Impresje

czwartek, 27 lutego 2014

EMANCYPANTKI

Tytuł: Emancypantki
Pierwsze wydanie: w odcinkach 1890-1893
Autor: Bolesław Prus
Ilustracje: Antoni Uniechowski
Spoilery

Sążnistość powieści sugeruje, że Prus poważnie potraktował zagrożenie płynące ze strony kobiet, które wbrew swej naturze i wbrew woli społeczeństwa postanowiły wyjść poza przypisaną im od wieków rolę żony i matki. Na tysiącu stron autor przekonuje, że próby usamodzielnienia się właściwie zawsze kończą się źle, również dla samych emancypantek.

Otwarte przyznawanie się do bycia feministką i dziś spotyka się z politowaniem, wzgardą albo co najmniej z niezrozumieniem, a w latach siedemdziesiątych XIX wieku mogło być pod tym względem tylko gorzej, ale czy naprawdę Prus musiał aż tak bardzo upokorzyć jedną z bohaterek powieści - pannę Klarę Howard?

Była nauczycielką znaną i cenioną w Warszawie, ale w gruncie rzeczy, z dzisiejszej perspektywy, niezbyt dobrą - miewała problemy nawet z tabliczką mnożenia. Dziwaczna stara panna, której się wydawało, że mężczyźni stale dybią na jej cnotę. Najlepiej wychodziło jej tokowanie o równouprawnieniu przy każdej okazji i bez okazji, gorzej było z praktyką - stowarzyszenie kobiet, które złożyła, działało bardzo niemrawo. Właściwie nawet nie lubiła innych przedstawicielek swojej płci, no chyba że któraś została właśnie skrzywdzona, najlepiej przez przez mężczyznę - wtedy panna Howard mogła znowu publicznie dać wyraz swojemu oburzeniu.
Zresztą często miała jednak rację, np. kiedy postulowała otoczenie szczególną opieką państwa nieślubnych dzieci albo kiedy pytała:
Co to jest, ażeby kobieta nie miała prawa wracać o drugiej w nocy, jeżeli mężczyznom wolno wracać choćby o piątej nad ranem?...
Kres tym wystąpieniom położyło małżeństwo z pierwszym mężczyzną, który się napatoczył.
– Już od czterech dni nie należę do siebie – odparła pani Klara. – Spuściła jasne rzęsy i usiłowała jeszcze więcej zarumienić się, ale było to niepodobieństwem. – Braliśmy ślub u Wizytek, w najściślejszym incognito, o siódmej rano i... od tej chwili zaczęło się dla mnie nieprzerwane pasmo szczęścia... Mam męża, który ubóstwia mnie i którego najdumniejsza kobieta mogłaby obdarzyć uczuciem...
   Wierz mi, panno Magdaleno – mówiła z zapałem – że kobieta dopiero wówczas staje się naprawdę człowiekiem, gdy wyjdzie za mąż. Pielęgnowanie rodziny, macierzyństwo – oto wzniosłe posłannictwo naszej płci... Nie mogę przeczyć – dodała skromnie – że trafią się kłopotliwe sytuacje, nawet przykrości... Ale wszystko znika wobec przeświadczenia, że uszczęśliwiamy kogoś, kto na to zasługuje.
– Bardzo cieszę się, że pani jest zadowolona – wtrąciła Madzia.
– Zadowolona?... Powiedz pani wniebowzięta!... Przeżyłam nie cztery... właściwie – nie trzy doby, ale trzy wieki, trzy tysiąclecia... Ach, pani nawet... nawet nie domyślasz się...
Noc poślubna ze starszym krzywonogim wdowcem, panem Mydełko, tak wstrząsająco skutecznie wybiła z główki pani Klary wszelki mrzonki o emancypacji, że z wojującej feministki w mgnieniu oka przedzierzgnęła się w podnóżek:
– Tak mnie bolą nagniotki... Założyłbym się, że jutro będzie słota.
– Więc włóż, aniołku, pantofle – odezwał się głos niewieści. (...)
– Kiedy nie chce mi się szukać pantofli – odparł bas.
– Ja ci znajdę, duszko...
– Trzeba jeszcze ściągać buty!... – mruknął bas.
– Ależ ja ci zdejmę... Przecieżeś ty mój... cały mój... moja pieszczotka... mój koteczek...
Bardzo śmieszne.

Scena ta skojarzyła mi się z końcówką ekranizacji "My Fair Lady", kiedy to profesor Higgins - żartobliwie albo i nie - pyta Elizę, gdzie do diabła są jego kapcie, a ona uśmiecha się rozanielona. Oryginalne zakończenia Shawa nie nadawało się może do filmu, ale można chyba było wymyślić coś pośredniego.

