Impresje

sobota, 20 grudnia 2014

Kobieta w literaturze XXIII

Źródło cytatu (za "Wyprawą w Dwudziestolecie" Miłosza): artykuł Marii Milkiewiczowej w "Wiadomościach Literackich" 1936, 10 V, nr 20. Autorka omawiała w nim książkę "Pamiętniki chłopów", wynik prac Instytutu Badań Społecznych.


   Wiejskie dziecko nie ma dzieciństwa. Od piątego, szóstego roku życia dziewczynka niańczy i dźwiga młodsze rodzeństwo, a chłopak pasie krowy. Wzruszająca scena w Wędrówce Joanny Ewy Szelburg-Zarembiny, gdzie malutka Joanna przystawia sobie stołek, bo nie sięga do płyty kuchennej, a gotuje obiad - bynajmniej nie jest fantazją. Autorka 3. pamiętnika opowiada, że kiedy miała sześć lat, czuła się już zupełnie dorosła. Matka, wychodząc do miasta, zostawiała cały dom na jej opiece. Dziewczynka musiała wówczas nie tylko niańczyć dzieci, lecz - ugotować obiad, narządzić strawę dla bydła, wydoić krowy. Rondle stawiała na kuchni przy pomocy stołka. Tak samo czerpała wodę ze studni. Gdy miała osiem lat - całkowicie zastępowała chorą matkę. W domu niańczyła sześcioro dzieci, gotowała, sprzątała, reperowała, prała. W polu pracowała tak ciężko jak człowiek dorosły. W trzy lata potem matka jej umarła. Prócz ciężaru domowego i wiejskiego gospodarstwa, spadła na nią odpowiedzialność moralna, którą ponosił nie ojciec - skąpiec i brutal, lecz jedenastoletnia dziewczynka.
    W czasach, w których zwykłą, wiejską biedę kryzys pomnaża przez krańcową nędzę - kobieta na wsi, świadoma życia, jakie czeka jej dziecko, uważa macierzyństwo za surowy dopust niebios.
   Jedynym środkiem profilaktycznym, dostępnym dla chłopów, jest celibat. Gdyby to zależało wyłącznie od kobiet przeciążonych pracą koło gospodarstwa i dzieci, zmordowanych zbyt częstym rodzeniem i wyniszczonych biedą, środek ów byłby może wystarczający. Mężczyźni jednak niełatwo rezygnują z jedynej przyjemności, jaka jeszcze pozostała w ich życiu. Brutalność męża i własna religijność czyni kobietę uległą. Poddaje się woli męża, przeświadczona, że spełnia w ten sposób wolę boską, a potem nosi dziecko w łonie tak, jakby dźwigała krzyż. Chłop zapomina o roli, jaką odegrał w tej sprawie, i wyzywa brzemienną żonę od maciory, a niepożądane dzieci tłucze o byle co. "Ludzie jak ta pchła mnożą się tam, gdzie więcej brudu" - mówi autor jednego z pamiętników o nadmiernym przyroście wiejskiej biedoty.
   Coraz częściej jednak kobieta na wsi buntuje się przeciwko sprowadzaniu nowego nędzarza na świat. Pozbawiona środków zapobiegawczych, usiłuje wyzbyć się skutków swego małżeńskiego pożycia w sposób rzadziej zabójczy dla płodu niż dla zdrowia, a niekiedy - śmiertelny. Jeżeli nie ma paru złotych, których żąda baba pokątnie trudniąca się spędzaniem płodu - robi tak, jak pisze autor 13. pamiętnika: "Sobie sama brudnym palcem w macicy poskrobie, krew puści i poronienie wywoła. Że ta która z tego do ziemi pójdzie - dodaje chłop - to co to kogo obchodzi. Mówią o jakichś "Malhtusach", co to zapobiegają ciąży - powiada ten sam wieśniak - to przecież chłop tego nie kupi, bo go na to nie stać za jeden raz pięćdziesiąt groszy dać... Jakby tam zrobili, coby taki Malhtus kosztował piętnaście groszy, toby i mniej kobiet albo dziewczyn szło do ziemi".
   Poradnie świadomego macierzyństwa są na wsi koniecznością nie mniej palącą niż dostępne dla wszystkich i dostatecznie gęsto rozmieszczone ośrodki zdrowia. Nie leży w interesie państwa, ażeby przychodziły na świat dzieci chorowite, bo zrodzone z matek wycieńczonych nędzą i nadmiernie częstymi porodami. Człowiek pozbawiony sił i minimum utrzymania - rodzi się jedynie na własne umęczenie i na udrękę własnej matki. Korzyść z tego mogą czerpać tylko ci, co biorą rogatkowe przy wchodzeniu człowieka na ten świat i schodzeniu jego na tamten. Pomnażać ilość nędzarzy dla uszanowania tego rodzaju dochodów jest takim samym absurdem, jak nie przeciwdziałać epidemii, aby nie pozbawiać grabarzy zarobków. [str. 344-246]

Autor: Paweł Pierściński (zdjęcie powojenne)

   Małżeństwo zawiera się prawie zawsze dla korzyści materialnej. Chłop żeni się, bo osiąga tą drogą obsługę gospodarstwa domowego i pomoc w gospodarstwie wiejskim. Póki jest kawalerem - żąda ponadto pieniędzy, ziemi, konia, słowem - posagu. Chłop rzadko kiedy odstępuje od postawionych przez niego warunków, nawet gdy jest już po ślubie. Autorka 3. pamiętnika opowiada, że mąż nie wpuścił jej do domu, dopóki nie otrzymał od teścia krowy stanowiącej posag. Kobieta, która wniosła mężowi gotówkę, wydaje się chłopu balastem, gdy ta gotówka się wyczerpie. "Posag znika jak kamfora, pozostaje sama żona" - mówi autor 38. pamiętnika, na pewno nieświadom gorzkiego cynizmu własnych słów.
   Wdowiec domaga się posagu znacznie rzadziej niż kawaler. Okres spędzony z dziećmi bez kobiety nauczył go cenić jej usługi. Na płatną pomoc go nie stać, a sam nie podoła w żaden sposób. Bez kobiety dom by mu zmarniał, a dzieci - jak powiada jeden z chłopów w pamiętnikach - stałyby się łazęgami, złodziejami i bandytami. Rad nierad, żeni się powtórnie, i to możliwie prędko.
   W dzisiejszych czasach powszechnej nędzy wiejskiej dziewczynie łatwiej wyjść za mąż za wdowca niż za kawalera. Kawalerowie żenią się coraz bardziej niechętnie. O posag, nawet w naturze, niezmiernie trudno. Dzieci na świat sprowadzić łatwo, a wychować prawie nie sposób. Wreszcie, rolę hamulca w zawieraniu małżeństw gra także wzgląd podany przez autora 6. pamiętnika: "Z żoną trzeba żyć trochę lepiej, trzeba (...) trochę wygód, jak opał, światło itp." [str. 350-351]

Autor: Paweł Pierściński

wtorek, 16 grudnia 2014

KATARZYNA ARAGOŃSKA. HISZPAŃSKA KRÓLOWA HENRYKA VIII

Tytuł: Katarzyna Aragońska. Hiszpańska królowa Henryka VIII (Catherine of Aragon: Henry's Spanish Queen)
Pierwsze wydanie: 2010
Autor: Giles Tremlett
Tłumaczenie: Emilia Skowrońska

Wydawnictwo Astra 2013
ISBN: 978-83-89981-61-0
Stron: 108


Czytałam "Królowe: sześć żon Henryka VIII" Davida Starkeya, "Sześć żon Henryka VIII" Antonii Fraser i kilka jeszcze innych książek o tym władcy i jego córkach, ale kiedy trafiam na kolejny tytuł o Tudorach, nie mogę się powstrzymać i kupuję. Giles Tremlett nie poszerzył jakoś znacząco mojej dotychczasowej wiedzy o Katarzynie Aragońskiej (Starkey i Fraser poświęcili jej w swoich pracach bardzo dużo miejsca), ale jego książkę również czytałam z dużym zainteresowaniem.

Autor nie jest historykiem, jest dziennikarzem, jego sposób opowiadania o Katarzynie jest bardziej narracyjny, ale ta metoda nie jest obca innym autorom (również tym wyżej wymienionym) - tak się teraz pisze prace popularnonaukowe. Tremlett pisze o domniemanych emocjach postaci historycznych, ale absolutnie nie pozwala sobie na fabularyzowanie.

