Właściwie powinnam napisać o dwóch przeczytanych niedawno książkach ("Żółte ptaki" Kevina Powersa i autobiografia Isadory Duncan), ale obecnie pochłania mnie coś innego.
Otóż przed paroma miesiącami postanowiłam stworzyć wirtualny album ze zdjęciami, które zwykle pozostają w zbiorach różnych odgałęzień mojej rodziny. Pożyczam je, skanuję, obrabiam, wrzucam na
flickr, w miarę możliwości opisuję, datuję i opatruję tagami. Przy tej okazji dotarłam do fotografii, których nigdy wcześniej nie widziałam.
To żmudne zajęcie, ale daje mi też dużo satysfakcji. Obecnie robię to wszystko na własny użytek, ale jeśli ktoś z rodziny przejawi kiedyś podobny do mojego sentymentalizm, to chętnie udostępnię mu te zbiory.
Moja rodzina, z obu stron, pochodzi ze wsi, a kto tam dawniej miał na prowincji aparat. Najstarsze zdjęcia, do których dotychczas dotarłam (a dużo pracy jeszcze przede mną), pochodzą z lat sześćdziesiątych i przedstawiają najczęściej uroczystości religijne, zwłaszcza komunie.
Zauważyłam, że dawniej utrwalano te wydarzenia według jednego schematu: zdjęcie zbiorowe, zdjęcie indywidualne z księdzem, ewentualnie zdjęcie z jedną czy dwiema innymi "komunistkami". Fotografie robiono zaraz po mszy, przed kościołem, a wspomnienia ze skromnego przyjęcia w domu przechować się mogły tylko w nietrwałej ludzkiej pamięci.
|
Jeden z chłopców to mój wujek. Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe udostępnienie tego zdjęcia. Nikt poza najbliższą rodziną nie rozpozna już dziś tych dzieci. |
Jako dziecko widywałam w niektórych domach (na wsi) wiszące na ścianach zdjęcia ślubne, przedstawiające młodą parę siedzącą albo stojącą blisko siebie, nieco pochyloną w stronę drugiej połówki, lekko uśmiechniętą. Fotografie były w zasadzie czarno-białe, ale w niektórych miejscach pokolorowane, np. usta przeważnie były różowe czy czerwone.
Zdjęcia ślubne z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych również podlegały pewnym standardom. Najpierw fotografowano się w urzędzie stanu cywilnego, a nieco później tego samego dnia - w kościele. Dwie uroczystości wymagały od panny młodej przygotowania dwóch różnych kreacji.
Zaproszony gość otrzymywał potem następujący zestaw zdjęć: jedno czy dwa ze ślubu cywilnego, jedno czy dwa z kościelnego i tyle fotografii z wesela, na ilu się przypadkowo znalazł.
Dzisiaj wynajmuje się zawodowców, żeby mieć profesjonalnie zrobione i obrobione zdjęcia. Dawniej zatrudniano fotografów, żeby w ogóle mieć jakieś zdjęcia, bo - jak wspomniałam - mało kto w rodzinie dysponował własnym sprzętem, a jeśli nawet, to były to aparaty raczej dla amatorów i w źle oświetlonym wnętrzu (kościoła, sali weselnej) efekt był często kiepski.
Nawiasem mówiąc, zdjęcia obrabiało się chyba od zawsze, przecież retusz wymyślono znacznie wcześniej niż photoshopa. Widać to najlepiej na fotografiach do dokumentów, zwłaszcza do legitymacji szkolnych. Zdjęcia te przedstawiają dzieci w trudnym okresie dojrzewania, ale nawet najbystrzejszy obserwator nie dopatrzy się u żadnego z nich najdrobniejszej niedoskonałości cery. Sporo tego rodzaju fotografii przejrzałam, bo za czasów moich rodziców popularne było wymienianie się swoimi podobiznami na zakończenie szkoły. Na odwrocie zdjęcia umieszczano stosowną dedykację w rodzaju:
Wśród wielu wspomnień
miej jedno o mnie
Koleżance ze szkolnej ławki - E.
Jeśli chcesz
bym była z Tobą,
noś to zdjęcie
zawsze z sobą.
Na pamiątkę miłej K. - E.P.
Kwiat jest rozkoszą
Noc marzeniem
a zdjęcie... wspomnieniem.
Kochanej S. - Z.
Kiedy Cię
smutek otoczy
spójrz w kochające
Cię oczy
Kochanej K. - C.
I wariacje na temat nieśmiertelnego "Miej serce i patrzaj w serce".
Cytowałam oryginalne dedykacje z pamiątkowych fotografii należących do mamy P. Moja mama też ma pełno takich zdjęć (ale jeszcze ich nie "przerobiłam"), za to nasi tatowie nie mają żadnych. Czyżby dawniej wymienianie się pamiątkowymi fotografiami uchodziło za niemęskie?