***

W osobie pani Klary z Howardów Mydełko Prus ośmieszył zdeklarowane feministki, natomiast opis losów Madzi Brzeskiej to akt oskarżenia przeciwko obłudnej moralności ówczesnego społeczeństwa, która nakazywała tak wychowywać kobiety, żeby wkraczając w dorosłość, nie wiedziały o świecie prawie nic, i która pozwalała wymagać od nich rozwagi właściwej raczej dla doświadczonych matron. Przez rozwagę rozumiano stosowanie się do wyśrubowanych standardów moralnych spreparowanych wyłącznie dla kobiet.

To, oczywiście, jedna z interpretacji, bliższa współczesnemu czytelnikowi. Druga - równie uzasadniona i nie wykluczająca tej pierwszej - jest taka, że Prus chciał przestrzec młode dziewczęta przed bezmyślnym i niezgodnym z ich naturą podążaniem za modną ideą emancypacji, co skończyć się może, tak jak w przypadku Madzi, utratą reputacji i klasztorem.

Madzia była dziewczyną śliczną, dobrą, ufną, naiwną, szlachetną, pracowitą, a przy tym zakompleksioną - idealny materiał na żonę. Gdyby odpowiednio wcześnie wyszła za mąż, małżonek mógłby ją sobie odpowiednio wychować; tak się jednak nie stało, bo babcia sfinansowała jej naukę na prestiżowej pensji pani Latter w Warszawie, na co ojciec Madzi, prowincjonalny niezamożny lekarz, nie mógłby sobie pozwolić.

Babcia chciała dobrze, ale wyszło źle, bo to właśnie na pensji Madzia zetknęła się ze wspomnianą panną Howard, wojującą emancypantką, oraz z panem Kazimierzem Norskim, do którego jeszcze wrócę. Dziewczyna postanowiła, że nigdy nie wyjdzie za mąż i będzie pomagać rodzicom finansowo. Ukończyła z bardzo dobrym wynikiem pensję pani Latter i zaczęła u niej pracować jako dama klasowa (opiekunka uczennic, pośledniejsza w hierarchii niż nauczycielka).
Śmierć przełożonej zszokowała Madzię, dziewczyna wróciła do rodziców i poważnie zachorowała. Kiedy wyzdrowiała, natychmiast otoczyli ją kawalerowie, ale ona dawała kosza nawet tym bogatym.

Zaściankowy Iksinów powoli przyzwyczajał się do jej demonstracyjnej samodzielności, Madzia zamierzała osiąść tam na stałe i otworzyć szkółkę dla okolicznych dzieci. Plan mógł się powieść, ale z niego zrezygnowała, kiedy dowiedziała się, że jej działalność znacznie zubożyłaby miejscowego nauczyciela. Szlachetności swej Madzia dowodziła nieustannie, na przykład wręcz dziękowała protoplastom, że bez jej wiedzy wydali większość z trzech tysięcy rubli, które miała po babci, na edukację jej brata Zbigniewa. Jako dama klasowa u pani Latter musiałaby pracować, bagatela, prawie siedemnaście lat, żeby uzbierać taką kwotę, przy założeniu, że udawałoby się jej odkładać całą pensję.

Po powrocie do Warszawy panna Brzeska została nauczycielką w domu państwa Korkowiczów, co dało jej asumpt do uszlachetniania swoich podopiecznych i ich rodziny. Wszystko szło dobrze, Madzia mogłaby nawet wyjść za mąż za bogatego brata swojej bogatej przyjaciółki - pana Solskiego, ale na przeszkodzie do zasłużonego szczęścia stanął Madzi wspomniany pan Kazimierz Norski, syn zmarłej pani Latter. Najpierw rzucił "posiew ateizmu" w jej niewinną duszę, czym na długo pozbawił ją równowagi psychicznej właściwiej ludziom religijnym, potem przyczynił się jeszcze do tego, że straciła dobrą reputację, bo odwiózł ją mieszkania dorożką o dość późnej porze. Skandal! Zresztą Madzia sama uważała się za kobietę upadłą, bo nieco wcześniej owego feralnego wieczoru pan Kazimierz przez pięć albo dziesięć minut całował ją na parkowej ławce. A już zupełnie pogrążyło ją nocowanie poza wynajmowanym pokojem - nikogo nie obchodziło, że czuwała do rana przy hotelowym łóżku chorego brata, który odwiedził ją w Warszawie.
Plotki i śmierć brata Zbigniewa skłoniły ją do wstąpienia do klasztoru, co z kolei przekształciło powieść Prusa w coś na kształt prasowej telenoweli ("Emancypantki" ukazywały się w odcinkach w "Kurierze Codziennym"). 