Stosunkowo sporo miejsca poświęcił pochodzeniu i dzieciństwu Katarzyny i okresowi między jednym i drugim małżeństwem. Zaciekawiły mnie zwłaszcza opisy hiszpańskiego dworu, który dzięki wpływom kultury islamskiej stał wtedy na znacznie wyższym poziomie cywilizacyjnym niż w większości innych państw europejskich.

Księżniczka zapewne pozostałaby najchętniej w niedawno zdobytej przez rodziców Alhambrze, ale nie dano jej wyboru - z księciem Arturem zaręczono ją, kiedy miała trzy lata, więc kiedy osiągnęła stosowny wiek, musiała udać się w niebezpieczną podróż do dżdżystej i mniej wyrafinowanej Anglii, żeby wyjść za mąż i przedłużyć dynastię Tudorów. Opowieść o jej dalszych losach chyba nie może nie być interesująca i taka właśnie jest praca Gilesa Tremletta.

Autor często cytuje korespondencję i ówczesne kroniki, co bardzo lubię w tego rodzaju książkach. Przedstawia kolejne wydarzenia szczegółowo, ale przystępnie, bez przytaczania faktów, które zainteresować mogą już tylko historyka specjalizującego się w tej epoce.


***

Oto opis stroju królowej Izabeli, w jakim wystąpiła na zaręczynach swojej córki z angielskim księciem:
Para królewska ubrana była w stroje "utkane w całości ze złota". Szaty króla poszyto najkosztowniejszym sobolim futrem, jednak to strój królowej wprawił Machada (herolda angielskiej delegacji - przyp. E.) w prawdziwy zachwyt. Wspaniała kreacja i biżuteria, które miała na sobie tego wieczoru, oraz pozostałe suknie, zakładane przez nią w ciągu następnych dni wizyty ambasadorów podczas wystawnych biesiad, potyczek, walk byków i tańców, były jego zdaniem warte szczegółowego opisu.
   Na złotą szatę Izabela przywdziała "kaptur jeździecki z czarnego aksamitu z otworami, przez które przebijało złoto", ozdobiony linią grubości palca składającą się z prostokątnych bloków ze złotej nici, inkrustowanych klejnotami "tak wspaniałymi, że ludzkie oko takich dotąd nie widziało". Biały, skórzany pas z sakwą, wyglądający zdaniem Machada na męski, został ozdobiony "czerwonym spinelem [z Persji] o rozmiarach piłki tenisowej, pięcioma wybornymi diamentami oraz innymi drogimi kamieniami wielkości fasoli".
   Biżuteria królowej wywoływała podobny zachwyt. "Na szyi miała piękny złoty naszyjnik, złożony z białych i czerwonych róż, a każda z nich zdobiona dużym klejnotem; poza tym dwie wstęgi, zawieszone po obu stronach piersi, upiększone wielkimi diamentami, spinelami oraz rubinami, perłami i wszelkimi innymi kamieniami szlachetnymi w liczbie stu lub więcej. Na suknię założyła przepiękny krótki płaszcz ze szkarłatnej satyny, podszyty gronostajowym futrem. Został on zarzucony [niedbale] ukośnie na lewe ramę. Równie okazale prezentował się stroik z tyłu głowy (oryg. coiffe de plaisance)". Machado, który potrafił ocenić wartość odzieży i biżuterii, oszacował, że złoto królowej było warte około 200 tys. koron (tyle miał być wart posag Katarzyny - przyp. E.)
   Każdy rubin, diament i fragment drogocennej tkaniny czy futra podkreślał przewagę Izabeli nad uczestnikami doniosłych wydarzeń. W rzeczywistości ustalone prawa antyzbytkowe zabraniały osobom ze ściśle określonego otoczenia królowej przewyższania jej w dostojeństwie. Nakazy te regulowały wszystko: od stosowania jedwabiu i brokatu, aż po posrebrzanie lub pozłacanie ostróg. Nikt nie mógł przyćmić rodziny monarszej. [str. 27-28]

A tak wyglądała w 1494 roku Grenada według norymberskiego humanisty Hieronymusa Münzera"
"Nie ma piękniejszego miasta w naszym kontynencie", oznajmił z zachwytem. Dla mieszkańca Europy Północnej był to egzotyczny świat fig, szafranu, purpurowych wiśni, karczochów, migdałów, rodzynek, dzikich zielonych palm, oliwek, granatów, pomarańczy, cytryn, jabłek, gruszek i niezrównanego w smaku pstrąga. Kozy, owce i woły - obok dzików, saren i kuropatw - zapewniały duże ilości pożywnego mięsa.
   W piątki rozbrzmiewało w mieście nawoływanie  do modlitwy. (...)
   Według szacunków Münzera w mieście, w którym przy wąskich uliczkach sytuowały się małe domki, mieszkało niewiele ponad 50 tys. osób. "Niemal wszyscy mogli cieszyć się [bieżącą] wodą i zbiornikami", relacjonował. "Są dwa rodzaje rur i akweduktów: jednymi płynie czysta woda do spożycia, drugie zaś zbierają nieczystości, ekskrementy etc [...]. Na każdej z ulic znajdują się specjalne kanały, aby mieszkańcy domów , nie mających dostępu do rur , mogli nocą wylewać do nich brudną wodę". Wokół głównego meczetu znalazł - oprócz standardowych miejsc do ablucji - pisuary i kompleksy toalet tureckich, połączonych bezpośrednio z podziemnym kanałem. (...)
   Alhambra ujrzana przez Münzera, w której mieszkała Katarzyna, była znacznie większa i wytworniejsza niż obecnie. "Widzieliśmy niezliczone pałace, pokryte wspaniałym białym marmurem, przepiękne ogrody, pełne drzew cytrynowych i mirtów, z marmurowymi basenami oraz misami", pisał Münzer. Sypialnie były okazałe, a w każdym pałacu znajdowały się miednice z białego marmuru z krystalicznie czystą wodą. Lśniący marmur był niemal wszędzie, zarówno we wnętrzu, jak i na zewnątrz budowli, wznoszono z niego kolumny, tworzono podłogi z wielkich płyt o długości czterech i pół metra. Woda była dostępna w ogrodach i pokojach dzięki systemom rur i kanałów, których często podróżujący Münzer nigdy wcześniej nie widział. "A łaźnia - cóż to za cudo! - ze sklepionym dachem", relacjonował pełen zachwytu. W łaźniach znajdowały się sale z gorącą, ciepłą i zimną wodą - o wiele wspanialsze aniżeli renesansowe pałace imitujące Alhambrę, zamówione w XVI wieku przez cesarza Karola V. (...)
   "We wszystkich pałacach budziły zachwyt kasetonowe sufity ze złota, lapis lazuli, kości słoniowej i drewna cyprysowego odznaczające się tak wielką różnorodnością stylów. iż nie da się tego wyjaśnić ani opisać" - nie mógł wyjść z podziwu Münzer. (...)
   Dziedziniec Mirtów wyłożono białym marmurem. Nocą biło od niego łagodne, a zarazem zjawiskowe światło. W księżycowym i gwiezdnym blasku lśnienie marmuru wzmacniały błyszczące tafle czystej wody w basenach. [str. 50-51]

piątek, 12 grudnia 2014

Pomoc dla Ukrainy

Kupiłam już sobie prezent pod choinkę, czyli "Wyprawę w Dwudziestolecie" Miłosza. Na początku książki autor porusza m.in. temat kształtowania się granic II Rzeczpospolitej po I wojnie światowej, więc oczywiście dużo się tam mówi o naszych obecnie wschodnich sąsiadach. Historia relacji między Polakami i Ukraińcami jest bardzo skomplikowana, ale myślę, że warto jednak skupić się na tym, co się tam dzieje teraz. 

Wskutek działań wojennych na wschodzie kraju wielu Ukraińców straciło źródło utrzymania, domy i mieszkania, zdrowie i życie. Uważam, że jeśli ma się taką możliwość, warto tych ludzi wspomóc, zwłaszcza w tym okresie - nie chodzi tylko o zbliżające się święta, ale przede wszystkim o nadchodzącą wielkimi krokami zimę, która na Ukrainie na pewno będzie cięższa niż u nas. 

Można to zrobić w bardzo prosty sposób: wpłacając choćby drobną kwotę np. na konto Polskiej Akcji Humanitarnej

środa, 19 listopada 2014

Penny Dreadful

Przedostatni wpis był o filmie, a dzisiaj mam ochotę napisać o serialu "Penny Dreadful", który może nie jest produkcją wybitną, ale na pewno wartą uwagi. Z kilku powodów. Po pierwsze: zdjęcia, scenografia i kostiumy. Po drugie: Eva Green. Po trzecie: Rory Kinnear. Po czwarte: nastrój.