Moja skromna osóbka została po raz pierwszy utrwalona na zdjęciu mniej więcej w wieku pięciu lat, na jakiejś zabawie choinkowej. Jako dziecko byłam dość fotogeniczna (w przeciwieństwie do chwili obecnej), ale właśnie z tamtego okresu mam najmniej zdjęć. Sytuacja ta zmieniła się, kiedy w 1997 roku z pieniędzy otrzymanych z okazji bierzmowania kupiłam sobie własny aparat Premier PC-660 (Auto Flash, Red Eye Reduction). Zapłaciłam za niego, o ile dobrze pamiętam, jakieś sto czy sto dwadzieścia złotych. Służył mi dość długo, prawie dziesięć lat. Przestałam go używać, kiedy P. kupił sobie cyfrówkę.
Dziś wszyscy mamy stale pod ręką co najmniej aparat w telefonie. Można go użyć w każdej chwili i od razu wrzucić zdjęcia do sieci. Dawniej proces ten był "nieco" bardziej skomplikowany.
Po pierwsze trzeba było kupić kliszę. Występowały w kilku rodzajach, ale laicy tacy jak ja kierowali się raczej liczbą klatek: 24 lub 36. Skąd mogłam wiedzieć, co to jest ISO?
Po drugie kliszę trzeba było włożyć do aparatu, zahaczyć i pstryknąć jeden czy dwa razy, żeby się tam lepiej zagnieździła. Robiło się wtedy zdjęcia czegokolwiek lub kogokolwiek, bo teoretycznie te fotki miały nie wyjść. W praktyce czasami wychodziły i często ukazywały członków rodziny w dziwnych sytuacjach:).
Po wykorzystaniu wszystkich 24 lub 36 klatek (liczba dziś po prostu śmieszna) zwijało się kliszę w aparacie, wyjmowało i zanosiło do wywołania. Fotograf zaznaczał na specjalnej papierowej kopercie wybrany przez nas rozmiar zdjęć i rodzaj papieru (błyszczący czy matowy). To wcale nie było tanie. Przypadkowo mam właśnie przed sobą taką kopertę z około 1998 roku: zaliczka na wywołanie standardowej kliszy (36 klatek) wyniosła 34 złote. I dziś nie jest to drobiazg, a tym bardziej szesnaście lat temu. Kupowałam wtedy klisze tylko na konkretne okazje, np. klasową wycieczkę do Zakopanego albo oazowy wyjazd.
Mnóstwo emocji towarzyszyło odbieraniu od fotografa wywołanych zdjęć. Zaczynałam je przeglądać zaraz za drzwiami punktu, zanim jeszcze doszłam do domu. Jak najszybciej chciałam się dowiedzieć, które zdjęcie wyszło, a które nie, i na ilu znowu miałam głupią minę. Dziś efekt można zobaczyć na wyświetlaczu aparatu cyfrowego niemal natychmiast, kiedyś trzeba było czekać - wydawało się - w nieskończoność.
Dawniej fotografowano chyba przede wszystkim ludzi, miejsca i przedmioty pozostawały na drugim i trzecim planie, ale mnie wydają się dziś nie mniej interesujące niż wizerunki moich cioć i wujków. Na przykład na zdjęciu ze ślubu cywilnego moich rodziców za dekorację urzędu robi kwiatek, coś jakby fikus, w ohydnej brudnej doniczce.
Z kolei na tym zdjęciu widać przede wszystkim mojego wujka na motorze, ale też i stodołę krytą jeszcze strzechą, która stała w tym miejscu mniej więcej do połowy lat osiemdziesiątych.
Tu fragment zdjęcia z wycieczki szkolnej do Zakopanego w 1980 roku. Moja mama i jej koleżanka zdobywały Giewont w sandałkach. O kijkach trekkingowych chyba nikt wtedy nie słyszał. Można? Można.
Poniżej fragment fotografii ze strony rodziny P. Nie wiem, kogo przedstawia, ani gdzie została zrobiona. Model telewizora sugeruje lata sześćdziesiąte albo siedemdziesiąte. Kobieta pali papierosa w domu.
Albo na tym przyjęciu tylko pito, albo może fotograf uchwycił moment wymiany nakryć.
Na starych zdjęciach utrwalono modę z dawnych lat. Z całym przekonaniem stwierdzam, że najokropniej ubierano się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Nie zilustruję tego odpowiednimi fotografiami, bo mimo wszystko są to zdjęcia zbyt "świeże" i łatwo można by było rozpoznać, kogo przedstawiają. Nie piszę tego złośliwie, problem dotyczył właściwie wszystkich. Panie obowiązkowo robiły sobie trwałą ondulację, która niszczyła włosy i bardzo postarzała, nosiły plastikowe broszki i klipsy, dość mocno się malowały. Panowie wkładali zielonkawe i fioletowawe, niedopasowane garnitury, krawaty o dziwacznych wzorach i słynne białe skarpetki. Dzieci dżinsowe spodnie, dżinsowe spódnice i dżinsowe kurtki - sam szyk.
Oczywiście oglądanie swoich własnych zdjęć sprzed ćwierćwiecza (!!!) niesie ze sobą nieco smutku i żalu, ale też kilka pożytecznych wskazówek (np. taką, że fryzura z przedziałkiem na środku jest dla mnie ZDECYDOWANIE nie wskazana).