Plotki, uzasadnione czy nie, były i pozostają znakomitym narzędziem dyskredytowania ludzi, którym chce się dokuczyć, a przeciwko którym nie sposób sformułować rzeczowych argumentów. Ofiara obmowy jest właściwie bezbronna, zwłaszcza wobec społeczeństwa, w którym byle pozór skazuje na ostracyzm. 
Taki stan rzeczy Prus zdecydowanie potępia, ale też Madzi wcale jakoś specjalnie nie broni. Może rzeczywiście rozchodziło się o tę emancypację: wszak gdyby Madzia spożytkowała swoje niezwykłe zalety w małżeństwie, nic podobnego by się nie wydarzyło - warowanie przy kapciach męża pochłaniałoby cały jej czas i uwagę, przynajmniej dopóki nie musiałaby się zająć rozpieszczaniem synów i szukaniem bogatych mężów dla córek.

Szkoda, że Prus w taki właśnie sposób pokierował losami Madzi. Joanna Chmielewska zaproponowała znacznie lepszy finał.

***

Najciekawszą postacią w "Emancypantkach" jest bez wątpienia pani Karolina Latter. To główna bohaterka połowy pierwszego tomu (dysponowałam wydaniem dwutomowym), najlepszej części książki. Opowieść zaczyna się, kiedy pani Latter ma czterdzieści parę lat i jest właścicielką wspomnianej już pensji, która z wielu powodów nie jest już tak dochodowa jak dawniej. Tyle dowiadujemy się na wstępie, a inne informacje o przeszłości postaci Prus wplata umiejętnie między bieżące wydarzenia. 

Pierwszy mąż pani Latter, szlachcic, z którym miała dwoje dzieci, zmarł. Poślubiła niebogatego i prawdopodobnie młodszego od niej francuskiego guwernera i razem strwonili majątek jej pierwszego męża (m.in. na zagraniczne podróże, jak przypuszczam). Po kilku latach guwerner się ulotnił, a ona została z długami. Wyszła na prostą, założyła pensję i była z niej dumna, ale ta jej samodzielność (i samotność) nie była świadomym wyborem, a smutną koniecznością. 

Pani Latter gardziła tzw. emancypantkami, które domagały się dla kobiet praw, ale nie wspominały o problemach, które niesie postulowana przez nie niezależność, a do których rozwiązywania najlepiej - jej zdaniem - nadają się mężczyźni. Swoje dzieci wychowała tradycyjnie: znaczne środki przeznaczała na wykształcenie syna, który miał zostać wielkim człowiekiem, o wiele mniejsze sumy wydawała na stroje córki, która miała dobrze wyjść za mąż.
  „Czy ty nie rozumiesz – mówi w duchu do córki – jaka różnica istnieje między kobietą i mężczyzną? Wszak jesteście oboje podobni do siebie jak bliźnięta, a mimo to – porównaj siebie z nim: jego głos, wzrost, spojrzenie, każdy ruch... Jeżeli ty jesteś kwiatem stworzenia, on jest jego panem i władcą... A dalej pomyśl: czym są siły kobiety wobec męskich? Ja, której podziwiają rozum i energię, ledwie mogłam was wychować i utrzymać siebie. Tymczasem mężczyzna utrzymuje siebie i żonę, wychowuje kilkoro dzieci i jeszcze prowadzi fabryki, rządzi państwami, robi wynalazki...” 
Bo miał na to czas - nie musiał zajmować się tymi wszystkimi prozaicznymi czynnościami, które zwalił na barki pań, był o wiele lepiej wykształcony i znacznie więcej było mu wolno. Dziś to truizm, ale Prus tej oczywistości nie dostrzegał. Postać, która reprezentuje jego poglądy na tę fundamentalną kwestię, nie jest - w przeciwieństwie do panny Howard i Madzi - ani trochę kiczowata, jest tragiczna i wiarygodna jako bankrutująca businesswoman i jako samotna, zaślepiona matka niewdzięcznych dzieci.

Cóż mogła zrobić kobieta w takiej sytuacji i w tamtych czasach? Przypochlebiać się mężczyznom z gotówką. Szczególnie musiały upokarzać ją spotkania ze Zgierskim, dwulicowym draniem, który dyskretnie udzielał pożyczek i chętnie handlował cudzą prywatnością.