Twórcy serialu połączyli wątki znane z literatury (m.n. "Dracula", "Portret Doriana Graya", "Frankenstein") i tanich ("penny") powieści grozy publikowanych w odcinkach. Miejscem akcji uczynili wiktoriańską Anglię pod koniec dziewiętnastego wieku. 

Wśród zalet "Penny Dreadful" nie wymieniłam scenariusza, bo wydaje mi się, że poszczególne historie można było połączyć jednak nieco zgrabniej. 
Osią fabuły jest poszukiwanie Miny Harker, córki znanego podróżnika i odkrywcy sir Malcolma Murraya, nie dowiadujemy się jednak, w jakich okolicznościach zniknęła, co się stało z jej mężem ani skąd wzięło się podejrzenie, że w grę wchodzić może działanie sił, powiedzmy, nadprzyrodzonych. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, więc ujmę to tak: fizyczni reprezentanci owych sił, czyli przeciwnicy głównych bohaterów, może i są straszni, ale jednocześnie bezosobowi i trudno powiedzieć, co nimi kieruje, do czego zmierzają, bo pojawiają się na chwilę, w epizodach. Śledzimy losy tylko jednej strony konfliktu, co trochę obniża napięcie. 

Seans spirytystyczny
Akcja serialu rozpoczyna się, kiedy poszukiwania Miny trwają już od pewnego czasu, poznajemy tę historię od środka i dopiero po obejrzeniu kolejnych odcinków można się zorientować, co działo się wcześniej i o co właściwie tutaj chodzi. Niektóre odcinki skupiają się w szczególny sposób na konkretnej postaci, inne są bardziej ogólne. Jest makabrycznie i wyzywająco - to zdecydowanie nie jest serial dla dzieci. 


Wątków jest, jak wspomniałam, kilka, ale ja mam dwa ulubione: historię Vanessy Ives i historię Kalibana, jednego z tworów doktora Frankensteina. 

Eva Green jako Vanessa Ives
Tajemniczą Miss Ives rewelacyjnie zagrała Eva Green, aktorka miała zresztą duże pole do popisu, bo jej bohaterka jest niejednoznaczna, a jej losy są naprawdę pokręcone. Napisałabym o niej szerzej, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. W każdym razie serial warto obejrzeć choćby tylko dla tej postaci.

Rory Kinnear jako Kaliban
Z kolei w roli Kalibana wystąpił przekonujący Rory Kinnear. Jego bohater pojawia się znienacka w końcówce drugiego odcinka - i to jest dopiero mocne wejście. Ten wątek jest najbardziej spójny, poprowadzony najbardziej liniowo. Potworność Kalibana wyklucza go z ludzkiej społeczności, brzydzi się nim nawet jego stwórca, doktor Frankenstein, i porzuca go. Jakimś cudem Kaliban trafia do jedynego miejsca, gdzie jego powierzchowność nie razi aż tak bardzo - do teatru Grand Guignol (ale nie tego paryskiego), na którego scenie na każdym przedstawieniu przelewają się hektolitry sztucznej krwi. Właściwie obu tym postaciom powinnam chyba poświęcić osobny wpis, pasowałby (w części dotyczącej Kalibana) do ciekawego wyzwania organizowanego niedawno przez Rusty Angel. Tylko musiałabym najpierw przeczytać powieść Mary Shelley.

Harry Treadaway jako Victor Frankenstein
Pozostali aktorzy również zasługują na duże uznanie. Docenić też trzeba osoby współtworzące stronę wizualną: scenografów, oświetleniowców, specjalistów od kostiumów, charakteryzacji  i od efektów specjalnych: efekt ich pracy jest fantastyczny. Świetna jest zwłaszcza scena seansu spirytystycznego i wspomniany teatr Grand Guignol, ta część za kulisami, z maszynerią itd. Muzyka skomponowana przez Abla Korzeniowskiego podkreśla klimat serialu. 


Akcja "Penny Dreadful" rozpoczyna się w 1891 roku i tę dziewiętnastowieczność widać w każdej scenie. Seanse spirytystyczne, odkrycia geograficzne, postęp naukowy, dekadenckie rozrywki. Ludzie są otwarci na nowe idee - to, co nieprawdopodobne, wcale nie wydaje im się niemożliwe.

Pierwszy sezon składa się z ośmiu odcinków, planowany jest następny. Rozwój niektórych wątków można z grubsza przewidzieć, pojawią się pewnie też nowe. W każdym razie zamierzam oglądać.


Zapowiedź sezonu pierwszego:



Może kiedyś, kiedy znowu będę nie w sosie, napiszę jeszcze o dwóch świetnych serialach: "True Detective" i "Most nad Sundem". Może po następnej morfologii?

niedziela, 16 listopada 2014

PIERWSZY KROK W CHMURACH

Tytuł: Pierwszy krok w chmurach
Pierwsze wydanie: 1956
Autor: Marek Hłasko

Wydawnictwo: Agora 2014
ISBN: 978-83-268-1360-3
Stron: 239




Mogę chyba napisać, trawestując początek "Pierwszego kroku w chmurach", że Polska z opowiadań Hłaski ma pijaną mordę. Ludzie zapijali beznadziejną teraźniejszość, tragiczną przeszłość i brak nadziei na przyszłość. Jeden z bohaterów utworu "Odlatujemy w niebo" w końcu wybucha:
   - Rany jedynego Boga! - powiedział Zawadzki. Wskazał ręką przed siebie i zatoczył nią koło. - Ile czasu będą jeszcze te łączki, te ludzie pod płotem, te hotele, te składki na flaszkę po pięć złotych, te tablice bumelantów, tłok w tramwajach, te kolejki po masło? Ile jeszcze czasu zakochani nie będą mieli gdzie mieszkać, ile czasu jeszcze ludzie będą rozchodzić się z sobą, bo mieszkanie, pranie, sraty-taty? Gdyby nie to, że wiem jak było przedtem, pomyślałbym, że znalazłem się w piekle. Nie wierzę w inne piekło, ale jeśli nawet jest coś takiego, to te flaszki, te faceci pod płotem, te kolejki po mięso, dziewczyny w hotelach - to jest gorszym piekłem. [str. 142]
Projektant okładki najwyraźniej uznał ten cytat za reprezentatywny dla całego tomu opowiadań i ja się z nim zgadzam.

Hłasko pisał swoje teksty w latach 1954-1956, czyli mniej więcej w tym samym czasie, co Tyrmand, ale postrzegał wszystko w znacznie ciemniejszych barwach, może trochę w krzywym zwierciadle. Jego opowiadania nie mają rozmachu "Złego" ani lekkości i blichtru "Dziennika 1954"; opisuje kameralne, osobiste dramaty zwykłych ludzi uwikłanych w tamtą trudną rzeczywistość. Nie spodziewałam się takiego zgorzknienia w prozie dwudziestodwulatka, a właśnie w tym wieku był Hłasko w momencie głośnego debiutu.

Szczerze mówiąc, gdybym dziś natknęła się na informację o tego rodzaju książce napisanej przez współczesnego tak młodego autora, to ominęłabym ją szerokim łukiem, uznając, że taki smarkacz jeszcze nie może mieć nic ciekawego do powiedzenia, ale jednak w tamtych czasach dwudziestodwulatek mentalnie był w zupełnie innym punkcie życia niż jego dzisiejszy rówieśnik. Przeżył wojnę, stalinowski terror, całkowitą zmianę stosunków społecznych, gospodarczych i politycznych. Nie wszystko rozumiał, ale musiał dostosować się do nowej rzeczywistości, na którą przecież nie miał wpływu. Młodemu człowiekowi przychodziło to nawet łatwiej - marchewka jeszcze wydawała mu się atrakcyjna i nie pamiętał czasów, kiedy nie było kija.

Hłasko pochodził z tzw. inteligenckiej rodziny, czym wtedy nie opłacało się chwalić, ale też w jego przypadku nie rzucało się to w oczy - był łobuzem, wyrzucano go z kolejnych szkół, w końcu w wieku szesnastu lat zaczął pracować jako uczeń ślusarski, pomocnik montera, pomocnik kierowcy, kierowca, referent. Jako siedemnastolatek został korespondentem robotniczym "Trybuny Ludu". Zaczął pisać, jego wprawki spotykały się z życzliwym zainteresowaniem ze strony doświadczonych pisarzy. Dostawał kolejne stypendia, a jego drobne utwory ukazywały się w prasie, więc musiały być względnie "prawomyślne". Hłasko na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że posłuszni artyści żyli sobie wtedy w Polsce jak pączki w maśle, ale też chyba rzeczywiście w jakimś stopniu wierzył w obowiązującą wersję komunizmu. Potem wpadł pod zimny prysznic Chruszczowa.

