubienia nadają się, moim zdaniem, tylko bohaterowie drugo- i trzecioplanowi (panna Marcy, pastor, Stephen, ewentualnie pani Cotton), natomiast pierwszoplanowi (Cassandra, Rose, Simon, Neil, pan Mortmain i Topaz) nie wzbudzili we mnie szczególnej sympatii. Zamierzam obejrzeć ekranizację sprzed dekady i być może Romola Garai zmieni moją opinię o Cassandrze, tak jak sprawiła, że nieco przychylniejszym okiem spojrzałam na Emmę Woodhouse.

"Zdobywam zamek" może się bardziej spodobać młodzieży, nawet na okładce porównano tę powieść do "blogu nastolatki z epoki przedkomputerowej". Mnie trochę irytował miejscami zbyt "rozmyślnie naiwny" styl wypowiedzi Cassandry, może to dlatego, że siedemnaście lat skończyłam dawno temu; na szczęście rekompensowały to wartka akcja i obrazowe oddanie atmosfery tamtej epoki. Dzięki temu powieść czytało mi się całkiem przyjemnie. Stanowiła miły dodatek do drożdżówek. Będzie się też nieźle prezentowała na półkach i w stosach - jest bardzo ładnie wydana.

czwartek, 12 września 2013

Czerwone Wierchy

Nauczyłam się niedawno dwóch rzeczy. W piątek - żeby nigdy więcej nie oglądać filmów o zombie. W sobotę - żeby zawsze szerokim łukiem omijać szlak z Ciemniaka do Doliny Kościeliskiej.

Myślałam, że "World War Z" nie może być aż tak złym filmem, skoro gra w nim Brad Pitt, aktor, który zarobił już tyle, że nie musi rozmieniać się na drobne. No cóż, nie jest to obraz tragiczny, ma swoje zalety: ciekawy początek i efekty specjalne. Za to, tak dla równowagi, zakończenie jest okropne. Moje rozczarowanie wzięło się głównie stąd, że spodziewałam się, że epidemia zombie będzie dla twórców tylko punktem wyjścia do pokazania na przykład zanikania więzi międzyludzkich w obliczu apokalipsy. Tymczasem jest to film o tym, że Brad Pitt równie świetnie radzi sobie i ze smażeniem naleśników, i z ratowaniem świata. 


Piątkowy seans nie był zbyt udany, za to sobotnia wycieczka w Tatry - i owszem, jeśli pominie się jej finał.

W busie spod dworca w Zakopanem do Kuźnic (3 zł) jechało tyle osób, że następna musiałaby chyba usiąść na kolanach kierowcy. Albo na dachu. Ciekawe, co na to policja. W Kuźnicach było jak zwykle: dymy z grilli i tłum ludzi próbujących kupić bilety na kolejkę na Kasprowy. Taka przejażdżka w jedną stronę kosztuje 40 zł, w dwie 50 zł, do tego dochodzą jeszcze pieniądze wydane u właścicieli grilli - w końcu coś trzeba zjeść i wypić w trakcie kilkugodzinnego czekania przed kasą. A przecież na Kasprowy idzie się piechotką niecałe trzy godziny, jedynym kosztem jest bilet do parku (4 zł). 

Szlak ze schroniska na Przełęcz pod Kopą Kondracką

My tym razem wybraliśmy się na Czerwone Wierchy przez Halę Kondratową. W schronisku, a właściwie przed nim, uszczupliliśmy nieco nasze zapasy jedzenia, po czym zaczęliśmy się mozolnie wspinać na Przełęcz pod Kopą Kondracką (podejście ok. 500 m). Szlak jest prościutki, ale dawał mi się we znaki siedzący tryb życia, musiałam się często zatrzymywać, żeby odpocząć. Ruszałam się z miejsca, kiedy zaczynała mnie doganiać dziewczyna wsparta z jednej strony na kuli, z drugiej na ramieniu ojca czy dziadka. Wpełzłam na przełęcz niewiele przed nią, ale jednak tylko siedem minut później niż przewidywany czas wejścia, co niezmiernie mnie zdziwiło. 

Widok z Kopy Kondrackiej

Stąd było już widać również Tatry Słowackie. Widoki były świetne, bo pogoda wyjątkowo w ten weekend dopisała, w sobotę było niemal bezchmurnie. Więc i ludzi było sporo. 

Trochę wiało, więc włożyłam sweter, co jak się później okazało, uchroniło mnie przed niechcianą opalenizną. Odpoczęliśmy i zaczęliśmy wdrapywać się na Czerwone Wierchy, czyli Kondracką Kopę, Małołączniak, Krzesanicę i Ciemniak. Tutaj też szlak jest prosty, ale podobno kiedy jest mgła czy śnieżyca, łatwo tu o wypadek. 

Widok z Krzesanicy na słowackie Tatry. Pierwszy szczyt z prawej to Krywań - narodowa góra Słowaków

Szlak z Ciemniaka do Doliny Kościeliskiej był oznaczony na mapie jako średni, ale na początku wcale na taki nie wyglądał. Jakieś trzy godziny później byłam już absolutnie pewna, że moja noga więcej na nim nie postanie. 