Jakby tego było mało, z Ameryki do Warszawy przybył marnotrawny mąż pani Latter (zmienił nazwisko na Arnold), żeby prosić ją o unieważnienie ich małżeństwa. Okazało się, że chciałby za oceanem zalegalizować wieloletni wolny związek ze spirytystką (!) i byłą emancypantką (!), która zaczęła mieć skrupuły.
Czytelnik dowiaduje się też wreszcie, dlaczego tak naprawdę małżeństwo państwa Latter się rozpadło: bo ona była wyniosła i apodyktyczna, a on - biedaczek - nieśmiały. Tylko niechęć do przebywania w domu wyganiała go co wieczór do znajomych na wista. Tylko gotowość niesienia pomocy rodaczkom i rodakom z Francji wpędziła go w długi. Tylko nieznajomość prawa sprawiła, że nie wiedział, że jego weksle będzie musiała spłacić żona. Wreszcie - przecież to ona wyrzuciła go z domu.

Sytuację finansową pani Latter mógłby jeszcze uratować odpowiedni ślub pięknej córki Heleny, ale dziewczyna nie bacząc na nic zerwała z bogatym kawalerem. Tego jej matka nie wytrzymała i po prostu uciekła: zdesperowana wyjechała z Warszawy do majątku pana Mielnickiego, który kiedyś obiecał jej pomoc, ale nigdy tam nie dotarła, bo będąc niemal u celu (i pod wpływem alkoholu), wpadła do rzeki i utonęła.

Tak kończą kobiety, które zamiast celebrować swe wdowieństwo i macierzyństwo, poślubiają młodszego, przystojnego mężczyznę z niewłaściwej sfery. Prus wprawdzie tego wprost nie sugeruje, ale...

***

Autor zaleca kobietom ślub i macierzyństwo, ale też ostro potępia te, które postanowiły wyjść za mąż za wszelką cenę - dla pieniędzy albo dla urody kawalera.

Za interesowność córek często odpowiadały ich matki. Kiedy Madzia, jeszcze w Iksinowie, odrzuciła oświadczyny pana Krukowskiego (kawalera nie pierwszej już młodości, ale z dobrej i zamożnej rodziny), matka urządziła jej taką scenę, jakiej nie powstydziłaby się pani Bennet ("Duma i uprzedznie" Jane Austen). W obu przypadkach ojcowie okazali się rozsądniejsi.
Upadła matce do nóg i zaniosła się tak żałosnym płaczem, że doktorowa złagodniała. Podniosła Madzię z ziemi, zaczęła ją uspakajać, nawet złożyła chłodny pocałunek na jej czole.
– Tyś temu nie winna, biedne dziecko!... – rzekła, – To przeklęta emancypacja robi z was dziwolągi...
– Które nie chcą sprzedawać się zdeboszowanym eks-birbantom!... Czy tak?... – odezwał się nagle ojciec, który od kilku chwil przez okno od ogrodu patrzył na tę scenę. Wszedł do saloniku szklanymi drzwiami, wziął Madzię w objęcia i z wymówką patrząc na matkę rzekł:
– Czy ci nie wstyd, mateczko, dziewczyny, która ma więcej taktu aniżeli my, starzy?... Pomyśl, jakie byłoby nasze życie, gdybyśmy musieli patrzeć na jej męki między mężem niedołęgą i jego siostrą, na półobłąkaną kobietą... Przecie tym ludziom nie oddałabyś psa, który by ci kilka lat służył...
– Taki majątek, Feliksie...
– Ale dusza ludzka ma być więcej warta aniżeli wasze majątki – odparł doktór. – O tym zapominacie, choć po dwa razy na dzień modlicie się o jej zbawienie.

Nadzieja na względnie wygodne i w miarę dostatnie życie skłaniało Femcię, dwudziestoośmioletnią starą pannę z Iksinowa, do gorliwego rozglądania się za mężczyzną, który te jej potrzeby zaspokoi, choć jednocześnie głosiła - oczywiście - że jest kobietą wolną, niezależną i że nikomu się nie sprzeda. Panna Femcia nie przebierała w środkach, zdopingowana, być może, przykładem innej starej panny - Cecylii, siostry miejscowego aptekarza, która choć bardzo wykształcona, żyła na łaskawym (i skąpym) chlebie swego brata i bratowej, opiekując się w zamian za to ich dziećmi.

Z kolei otwarcie o handlu wymiennym mówiła Helena Norska (przypominam - córka pani Latter). Postanowiła oddać siebie temu, kto ofiaruje jej więcej, przebierała w kawalerach, ale w końcu - wskutek nieporozumienia - wyszła za mąż za niezbyt rozgarniętego syna piwowara. Mogła być Solską, została Korkowiczową.