W opowiadaniach z "Pierwszego kroku w chmurach" można zaobserwować trzy postawy: entuzjazm, rozczarowanie, a także coś pośredniego: realistyczną ocenę "błędów i wypaczeń" systemu.

Pierwszym opublikowanym utworem Hłaski było opowiadanie "Baza Sokołowska" (1954), które jednak w tym zbiorze znajduje się dopiero pośrodku. Musiało się spodobać ówczesnym władzom. Wszystko tu jest: harujący w okropnych warunkach, ale z bezgranicznym poświęceniem kierowcy i mechanicy, publiczne zobowiązania z okazji zjednoczenia partii robotniczych, do rany przyłóż sekretarz partii, krytyka bumelanctwa i nadmiernej roszczeniowości. Czyta się to mimo wszystko nieźle, bo osią fabuły są losy młodego kierowcy, nazywanego przez kolegów pogardliwie Studentem, co go już werbalnie odróżnia od reszty - ludzi prawdziwej pracy. Chłopak nie radzi sobie zbyt dobrze, ale sekretarz partii wierzy, że Student się jeszcze wyrobi, i pomaga mu, jak tylko może.

Hłasko, który zdążył już poznać wątpliwe uroki ciężkiej pracy fizycznej w warunkach urągających wszystkim przepisom BHP, pokazuje skrzeczącą codzienność proletariatu - tak różną od hurraoptymistycznych i zakłamanych wizji prezentowanych w prasie i kronice filmowej. Ten kontrast między prawdą i "prawdą oficjalną" świetnie podkreśla groteskowy komunikat puszczany z zakładowych głośników, zapraszający znękanych robotników na pogadankę o lotach na Księżyc (cytowane już wcześniej opowiadanie "Odlatujemy w niebo"). Podobną wymowę ma utwór "Robotnicy". Jest socrealistycznie, ale z naciskiem na realizm.

Są też w zbiorze opowiadania o innej tematyce. "Dwaj mężczyźni na drodze" to oczywiste nawiązanie do utworu "Myszy i ludzie" Steinbecka. Sympatyczne "Okno" (dedykowane Tyrmandowi) to historyjka o ciekawym świata chłopcu, a "List" - o samotności. Hłasko sporo miejsca poświęca też relacjom damsko-męskim i robi to w tonacji zupełnie aromantycznej: kobiety są z natury zdradliwe, a mężczyźni bezwzględnie je wykorzystują i okłamują. Rzadkie przejawy prawdziwego uczucia są niszczone przez okoliczności (np. problemy mieszkaniowe) albo przez niegodziwość i bezmyślność innych ludzi, jak w opowiadaniu "Pierwszy krok w chmurach", od którego tytuł wziął cały zbiór. Właśnie ten tekst Hłaski omawialiśmy w szkole na polskim i muszę przyznać, że kilkanaście lat później nadal wywiera silne wrażenie. "Kancik, czyli wszystko się zmieniło" to jedyne zabawne opowiadanie - złośliwie zabawne, ale jednak.


Młodemu Hłasce nieźle udawały się opisy miejsc, ludzi, sytuacji, natomiast znacznie gorzej wiodło mu się, kiedy próbował w opowiadaniach zawrzeć wielkie prawdy życiowe.

Pierwszy tekst w zbiorze jest słabiutki, zły. I nie chodzi nawet o treść, ale o styl. "Dom mojej matki" napisany jest tak, jakby Hłasko nagle postanowił tworzyć prozę głęboką, bo metaforyczną, ale mu nie wyszło. "Były to jedyne chwile mego życia, kiedy czułem się zupełnie bezsilny, tak bezsilny jak tylko może się czuć bezsilny człowiek, który uprzytomni sobie, że zawsze może iść z czasem naprzód, lecz nigdy go powstrzymać" [str. 7]. "O, mamo - myślałem - łatwiej chyba zbudować sobie nieśmiertelność, niż porozumieć się z drugim człowiekiem" [str. 9]. Itd. Po prostu Coelho. Styl szwankuje też w opowiadaniu "Finis perfectus", no i zakończenie to taki wymuszony, banalny morał.


Hłasko miał skłonność do emfazy, to widać było w "Listach", ale w opowiadaniach na ogół się jej wystrzegał. Bohaterami jego tekstów są zresztą na ogół zwykli ludzie, klasa robotnicza, więc górnolotne metafory w dialogach wypadłyby co najmniej śmiesznie. Siłą prozy Hłaski jest jej skondensowany realizm podkreślony surowością stylu, uwiarygodniony ówczesnym slangiem. Nie wiem, czy dokładnie tak mówili mieszkańcy hoteli robotniczych, ale to wysoce prawdopodobne.

Dla odmiany bohaterem ostatniego i zarazem najlepszego utworu z tego zbioru, "Pętli", jest inteligent. O Kubie niewiele powiedziano wprost poza tym, że pije już od dawna, ale właśnie postanowił przestać. Przekonał się jednak, że samo postanowienie nie wystarczy, bo jeśli nawet rzeczywiście skończy z alkoholem, to przez innych ludzi nadal będzie postrzegany jako były pijak, potencjalny pijak, wieczny pijak. 
Nie wiadomo, dlaczego popadł w nałóg, ale można się domyślać, że miał coś na sumieniu, a wódka pomagała mu o tym zapomnieć. Trzeba się naprawdę sobą brzydzić, żeby pić aż tak. Może chodziło o sprawy polityczne, jakąś światopoglądową, oportunistyczną woltę? Mimochodem dowiadujemy się, że kiedyś siedział w więzieniu, ale potem musiał jakoś odbić się od dna, skoro dorobił się w tamtych czasach mieszkania w Warszawie, i to z telefonem. I paradoksalnie właśnie ten telefon, o który wcześniej może długo zabiegał i z którego był prawdopodobnie kiedyś dumny, stał się bezpośrednią przyczyną jego ostatecznego upadku, ale też wyjściem z sytuacji. Sporo w tym utworze niedopowiedzeń, więc możliwe są różne interpretacje. 


Hłasko debiutował, kiedy przez chwilę "wiatr odnowy wiał", więc pozwolono mu opublikować opowiadania, z których wyłonił się bardzo nieprzyjemny obraz kraju siermiężnego i biednego oraz Polaków wiecznie pijanych, niegodziwych i zawistnych. Polacy są jak wiadomo masochistami, więc pierwszy nakład szybko sprzedano i konieczne były kolejne wydania. Hłasko nie odnosił się w swoich utworach do spraw politycznych wprost, ale wiadomo było, kto za sytuację w państwie odpowiadał. Myślę, że ludzie chcieli po prostu poczytać o kimś takim, jak oni; upewnić się, że wbrew oficjalnej propagandzie społeczeństwo nie dzieli się na przodowników pracy, zaplutych karłów reakcji i bikiniarzy; chcieli wierzyć, że nie tylko oni przeżywają swoje małe prywatne dramaty, których nie rozwiąże nawet sekretarz partii ani udział w czynie społecznym. 

środa, 12 listopada 2014

Gosford Park

Właściwie zaczęłam pisać o "Pierwszym kroku w chmurach" Hłaski, przeczytałam jeszcze raz najlepszy utwór z tego zbioru, czyli "Pętlę", i obejrzałam na youtube fragmenty ekranizacji tego opowiadania, generalnie - zaczęłam się (znowu) zastanawiać nad tamtymi czasami, ale w międzyczasie przejrzałam najnowszy numer "Polityki" i po prostu muszę tu dać wyraz mojemu oburzeniu. Bardzo lubię, jak wiadomo, prezentować swoje opinie, a już zwłaszcza publicznie oburzać się i piętnować;).

Janusz Wróblewski napisał artykuł dotyczący m.in. Clive'a Owena i popełnił karygodny błąd rzeczowy we fragmencie traktującym o roli tego aktora w "Gosford Park". Nie będę tutaj wyjaśniać, na czym ten błąd polegał (zrobiłam to w komentarzu na stronie tygodnika), bo nie chcę nikomu popsuć przyjemności śledzenia fabuły, ale waga tej pomyłki sugeruje, że albo Wróblewski "Gosford Park" nie oglądał, albo ma postępującą sklerozę, albo zobaczył w swoim życiu już tyle filmów, że wszystkie mu się teraz mylą.