Szlak z Ciemniaka - początek

Schodzi się ponad 1100 metrów, ciągle po kamieniach, co bardzo daje się we znaki stawom, zwłaszcza kolanowym, zwłaszcza że różnica między kolejnymi "stopniami" wynosi nierzadko kilkadziesiąt centymetrów. Jak wspomniałam, na początku nie było tak źle, ale kiedy weszliśmy w las, szlak wydawał mi się miejscami coraz bardziej zniszczony. Wiem, to są góry, a nie park w mieście, ale na pewno dałoby się to i owo poprawić. Czasami ścieżka robiła się na chwilę łatwiejsza, bardziej leśna, mniej kamienista, ale tylko na bardzo krótkich odcinkach. Nie jestem szczególnie zaawansowaną taterniczką, ale parę razy w tych górach byłam, po polskiej i po słowackiej stronie, na łatwych i średnich szlakach, i nigdy, ale to nigdy żadne zejście mnie tak nie wymęczyło. Gdyby nie kijki, które trochę amortyzowały kroki, mogłabym się stamtąd tylko sturlać. Nawet zdjęć mi się już nie chciało wtedy robić.

Byłam przeszczęśliwa, kiedy wreszcie dotarliśmy do Doliny. Tu czekał nas już tylko króciutki spacerek do Kir i powrót busem do Zakopanego (5 zł). Ku mojemu zaskoczeniu kierowca zabrał tylko tylu pasażerów, dla ilu wystarczyło miejsc siedzących. 

Ja na szlaku z Ciemniaka:)

PS. Odkryłam niedawno jedną z nielicznych zalet posiadania telewizora: świetnie się na nim ogląda zdjęcia.


wtorek, 3 września 2013

Kobieta w literaturze XVII

   Wstydliwe części kobiecego ciała miały różną terminologię, nie zawsze odpowiadającą dzisiejszym nazwom medycznym, gdyż począwszy od starożytności błędna była koncepcja macicy, francuski termin matrice. Określała ona najczęściej całość żeńskich narządów płciowych, ale czasem na przykład tylko kanał pochwy. Najprawdopodobniej sami anatomowie plątali się w zawiłościach nomenklatury opisującej kobiece narządy. Dla wielu z nich macica stanowiła niemalże autonomiczny twór, rodzaj zezwierzęconego potwora, który targał kobiecymi namiętnościami i nad którym nie sposób było zapanować inaczej niż dając upust jego żądzom w zespoleniu mężczyzny z kobietą.
   Od starożytności aż po interesującą mnie epokę wierzono, że macica samicy, a wiec także kobiety, ma rogi. Rogatą macicę, czasem jako rogatą głowę byka, przedstawiano w rycinach anatomicznych na przełomie XVI i XVII w., a wynikało to z faktu, ze kształt macicy przypomina głowę, a jajowody - rogi. Ilustracje poglądowe wpisały się w wielowiekową tradycję, gdzie narządy płciowe kobiety kojarzyły się z rogami. Do dzisiaj też w wielu językach europejskich pozostały określenia, które swoją etymologię wywodzą od łacińskich pojęć opisujących narządy płciowe kobiety. Zdradzony mąż był nazywany w XVII w. rogaczem, we francuskim cornard. Chociaż powszechnie wiadomo, że słowo to pochodzi od rogu, to jednak nie były to rogi zwierzęce, lecz te przypominające jajowody. We Francji istnieje także wyraz cocu na określenie zdradzonego męża, ale słowo to nie pochodzi od łacińskiego cornu, lecz jego etymologia związana jest z odgłosem, jaki wydaje kukułka, samica ptaka podrzucająca jaja do obcych gniazd. W języku polskim nie istnieje taki odpowiednik, ale nadal w obu językach funkcjonują te same sformułowania opisujące męża, którego żona była niewierna. Dlatego mówi się "przyprawić rogi", a w języku francuskim faire les cornes.
  Już starożytni rozpropagowali ideę, która święciła triumfy jeszcze w XVII w., że ciało niewiasty zbudowane jest wokół macicy. Postępowanie kobiety było więc odbiciem omawianej niechlubnej części. Narządy płciowe były także odpowiedzialne za wszelkie kobiece przypadłości, przede wszystkim za histerię, specyficzny rodzaj nerwozy, typowy dla płci pięknej, który stał się symbolem niewieściej słabości. Uważano jednak, że histeria nigdy nie dotyka ciężarnej, a więc kobiety, która wypełniała właśnie swoje naturalne, a także społeczne funkcje. Chociaż już pod koniec XVII w. angielski uczony Sydenhan wykazał, że macica nie jest bezpośrednim źródłem tej choroby, to dopiero w XVIII w., dzięki badaniom nad systemem nerwowym, lekarze doszli do wniosku, że histeria jest przypadłością, która nie omija żadnej płci. [str. 117-118]

Źródło cytatu: Sytuacja kobiety w siedemnastowiecznej Francji i Polsce
Autorka: Monika Malinowska
Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego 2008