Bogate panny wcale nie były mądrzejsze od tych biednych - nic prócz urody pana Kazimierza Norskiego i jego gładkiego obejścia nie mogło przecież skłonić panny Ady Solskiej do poślubienia tego typa, tym bardziej że była świadoma wielu jego występków i jego interesowności. A jednak, kiedy Norski ledwo uchodzi w życiem z głupiego pojedynku, do którego sam doprowadził, zrozpaczona panna Ada przybywa do łoża jego boleści, pada na kolana, całuje jego rękę i wyznaje swe uczucia. Scena wyjątkowo niesmaczna.
Czy w ten sposób Prus chciał ukarać Adę za jałowość jej poprzednich, niematrymonialnych zainteresowań? Miała dziewczyna zacięcie do nauk przyrodniczych i godzinami przesiadywała w swoim przytulnym jak kostnica laboratorium, gdzie hodowała jakieś paskudne mchy i porosty. Dopiero Madzia, dobry duszek, ociepliła nieco to pomieszczenie ozdabiając je (to takie kobiece!) kolorowymi kwiatami i kanarkami. Dzięki temu Ada nieco odżyła, ale w pełni rozkwitła zapewne dopiero w małżeństwie.

***

W powieści Prusa pojawia się jeszcze jedna emancypantka, o której warto wspomnieć, mimo że jest to postać trzecioplanowa. Chodzi o panią Arnold, Amerykankę, towarzyszkę życia drugiego męża pani Latter. Pan Arnold poznał ją podczas wojny secesyjnej, w której walczył po stronie Północy - opiekowała się rannymi. Miała wtedy osiemnaście lat, była wykształcona, szlachetna i uważała, że "prawdziwa miłość nie potrzebuje formułek".
Pani Arnold była niemoralna jeszcze na inne sposoby (jak to emancypantka). Została spirytystką i udawała medium kontaktujące się z duchami, co pomagało jej manipulować ludźmi. Wpłynęła na Madzię, żeby nakłaniała Helenę Norską, która pomieszkiwała tymczasem u ojczyma, do poślubienia Stefana Solskiego, a ponieważ widziała, że Solski interesuje się również panną Brzeską, zasugerowała jej podczas seansu rozważenie życia za klasztorną furtą (zrobiła to jednak tak subtelnie, że nikt, a już zwłaszcza Madzia, nie zrozumiał, o co jej chodziło).

***

Zjawisko emancypacji potraktował Prus bardzo jednostronnie i bardzo płytko:
Zaczęto rozróżniać dwa gatunki emancypantek, z których jeden palił cygara, ubierał się po męsku i wyjeżdżał za granicę uczyć się z mężczyznami medycyny; drugi zaś gatunek, mniej zuchwały czy też więcej moralny, ograniczał się na kupowaniu bardzo dużych książek i unikał salonów.
A jednak udało mu się, nawet jeśli tylko mimochodem, znakomicie odmalować niezwykle trudną sytuację kobiet żyjących na terenie zaboru rosyjskiego około 1870 roku. Jednym słowem: koszmar. Młoda kobieta wychodziła za mąż, jeśli tylko mogła, a jeśli nie mogła lub nie chciała, była utrzymywana przez niezbyt z tego zadowoloną rodzinę albo podejmowała pracę, za którą otrzymywała znacznie niższe wynagrodzenie niż mężczyzna na analogicznym stanowisku.
 – Spostrzegłem – mówił dalej – jeszcze drugą kwestię społeczną w naszym biurze. Pracuje tam w pokoikach jak najdalej odsuniętych od frontu kilka kobiet. Coś kleją, piszą, ekspediują, rachują... Czy ja wiem zresztą, co one robią?...
  Otóż jest rzecz ciekawa. Nasze koleżanki, jak to wiem od starszych urzędników, najwcześniej przychodzą, najpóźniej wychodzą z biura, pracują jak mrówki, są punktualne, potulne i – w ogóle są wzorowymi oficjalistami. Za to owe panie mają... daleko mniejsze pensje aniżeli ich poprzednicy, mężczyźni, i biorą na przykład piętnaście rubli zamiast trzydziestu albo dwadzieścia pięć zamiast czterdziestu. 
Trudno było z tego wyżyć, zwłaszcza jeśli miało się jeszcze na utrzymaniu rodzeństwo albo schorowanych rodziców, a przecież często tak bywało. Jeszcze trudniej było coś z tego zaoszczędzić, więc jeśli kobieta wskutek choroby albo wieku nie mogła dalej pracować, stawała się nędzarką.