Helen Mirren
W tym przypadku rację na pewno mam ja, bo "Gosford Park" to jeden z moich ulubionych filmów i odświeżam go sobie co najmniej raz w roku. Świetny scenariusz, reżyseria, muzyka. Idealnie dobrani aktorzy. Przepadam za takim pomieszaniem, a właściwie współwystępowaniem gatunków: mamy tu kryminał, skomplikowane stosunki rodzinne i towarzyskie, relacje downstairs/upstairs, satyrę na Hollywood. (M.in. z tego samego powodu - miszmaszu - tak bardzo lubię "Imię róży" Eco). Bohaterów jest wielu i każdy z nich ma swoją własną historię, ale też przynależy do określonej społeczności, co w dużym stopniu determinuje jego postępowanie. Oczywiście to raczej klasa wyższa oddziałuje na niższą, ale w drugą stronę też to jednak działa, choć w mniejszym stopniu.

Michael Gambon

Akcja toczy się w Anglii w 1932 roku w posiadłości ziemskiej sir Williama McCordle i jego żony lady Sylvii. Na przyjęcie i polowanie przybywają mniej lub bardziej mile widziani przez gospodarzy goście. Większości z nich towarzyszy służba (pokojówka lub kamerdyner), bez której nie są w stanie się obyć. Hierarchia towarzyska (upstairs) i służbowa (downstairs) jest z góry ustalona i sztywna i nawet kilku parweniuszy i podejrzanych filmowców nie jest w stanie na dłuższą metę jej zakłócić. Byłoby to kolejne nudne spotkanie rodzinno-biznesowe, na które przybywa się raczej z konieczności niż dla przyjemności, gdyby nie doszło do morderstwa.


Maggie Smith
Więc niby nic takiego, a jednak. Zresztą wystarczy spojrzeć na obsadę. Helen Mirren fantastycznie zagrała niezwykle kompetentną gospodynię, która z pozoru jest równie uczuciowa jak Stevens z "Okruchów dnia". Maggie Smith jest jak zawsze genialna jako nieznośnie snobistyczna lady Trentham. Kristin Scott Thomas doskonale wcieliła się w rolę zimnej i zblazowanej lady Sylvii. Emily Watson znakomicie wypadła jako służąca Elsie, która w całym tym towarzystwie jest chyba najnormalniejszą postacią. Ona i Ivor Novello (w tej roli Jeremy Northam), członek mniej zamożnej gałęzi rodziny i znany aktor. Tak, panowie też zagrali świetnie. Michael Gambon, który kojarzy mi się przede wszystkim z rolą profesora Dumbledore'a i pana Woodhouse'a, tu jest bogatym panem domu i biznesmenem, który doskonale zdaje sobie sprawę, że to własnie on w tym towarzystwie rozdaje karty. Nie przepadam jakoś specjalnie za Clivem Owenem, ale w tym filmie zagrał bardzo dobrze trochę tajemniczego lokaja Parksa, który przyjechał do posiadłości McCordle'ów ze swoim chlebodawcą i załatwia przy tej okazji prywatne sprawy. Świetni są też Alan Bates i Derek Jacobi jako służący, Stephen Fry jako inspektor, który ma wyjaśnić okoliczności zbrodni. Poza tym, czy ktoś mógłby lepiej niż Richard E. Grant zagrać ironicznego George'a? 
Właściwie powinno się pochwalić całą obsadę, role drugo- i trzecioplanowe też są świetne i znaczące.

Spotkałam się w internecie z opiniami, że to film nudny i przegadany. Moi zdaniem tak nie jest. Rzadko wobec czegokolwiek jestem tak bezkrytyczna jak w stosunku do "Gosford Park".

Kristin Scott Thomas
Interesują mnie relacje między dawnymi służącymi i ich pracodawcami, bo z dzisiejszego punktu widzenia jest to już trochę egzotyczne, a poza tym nasza literatura i film jakoś nie podejmują tego tematu (może poza "Moralnością pani Dulskiej", "Granicą"). Nie fascynuje mnie ta problematyka aż tak, żeby oglądać kolejne sezony "Downton Abbey", ale "Gosford Park" nigdy mnie nie nudzi. Zdaje się, że współcześni pisarze i filmowcy próbują jakby wyrównać zaniedbania swoich poprzedników, którzy jeśli w ogóle dostrzegali służących, to nadawali im znaczenie porównywalne z umeblowaniem jadalni. Niedawno ukazała się na naszym rynku powieść "Dworek Longbourn", w którym autorka przedstawia wydarzenia z "Dumy i uprzedzenia" Austen właśnie z punktu widzenia służby. Czekam, aż pojawi się w bibliotece. Ciekawa też jestem, kiedy u nas ktoś napisze np. "Noce i dnie" z punktu widzenia serbinowskiego chłopa albo "Pana Tadeusza" okiem kucharki.


Mam nadzieję, że zawodowym krytykom literackim książki nie mylą się tak, jak niektórym filmy. Pamięć jest zresztą ulotna i to jest zrozumiałe, natomiast nie pojmuję, jak można opublikować w poważnym tygodniku artykuł z tego rodzaju błędem - w dzisiejszych czasach streszczenie każdej fabuły można znaleźć w internecie w ciągu kilku sekund.

wtorek, 28 października 2014

Moje słuszne poglądy na wszystko II - Zjazd statystyków

Na osławionym "zjeździe" blogerów "książkowych" (oba cudzysłowy uważam za uzasadnione) poruszono m.in. niezmiennie kontrowersyjne tematy: statystyki i jakość blogów o literaturze. 

Kiedy próbujący prowadzić to spotkanie pan Sławomir Krempa z portalu granice.pl sam już nie wiedział, co dalej, mikrofon przejęła grupka blogerek (Gosiarella, Magnolie, Bałagan kontrolowany). Właściwie to dobrze, bo na spotkaniu blogerów wypowiadać się powinni przede wszystkim uczestnicy. Z tym że żadna z tych trzech dziewczyn/pań nie uważa się obecnie za blogerkę książkową, ale (pop)kulturalną - tak przynajmniej piszą na swoich stronach. Proszę więc sobie wyobrazić zdumienie większości pozostałych uczestników "zjazdu", kiedy blogerki nieksiążkowe zaczęły mówić blogerom książkowym, że ich blogi są nieoryginalne, nudne i przede wszystkim o książkach; że większość wpisów sprowadza się do opisania fabuły książki i wyartykułowania opinii o niej.

Ich wystąpienie było spontaniczne, może nie do końca to miały na myśli, może gdyby ujęły to inaczej, to powstałoby pole do jakiejś sensownej dyskusji, ale wyszło jak wyszło i odnoszę się do efektu.

Jedna ze wspomnianych blogerek zaczęła mówić o statystykach, tzn. głównie o tym, że wzrosły, odkąd zaczęła pisać na swojej stronie na tematy niekoniecznie związane z literaturą. Wtedy ktoś z sali zapytał, czy pisze dla statystyk, na co blogerka odpowiedziała, że pisze dla czytelników, bo ich kocha. Inna blogerka z sali zaczęła opowiadać, że największą "czytalność" mają jej wpisy o kocie i że pewne tematy porusza, bo jej czytelnicy są do tego przyzwyczajeni. I tak dalej. Ton tej dyskusji trochę mnie zaskoczył. Właściwie nie zamierzałam o tym tutaj pisać, ale przez blogi przetacza się właśnie fala krytyki pod adresem wszystkiego i wszystkich, więc postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze;).


Wydaje mi się, że blogosfera książkowa coraz bardziej się różnicuje. Dla niektórych (chyba większości) blog to po prostu hobby, nic zobowiązującego, miejsce do wyrażania opinii, sposób na poznanie (choćby wirtualne) ludzi o podobnych zainteresowaniach. Inni się "profesjonalizują", ich wpisy bardziej przypominają recenzje prasowe, używają szablonów widywanych dotąd częściej na portalach niż na blogach, na poważnie współpracują z wydawnictwami. Jeszcze inni "zmieniają branżę" i stają się blogerami (pop)kulturalnymi, lajfstajlowymi i próbują na tym zarabiać.

W internecie jest miejsce dla wszystkich i krytykowanie samej formuły (a nie treści) cudzego blogu uważam za niepotrzebne i bez sensu - to wybór właściciela/autora i jego sprawa. Nie podoba mi się, to nie czytam. 


W dyskusjach na niektórych blogach przewija się też pogląd, że blogerzy, którzy deklarują, że nie przejmują się statystykami, są hipokrytami, bo statystyki to czytelnicy, a blog prowadzi się po to, żeby był czytany; osoby, które deklarują, że robią to głównie dla siebie, są nieszczere.

To niby o mnie:). Piszę o książkach, bo lubię czytać i wyrażać opinie. Blog jest rodzajem notatnika - pomaga mi uporządkować wrażenia po lekturze, sprawia, że czytam uważniej i więcej zapamiętuję. Nie zatracam też uczonej w szkole umiejętności pisemnej wypowiedzi - gdyby nie ta strona, to ćwiczyłabym ją tylko mailując w pracy:).

Moje posty są publicznie dostępne, bo to mnie trochę dyscyplinuje, kiedy je tworzę. Oczywiście jest mi miło, jeśli ktoś je skomentuje, ale też wcale nie uważam za stracony czasu, który poświęciłam na stworzenie notki, do której nikt się nie odniósł. Piszę głównie o książkach, ale jeśli zachce mi się (tak jak teraz) wyrazić swoją opinię na inny temat, to się nie krępuję i wyrażam.

Nie kocham czytelników. Nie znam ich. Cenię mniej lub bardziej albo wcale ich wypowiedzi i ustosunkowuję się do nich (albo i nie).
No dobrze: niektórych zdalnie lubię:). 

Korzystam z Google Analytics, wiem, ile osób zagląda na mój blog, ale właściwie bardziej interesują mnie słowa kluczowe - bawią mnie takie różne kuriozalne przypadki, kiedy ktoś trafił na Impresje, wpisując w wyszukiwarce np. frazę "slipy ojca gej blog" (nie przypominam sobie, żebym poruszała taki temat...)

Piszę tak, jak lubię. Zapewne nie dość intrygująco i ciekawie, ale mam prawo do bycia przeciętną. Zdaję sobie sprawę, że gdyby moje posty były krótsze, miały bardziej chwytliwe tytuły i w większym stopniu dotyczyły nowości wydawniczych, to statystyki by mi wzrosły, ale mnie naprawdę na nich nie zależy i nie życzę sobie, żeby obcy ludzie podawali to w wątpliwość tylko dlatego, że taka postawa nie mieści się w ich światopoglądzie.

czwartek, 23 października 2014

ZŁY

Tytuł: Zły
Pierwsze wydanie: 1955
Autor: Leopold Tyrmand

Wydawnictwo MG
ISBN: 978-83-61297-67-3
Stron: 776

Uwaga: Drobne spoilery



"Zły" przypomina mi badania ratownicze prowadzone przez archeologów w miejscu, w którym planowana jest budowa autostrady. Tyrmand celnie i barwnie oddał wygląd i atmosferę miasta, w którym powojenne gruzy sąsiadowały z nowiutkimi budowlami w stylu monumentalnego socrealizmu, a warszawiacy z dziada pradziada musieli koegzystować z prowincjuszami z awansu społecznego. Nie było już dawnej Warszawy, ale jeszcze nie wiedziano, jaka będzie ta nowa. Chaos, tymczasowość, niepewność, rozluźnienie obyczajów - to wszystko w tej książce jest. Autor dedykował ją swemu rodzinnemu miastu.

Warszawa połowy lat pięćdziesiątych jest tu nie tylko tłem dla fabuły - ona ją w dużym stopniu determinuje. Zresztą w trakcie czytania byłam coraz mniej zainteresowana poczynaniami bohaterów i akcją - jej tempo wprawdzie rosło, ale rosło też nieprawdopodobieństwo kolejnych wydarzeń; zaczęłam więc traktować "Złego" raczej jak próbę utrwalenia tego szczególnego okresu w dziejach miasta i kraju, jak reportaż z epoki - może nieco przejaskrawiony, ale jednak - o ile mogę to ocenić - trafny.

Tyrmand nie pokusił się o nakreślenie panoramy całego miasta (co i tak byłoby niemożliwe), skupił się raczej na opisaniu miejsc charakterystycznych dla ówczesnej stolicy: wciąż na pół zrujnowanych kamienic i nowiutkiej Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, Placu Defilad, na którym powstawał właśnie "dar narodu radzieckiego", zatłoczonych autobusów i aptek, podrzędnych knajp i eleganckich restauracji, bazaru z ciuchami i Centralnego Domu Towarowego. Z kolei bohaterowie to tzw. zwykli ludzie (sekretarka, lekarz, kioskarz. cukiernik, kierowca, listonosz, właścicielka sklepu, fryzjer, barmanka, dziennikarz, księgowy, milicjant itd.) kontra liczni reprezentanci ówczesnego półświatka i zdegenerowani przestępcy.

Pomiędzy te dwie grupy wkracza nagle tajemnicza postać, która pojawia się wszędzie tam, gdzie chuligani napadają na bezbronnych obywateli. Owego bohatera otacza aura niesamowitości: zeznania świadków na temat jego wyglądu wzajemnie się wykluczają, dysponuje niezwykłą siłą i charyzmą, ma dziwnie świecące oczy i nosi pierścień z drogim kamieniem, pojawia się znikąd, robi swoje i znika. Interesują się nim dziennikarze i milicja, szukają go przestępcy, którym krzyżuje coraz poważniejsze plany, więc postanawiają go zniszczyć. Tytułowy Zły ma jednak wsparcie kilkorga zwykłych, ale prawych i odważnych ludzi, z którymi łączy go wizja Warszawy, w której panuje prawo i porządek. Obie strony zmierzają do ostatecznego starcia.

Autor podkręca nastrój niesamowitości, sugeruje, że w finale dojdzie do jakichś wiekopomnych wydarzeń na skalę co najmniej ogólnokrajową, tymczasem Zły okazuje się ostatecznie zwykłym człowiekiem, zdeterminowanym byłym przestępcą, który na swój sposób stara się odpokutować za dawne czyny, a rozprawa sprawiedliwych z bandytami wypada trochę groteskowo. Konstrukcję fabuły podsumowałabym tak: z dużej chmury mały deszcz.

Znacznie lepiej udali się Tyrmandowi bohaterowie (może z wyjątkiem właśnie Złego). Bardzo wyraźmy podział na złych i dobrych może wprawdzie nieco irytować, ale taką konwencję od początku przyjął autor i nie ma sensu wymagać od niego zniuansowanych psychologicznie postaci. Zaskoczyło mnie trochę to, że nie ma wśród nich przedstawicieli elit artystycznych i towarzyskich, wśród których Tyrmand starał się zawsze obracać. W powieści dominują tzw. ludzie pracy (to z nich rekrutują się współpracownicy warszawskiego superbohatera), nie zabrakło też kompetentnego i skutecznego porucznika milicji obywatelskiej o nazwisku Dziarski.

Z drugiej strony w opisanej przez Tyrmanda stolicy aż roi się od chuliganów i dziwię się, że ówczesna cenzura tylu ich przepuściła, ale może to dlatego, że większość nosiła się po bikiniarsku, więc w głowach czytelników mogło utrwalić się skojarzenie lansowane już przecież przez media: dżoller=chuligan.

Najkorzystniej powieść wypada, jeśli spojrzy się na nią jak na portret miasta, choć kolejne peany o wyjątkowości warszawskich fryzjerów, bram, targowisk i w ogóle wszystkiego, co warszawskie, mogą trochę drażnić czytelnika spoza stolicy. Ja Warszawy właściwie nie znam i w żaden sposób nie jestem z nią związana, więc też oceniam książkę Tyrmanda nieco chłodniej, ale wyobrażam sobie, czym była dla mieszkańców tego miasta w tamtych czasach.

Muzyczny przerywnik:



Krytycy podobno przyjęli "Złego" raczej chłodno, ale czytelnicy z ogromnym entuzjazmem, powieść sprzedawała się świetnie. Tyrmand napisał po prostu książkę "do czytania", co odróżniało ją od zdecydowanej większości ukazujących się wówczas pozycji. Spodziewałam się jednak czegoś lepszego, zwłaszcza że "Dziennik 1954" oceniłam bardzo wysoko. Sięgając po "Złego" nastawiłam się na literaturę rozrywkową w konwencji kryminału i westernu i tym ta powieść rzeczywiście mniej więcej jest, ale uważam, że skrócenie powieści o jedną trzecią wyszłoby jej tylko na dobre. Zostawiłabym jednak większość opisów.