Panie traktowano bardzo przedmiotowo, okazywany im publicznie szacunek był pozorny i wynikał z obowiązujących norm towarzyskich. Nawet taki wykształcony i obyty w świecie Stefan Solski uważał kobiety za jakiś dziwaczny podgatunek człowieka:
  – Kobietki, gdy chcą, umieją stroić się w skrzydła i tęczę. Cała zaś mądrość polega na tym, ażeby udając, że im wierzymy, brać kochane aniołki za to, czym są w rzeczywistości.
  – A czymże one są?
 – Samicami słabszymi od samców, których skutkiem tego muszą ciągle wyzyskiwać za pomocą rozmaitych manewrów... Jedne pozują na anioły, inne na demony... w miarę zapotrzebowania.

***   ***   ***

Dość o emancypacji, przejdźmy do powieści. Oczywiście trudno się spodziewać, że będę bezkrytyczna wobec książki, w której autor sugeruje, że kobieta dorównuje mężczyźnie, kiedy zostaje matką (a nawet kiedy się o to dopiero stara!).

Wspominałam już, że najlepsza jest pierwsza połowa pierwszego tomu i gdyby Prus poprzestał na historii pani Latter, to naprawdę nie miałabym się do czego przyczepić. Niestety główną bohaterką większości tych opasłych tomisk jest Madzia Brzeska, bohaterka skonstruowana w taki sposób, żeby pokazać, jaka ona jest wspaniała i jaki świat jest zły. Typowy bluszcz: nie mogła istnieć bez oparcia w postaci religii albo mężczyzn. Kiedy przedstawiono jej istotę ateizmu, świat jej wartości natychmiast legł w gruzach. Żenada.

Im bliżej końca powieści, ty gorzej: obyczajówka przechodzi w umoralniający banał, a w końcu w kicz.

Miejsce akcji się zmienia, mamy okazję poobserwować życie towarzyskie w stolicy i w prowincjonalnej mieścinie, rozwijający się ruch emancypacji i popularny wówczas spirytyzm, kulisy prowadzenia pensji, fabryki i pracy w banku. Generalnie: gorzki realizm (poza Madzią - to jakaś aberracja), ale od czasu do czasu Prus błyskał poczuciem humoru i ironią.

Niestety pod koniec autor postanowił uraczyć czytelników kilkoma rozdziałami zawierającymi filozoficzno-teologiczno-przyrodniczy wykład profesora Dębickiego, który przekonuje Madzię i jej brata Zbigniewa, że ateiści i nihiliści nie mają racji. Tego się po prostu nie da czytać, te fragmenty są tak przytłaczająco nudne i nachalnie umoralniające, że kiedy przez nie przebrnęłam, nie pamiętałam już prawie, dlaczego tak dobrze mi się czytało pierwszy tom. Lektura dla bardzo wytrwałych.

piątek, 7 lutego 2014

Kobieta w literaturze XIX

Źródło cytatu: "Emancypantki" Bolesława Prusa
Pierwsze wydanie: 1890-1893
Podkreślenia - moje