   Dziwne dzielnice, dziwne dzielnice!… Inaczej wyglądają we dnie, a inaczej w nocy. Inne w dzień, a inne w nocy są w nich szmery i odgłosy, wonie i nastroje, zdarzenia i przeznaczenia ludzkie. W dzień są leniwe i pyskate, biedne i brudne, pochłonięte pracą i staraniami o rzeczy małe. W nocy ożywają tu złe a potężne tradycje: na narożnikach ciemnych ulic, na czarnym tle wąskich jarów ulicznych, których stoki tworzą ruiny i wypalone kamienice, tkwią zamazane postacie bez twarzy i rąk, ze zwisającym spod cyklistówki ognikiem papierosa. W dzień widać fasady odrażających czynszówek, widać ruiny i wysłane miałem ceglanym place po rozebranych zgliszczach, widać krzywe, czarne płoty, cementowe ogrodzenia i kolczaste druty, widać sklepiki, brudne fryzjernie, małe warsztaty ślusarskie i samochodowe, prywatne stacyjki obsługi aut, spółdzielnie wyrabiające szczotki i gwoździe, aparaty do piwa i tanią konfekcję, kwaszarnie kapusty i ogórków, kieszonkowe fabryczki marmolady i konserw. W nocy snują się tu uporczywie opary najgorszych warszawskich klechd o Urke Nachalnikach, Szpicbródkach i Tasiemkach; niskie, czarne latarnie, w których żarówka zastąpiła gazowe oświetlenie sprzed półwiecza, otula mgła męczących wspomnień, a z mgły tej wyłania się uparcie postać Czarnej Mańki, opartej o ich żelazny, karbowany słup. W dzień widać, że dzielnicami tymi przeszła straszna, niszcząca wojna, widać, jak nadciąga ku nim odbudowa i przebudowa, widać zdarte bombami i domowym sposobem zamurowane, zabite deskami wyrwy, samodziałowe remonty, poprawki, przybudówki, widać czerwieniejące i zieleniejące wiosennymi warzywami targowiska, widać wietrzącą się pościel w oknach i trzepaki na brudnych podwórzach, widać zwykły, człowieczy trud i znój, krzątanie się wokół lepszego bytu, goniące się dzieci i małe interesy drobnych kombinatorów, gorączkowe i śmieszne. W nocy nic widać tu nic prócz prostokątów źle oświetlonych okien w górze i pustej czerni wąwozów ulicznych z jarzącymi się tu i ówdzie wejściami do pieczar–knajp: natomiast wyczuwa się tu i słyszy mnóstwo skłębionych, nieodcyfrowanych, trudnych do ujęcia słowami spraw. Tych spraw, którymi żyją nocami Żelazna i Grzybowska, Waliców i Krochmalna. Łucka i Sienna. Ceglana i Pańska… [str. 265-266]

Tak na marginesie: korekta, której autorem jest ktoś podpisany jedynie imieniem Baltazar, wydaje mi się nieco niestaranna. W niektórych fragmentach dialogi nie zostały odpowiednio wydzielone, raz zauważyłam czasownik napisany razem z "nie", tu i tam brakowało kropki. Dziwne.

środa, 22 października 2014

Targi

Do tej pory targi książki w Krakowie kojarzyły mi się z tłokiem, zaduchem i rozczarowującymi promocjami przygotowanymi przez wystawców. Tak było, kiedy impreza odbywała się przy ul. Zapolskiej, i tak samo było przy Centralnej. W tym roku targi przeniesiono w nowe miejsce przy ul. Galicyjskiej, więc pod względem organizacyjnym może być chyba tylko lepiej. Pomyślano przy tym o blogerach i zaoferowano nam darmowe wejściówki na wszystkie dni targów (po uprzedniej rezerwacji). W sobotę odbędzie się ponadto "zjazd" blogerów połączony, jak się zdaje, z ogłoszeniem zwycięzców tegorocznej edycji nagrody eBuka. Spotkanie będzie trwało tylko godzinę, więc niewiele czasu pozostanie na dyskutowanie o "liternecie, o problemach i szansach, jakie stoją przed blogosferą książkową", ale i tak się wybiorę - z ciekawości:). 
Mniej formalne spotkanie blogerów odbędzie się jeszcze po południu na Kazimierzu.

Pozwolę sobie coś doradzić osobom spoza Krakowa, które zamierzają dotrzeć z centrum na Galicyjską publicznymi środkami transportu. Na szczęście w poniedziałek zakończył się jeden z etapów remontu Ronda Czyżyńskiego i tramwaje jeżdżą już Aleją Pokoju, ale i tak wygodniejsza będzie chyba podróż Expobusem, który będzie odjeżdżał z ulicy Pawiej, w pobliżu dworca, a właściwie Galerii Krakowskiej. Bilet kosztuje 4 zł (normalny bilet MPK 3,8 zł) i wysiada się bliżej celu.

A jeśli zostanie komuś trochę wolnego czasu, to warto odwiedzić krakowskie księgarnie - czasami w związku z targami proponują fajne rabaty. Polecam też tzw. tanią książkę (Dedalus) przy ul. Grodzkiej, między Rynkiem i Wawelem.


Tyle tytułem przydługiego wstępu;). Ale tak naprawdę chciałam dziś napisać o pewnym zjawisku, które można zaobserwować właśnie między innymi na targach książki i które mnie trochę intryguje. Mam na myśli łowienie autografów. Ludzie stoją w kolejce po podpis pisarza jak za mięsem w PRL-u. Niektórzy chcą z bliska zobaczyć lubianego autora, inni kolekcjonują autografy. Mnie nie pociągało nigdy ani jedno, ani drugie. Na ogół nieszczególnie interesuje mnie osoba pisarza. Można świetnie pisać, ale być nieprzyjemnym człowiekiem, o czym postronny czytelnik może nie wiedzieć. Po co mi podpis takiego autora? 

Zresztą ja do takich spraw podchodzę może nieco zbyt poważnie. Nigdy na przykład nie nosiłam koszulek z podobiznami zespołów czy muzyków (albo Che Guevary!), bo dla mnie obnoszenie się w ten sposób z czyjąś fotografią oznaczałoby identyfikowanie się z poglądami tych ludzi i aprobatę ich postępowania. Zabieganie o podpis jakiegoś pisarza byłoby z mojej strony wyrazem uwielbienia dla jego twórczości i charakteru, a ja nie nadaję się przecież w ogóle na bezkrytyczną fankę kogokolwiek - wszak nie ma ludzi doskonałych. 

Co można wynieść z trwającej minutę czy dwie rozmówki z pisarzem (o ile w ogóle do wymiany sensownych zdań dojdzie)? Pamiątkowe zdjęcie i podpis. Autorowi, o ile nie jest zatwardziałym mizantropem, będzie pewnie bardzo miło, ale jeśli należy do tych najbardziej obleganych, to nie zapamięta nawet jednej dziesiątej osób, które przypielgrzymują do jego stolika. 

Oczywiście niektórzy czytelnicy uważają, że własnoręczna dedykacja podnosi wartość książki; niekoniecznie wartość rynkową, ale może przede wszystkim pamiątkową, sentymentalną. Dla mnie taki wpis miałby znaczenie, gdyby nie był jednym z tych okazyjnych, hurtowych, ale jeśli wynikałby z mojej osobistej znajomości z autorem. (Z taką skłonnością do dzielenia włosa na czworo powinnam chyba zostać teolożką albo tworzyć przepisy podatkowe).

wtorek, 14 października 2014

PRZEŚNIONA REWOLUCJA. ĆWICZENIE Z LOGIKI HISTORYCZNEJ

Tytuł: Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej
Autor: Andrzej Leder
Pierwsze wydanie: 2014

Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Seria historyczna
ISBN: 978-83-63855-61-1
Stron: 207



Kilka miesięcy temu prawie za każdym razem, kiedy włączałam TOK FM, słyszałam o tej właśnie książce - niezmiennie w samych superlatywach. Kupiłam i przeczytałam.
Fakty zaprezentowane w "Prześnionej rewolucji" i omówione w niej procesy nie były dla mnie zupełną nowością, bo na początku tego roku dokształciłam się trochę przy okazji czytania "Onych" Teresy Torańskiej. Profesor Leder z faktów historycznych wysnuwa jednak pewne tezy odnoszące się do - powiedzmy - kondycji społecznej współczesnych Polaków - tezy ciekawe i warte przemyślenia. 

Tytułowa rewolucja najintensywniej rozgrywała się w latach 1939-1956 (czyli w trakcie II wojny światowej i w okresie stalinizmu), a zakończyła się ostatecznie w 1989 roku. Przeorała strukturę społeczną zastaną na terenach dawnej II RP w 1939 roku, "tworząc warunki do dzisiejszej ekspansji klasy średniej, czyli po prostu mieszczaństwa. To zaś oznacza, że utorowała drogę do, najgłębszej być może od wieków, zmiany mentalności Polaków - odejścia od mentalności określonej przez wieś i folwark ku zdeterminowanej przez miasto i miejski sposób życia" [str. 7]. Część społeczeństwa w wyniku tej rewolucji straciła wszystko, ale zdecydowana większość dużo zyskała: status społeczny i materialny ubogich chłopów i prostych robotników znacznie się poprawił; stało się to kosztem ziemiaństwa i Żydów. 