   – Kobieta – mówił Dębicki – przede wszystkim jest i musi być matką. Jeżeli chce być czymś innym: mędrcem, za którym szeleści jedwabny ogon, reformatorem z obnażonymi ramionami, aniołem, który uszczęśliwia całą ludzkość, klejnotem domagającym się złotej oprawy, wówczas – wychodzi ze swej roli i kończy na potworności albo na błazeństwie. Dopiero gdy występuje w roli matki, a nawet wówczas, gdy dąży do tego celu, kobieta staje się siłą równą nam albo i wyższą od nas. Jeżeli cywilizacja jest godnym podziwu gmachem, kobieta jest wapnem, które spaja pojedyńcze cegły i robi z nich masę jednolitą. Jeżeli ludzkość jest siecią, która wyławia ducha z natury, kobiety są w tej sieci węzłami. Jeżeli życie jest cudem, kobieta jest ołtarzem, na którym spełnia się cud. 
   – Za naszą pomocą – wtrącił Solski. 
  – Nie ma się czym chwalić!... Gdzie jak gdzie, ale w tej sprawie jesteście aroganckimi dodatkami, które nawet nie rozumieją swojej roli. Kiedy trzeba wkopywać się o tysiąc metrów pod ziemię, żeglować o tysiące mil od lądu, kuć żelazne belki, pod deszczem kul wydzierać z gardła zwycięstwo, błąkać się jak sęp ponad zawrotnymi przepaściami natury i ducha – mężczyzna jest w swoim żywiole. Ale tam, gdzie chodzi o rodzenie, karmienie i wychowanie: górników, żeglarzy, wojowników i myślicieli, tam jednej delikatnej kobiety nie zastąpi legion pracowników, bohaterów i mędrców. Jej łono mędrsze od was wszystkich
   Tu zaczyna się nieporozumienie, które byłoby komicznym, gdyby z jego powodu nie popełniono tylu krzywd. Od kilkuset lat nie ma sztubaka, który by wierzył, że – ziemia jest środkiem świata; ale jeszcze dziś najukształceńsi mężczyźni wyobrażają sobie, że – ich rozmaite apetyty są środkiem społeczeństwa. 
   Mężczyzna – prawił Dębicki jednostajnym głosem – który zaprzągł ogień do swoich wozów, ujarzmił wołu, a z dzika zrobił domową świnię, idąc za rozpędem triumfów, wierzy w to, że i kobieta – powinna być jego własnością. Że jej myśl to nie – czyjaś myśl, ale – moja myśl; że serce kobiety to nie jakieś inne serce, ale – moje serce, które wolno mi ranić i deptać, ponieważ mam drugie na zapas – we własnej piersi. 
   Dziecinne złudzenie!... Kobieta nigdy nie należała, nie należy i należeć nie będzie do mężczyzny; nigdy nie będzie oddaną mu całkowicie, czego od niej wymagamy; nigdy nie będzie jego własnością. Kobieta i mężczyzna to dwa światy, jak Wenus i Mars, które widzą się nawzajem, ciążą ku sobie, ale nigdy się nie przenikną. Wenus dla Marsa nie opuści swej drogi ani kobieta dla mężczyzny nie wyrzeknie się swoich przeznaczeń. I jeżeli kobiety są czyjąś własnością, to bynajmniej nie naszą; one należą do swoich rzeczywistych czy możliwych potomków
   Gdyby świat męski zrozumiał, że kobieta nie jest dopełnieniem mężczyzny, ale – odrębną i samodzielną potęgą, która niekiedy łączy się z nim dla spełnienia odległych przeznaczeń, nie słyszelibyśmy wybuchów męskiej pretensji. Kobieta, mówiłeś, jest to kupiec, który ciągnie nas za poły do swego kramiku, a potem drogo każe sobie płacić... Mylisz się. Kobieta jest to siła, która posługuje się tobą do wyższych celów, no... i ma prawo żądać, ażebyś na spółkę z nią ponosił koszta skutków... 
   Obłęd wasz – mówił po namyśle Dębicki – jest tak wielki, że nie tylko uważacie kobietę za rodzaj domowego zwierzęcia przeznaczonego do specjalnych waszych uciech; obłęd ten sięga dalej. Jest w kobietach siła, która pozbawia was rozumu, woli, godności osobistej... Siłą tą jest wdzięk wytryskający z natury kobiecej jak kwiat z drzewa albo światło z ognia. Wdzięk kobiecy jest jednym z najbardziej skomplikowanych zjawisk natury i obok mnóstwa warunków zewnętrznych wymaga przede wszystkim swobodnego rozwoju natury kobiecej.     
  Wam się ten cud podoba; więc pomimo że żaden z was nie potrafi stworzyć tęczy ani kwiatu, macie jednak bezczelność wymagać, ażeby kobieta – była dla was pełną wdzięku w każdej chwili. Czy jest biedną aż do zimna i głodu, czy jest smutną aż do łez, czy jest chora, skrępowana, wylękniona – was to nie obchodzi, bo ona dla was zawsze powinna być pełną wdzięku!... 

czwartek, 6 lutego 2014

TONY I SUSAN

Tytuł: Tony i Susan (Tony and Susan)
Pierwsze wydanie: 1993
Autor: Austin Wright
Tłumaczenie: Jędrzej Polak

Wydawnictwo: Muza SA 2011
ISBN: 978-83-7495-996-4
Stron: 381


Kiedy niecały rok temu buszowałam po nieodżałowanym outlecie Empiku przy krakowskim Rynku, natknęłam się m.in. na powieść Wrighta. Cena była zachęcająca (9,99 zł), miałam w pamięci entuzjastyczną recenzję tej książki, którą przeczytałam kilka lat wcześniej w "Polityce", a ponadto wydawca obiecał mi "zapomniane arcydzieło literatury amerykańskiej" i zacytował zachwyty Saula Bellowa.

Sowy nie są tym, czym się wydają, a w powieści profesora literatury angielskiej i krytyka literackiego trzeba się dopatrywać co najmniej kilku warstw. Mnie gra zaproponowana przez Wrighta nie wciągnęła, może dlatego, że ani ze mnie profesor, ani krytyk. Najbardziej podobały mi się fragmenty czysto fabularne, które zapewne miały stanowić tylko punkt wyjścia do głębszych przemyśleń. 


Czterdziestodziewięcioletnia Susan otrzymała od swojego byłego męża Edwarda przesyłkę zawierającą maszynopis jego powieści "Nocne zwierzęta" i prośbę o opinię. Jest zaskoczona, bo po rozwodzie ich kontakty ograniczały się do wymieniania świątecznych kartek. Zresztą ich krótkie małżeństwo rozpadło się ćwierć wieku temu właśnie z powodu literatury. Edward rzucił wtedy studia prawnicze, żeby pisać, ale nic na tym polu nie osiągnął. Susan studiowała literaturę angielską i ośmieliła się krytycznie wyrażać o jego twórczości zamiast go wspierać. Porzuciła sfrustrowanego niedoszłego pisarza na rzecz obiecującego kardiochirurga, który został jej drugim mężem. Nie jest w tym związku jakoś specjalnie szczęśliwa, ale ma troje dzieci i ustalony porządek dnia.
Powieść Edwarda zakłóca jej spokój, przywołuje wspomnienia, zmusza do refleksji. Książka byłego męża może być przecież czymś zupełnie innym niż to się wydaje byłej żonie na pierwszy rzut oka.

W historii zwykłej amerykańskiej rodziny, która w drodze na wakacje zostaje napadnięta na autostradzie, Susan doszukuje się aluzji do siebie samej i do swojego związku z autorem. Dla postronnych osób "Nocne zwierzęta" to trzymający w napięciu thriller, który po prostu dobrze się czyta, ale ona dzieli włos na ośmioro, żeby w końcu dokonać epokowego odkrycia, że jest zaniedbywaną kurą domową, która dla niewiernego męża (tego drugiego) poświęciła własne marzenia i aspiracje.
Normalnie współczułabym kobiecie w takiej sytuacji, ale ta postać jest opisana w tak irytujący sposób, że muszę zrobić wyjątek. Susan się ciągle czegoś boi, obawia, jest zaniepokojona, coś wydaje jej się niebezpieczne albo przerażające. I nie podoba mi się styl tych fragmentów. "Przemoc ekscytuje ją jak trąby w orkiestrze symfonicznej". [str. 330] "Zdaje sobie sprawę z dziwności tego, co robi teraz - z dziwności czytania wymyślonej przez kogoś historii. Wprowadza się w jakiś osobliwy stan, przypominający trans, i pozwala komuś innemu (Edwardowi) pokazywać sobie obrazy, które nie są oczywiste. Na później odkłada pytanie: Co ja tak naprawdę robię? Czy świat stanie się lepszy, Edwardzie, dlatego, że z Tobą współpracuję?" [str. 266] Irytujące, nieprawdaż?

Dowiadujemy się, jak Susan ocenia kolejne przeczytane fragmenty powieści Edwarda, co mnie w trakcie lektury trochę denerwowało, bo odebrałam to jako próbę narzucenia mi interpretacji (i emocji!) przez Wrighta. Z drugiej strony nie można jednak wykluczyć, że chciał raczej podkreślić subiektywizm, a więc nieadekwatność każdej interpretacji. I to, że opinia czytelnika może być błędna, ale przecież niekoniecznie nieuprawniona. I tak dalej w ten deseń, ale pozwolę sobie nie kontynuować tych rozważań, bo i tak do niczego odkrywczego nie dojdę - na ten temat napisano już chyba wszystko.

"Nocne zwierzęta" to opowieść z początkiem, akcją i wyraźnym zakończeniem, natomiast wątek Susan pozostaje otwarty. Zastajemy ją w punkcie A, opuszczamy w punkcie B, pomiędzy nimi czyta książkę. Podobnie pisarz swoją prozą okupuje mniejszy lub większy wycinek życia czytelnika, który po lekturze zwykle szybko wraca do rzeczywistości i traci zainteresowanie książką, a autor nim. Ja do "Tony'ego i Susan" raczej nie wrócę, ale nie wykluczam, że przeczytam jeszcze kiedyś "Nocne zwierzęta".


Nie dopatrzyłam się w tej książce wybitności, zauważyłam natomiast, że blurb jest niemal słowo w słowo przepisany z oryginalnego, zawiera nawet ten sam błąd - Susan rozstała się z Edwardem dwadzieścia pięć lat wcześniej, a nie piętnaście.

I jeszcze jedna informacja: Patrycja Pustkowiak, autorka recenzji opublikowanej w "Polityce", wydała niedawno książkę pt. "Nocne zwierzęta". Ciekawe, czy nawiązała w niej jakoś do powieści Wrighta.