Profesor Leder podkreśla istotny aspekt tych przemian: zostały Polakom narzucone z zewnątrz przez Niemców i Rosjan, przeprowadzone głównie ich rękami, ale duża część społeczeństwa nawet jeśli aktywnie tej rewolucji nie popierała, to przynajmniej milcząco ją akceptowała. Więcej: odczuwała (nie zawsze do końca świadomie) swego rodzaju Schadenfreude i satysfakcję z upadku warstw i społeczności, którym przed wojną musiała się nisko kłaniać, od których musiała kupować i z którymi musiała konkurować na rynku pracy. 

Beneficjenci tych przemian najczęściej niechętnie przypominają sobie o ich genezie i przebiegu, nie powstały w związku z tą rewolucją symbole czy idee zdolne w dłuższej perspektywie zjednoczyć Polaków, zbudować temu nowemu społeczeństwu jakąś wspólną tożsamość, wytworzyć wzajemne zaufanie. Nie wiemy, dokąd teraz zmierza Polska, bo zapomnieliśmy, skąd przychodzimy. 
polska "prześniona rewolucja" nie była zdolna do tworzenia jakiegokolwiek własnego systemu wyobrażeń. Opierająca się na masowym awansie ludności wiejskiej, często tej najbiedniejszej, a więc mającej też dość ubogie "zasoby symboliczne", w dużym stopniu upowszechniła ów "folwarczny" model kultury, który ci ludzie reprezentowali. Typ kultury, w którym miejsce "pana" było puste, bo dawni ziemianie, ścigani przez aparat bezpieczeństwa i piętnowani w setkach kartoteki formularzy personalnych, do owego miejsca nie aspirowali. [str. 182]
Tak naprawdę zdecydowana większość z nas zna dzieje swoich przodków tylko do pokolenia dziadków albo ewentualnie pradziadków. Bo zdecydowana większość z nas wywodzi się z chłopów, a wśród tej warstwy nie było zwyczaju (i nie było możliwości) prowadzenia kronik rodzinnych i gromadzenia pamiątek. Można dziś się zaczytywać opisami "życia elit II RP", zachwycać ziemiańską kulturą i tradycjami, ale trzeba przy tym pamiętać, że te elity mogły sobie tak barwnie poczynać tylko dlatego, że przodkowie większości z nas przez wieki pracowali dla nich najpierw jako pańszczyźniani niewolnicy, potem za głodowe pensje; pogardę dostawali gratis.

W okresie międzywojennym mimo poważnych zmian we wszystkich właściwie dziedzinach życia nadal kluczowe znaczenie miało pochodzenie. Do najbardziej prestiżowych i najlepiej opłacanych stanowisk mogli pretendować potomkowie arystokracji, ziemiaństwa, urzędników czy wojskowych, ale na pewno nie ludzie pochodzący z chłopskich czy robotniczych rodzin. Zresztą w takich zwykłych codziennych sytuacjach zupełnie inaczej traktowano przedstawicieli poszczególnych klas. Szczerze mówiąc, już od jakiegoś czasu wydaje mi się, że w tamtych czasach ludzie myślący i przyzwoici musieli być socjalistami albo przynajmniej powinni sympatyzować z tym ruchem. 

W każdym razie żadne znaki na niebie i ziemi nie zapowiadały, że w strukturze i mentalności polskiego społeczeństwa w krótkim okresie nastąpią - np. pod kierunkiem warstw światlejszych - jakieś rewolucyjne zmiany. A jednak do nich doszło, z tym że rzeczywiście nie jest to fakt jakoś szczególnie eksponowany przez historyków czy polityków. 
Trzeba więc to wypowiedzieć: dla bardzo wielu ludzi wejście w "przygodę" z nowoczesnością odbyło się po żydowskim trupie. To zresztą nadaje nowoczesności w Polsce siną, niezbyt zachęcającą barwę. Sądzę jednak, że obowiązkiem dorosłych Polaków wobec samych siebie jest zadanie sobie pytania: co moi rodzice, co moi dziadowie wtedy robili? [str. 92]
Andrzej Leder upatruje przyczyn tej wybiórczej amnezji m.in. w wypieranym ze świadomości poczuciu winy i wstydu. Mnie się wydaje, że o winie można mówić tylko w odniesieniu do konkretnych osób (np. tych, którzy byli odpowiedzialni za Jedwabne czy nie chcieli zwrócić majątku, który na czas wojny powierzyli im wcześniejsi właściciele), ale raczej nie w stosunku do całego społeczeństwa czy grup społecznych, nie mówiąc już o kolejnych pokoleniach. Człowiek jest pod tym względem autonomiczną jednostką i nie odpowiada ani za winy, ani za zasługi swoich przodków. 

Natomiast wstyd to zjawisko niekoniecznie racjonalne, pojawia się w związku z wydarzeniami, na które jednostka nie zawsze ma jakikolwiek wpływ. Ludzie wstydzą się patologicznych krewnych, biedy, swojego wyglądu itd., ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś się wstydził tego, że jego rodzina uwłaszczyła się na żydowskim albo ziemiańskim majątku. O tym się po prostu nie mówi. 

Chrzest Polski, Grunwald, Rzeczpospolita szlachecka, rozbiory, powstania, odzyskanie niepodległości, dwudziestolecie międzywojenne, II wojna światowa, komunizm, transformacja - te wydarzenia uchodzą za cezury w naszej historii. Powinno się do nich też zaliczyć wypuszczenie wreszcie chłopów ze wsi wskutek reform zatwierdzonych w Moskwie i zupełną zmianę struktury własności, do której przyczynili się niemieccy i rosyjscy okupanci. Te wydarzenia zadecydowały o kształcie rzeczywistości, w której żyjemy, a jednak chyba faktycznie mniej się o nich mówi niż np. o bitwach sprzed setek lat. 

Czy wprowadzenie do powszechnej świadomości informacji o przebiegu i skutkach "prześnionej rewolucji" zmieniłoby coś w mentalności współczesnych Polaków? Trudno powiedzieć. Może schłodziłoby nieco radykalizm ludzi, którzy postrzegają świat w czarno-białych barwach. Może odebrałoby trochę pewności siebie współczesnym nacjonalistom, którzy chętnie głoszą chwałę oręża polskiego, ale zapominają o istnieniu głębokich podziałów klasowych i wystąpieniach antysemickich, które miały miejsce wcale nie tak dawno - w okresie międzywojennym, wojennym i powojennym.


Książka nosi podtytuł "Ćwiczenie z logiki historycznej" - autorowi "chodzi o to, by z powszechnie znanych faktów, obecnych w kanonicznych pracach historyków, wyprowadzić konsekwencje narzucające się w sensie logicznym, ale nieoczywiste dla potocznej świadomości, a następnie zapytać, dlaczego są one niewidoczne" [str. 9]. Wymaga to, jego zdaniem, odpowiednich narzędzi opisu - w tym przypadku psychoanalizy, przede wszystkim Lacanowskiej (pierwsze słyszę). 
Już we wstępie pojawiły się pojęcia z tej dziedziny i mimo że profesor Leder podaje ich definicje, trudno mi było przez te fragmenty przebrnąć podczas pierwszego czytania, więc je pominęłam i przeszłam od razu do kolejnych rozdziałów. Do psychoanalizy od dawna podchodzę bardzo sceptycznie, najwyraźniej w odróżnieniu od autora i cytowanych przez niego intelektualistów, ale wydaje mi się, że mimo tego uchwyciłam sens książki. 


Często bywa tak, że jedna lektura zachęca do sięgnięcia po kolejną. Po "Prześnionej rewolucji" nabrałam chęci na przeczytanie "Wyprawy w Dwudziestolecie" Czesława Miłosza, pracy Marcina Zaremby pt. "Wielka Trwoga. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys" i może jakiejś książki Daniela Beauvois. 

środa, 8 października 2014

Bloger to ma klawe życie!

W środowisku blogerów książkowych wrze, na wierzch wypływają - dotąd ukryte, a może podświadome - wewnętrzne podziały. Burzę wywołał artykuł Mileny Rahid Chehab pod zgrabnym i obiecującym tytułem "Reckę napisałaś miodzio - kim są polscy blogerzy książkowi?" 

Jedni tekst chwalą, inni krytykują. Można dostrzec wyraźną linię frontu: entuzjazm i wdzięczność wyrażają ci blogerzy, których niedawno zaszczycono zaproszeniem do redakcji magazynu "Książki", natomiast ci pominięci zarzucają autorce, że jej artykuł jest powierzchowny, bo wymieniła w nim tylko niektórych blogerów piszących o książkach, a powinna wymienić wszystkich.

Ja zaliczam się niestety do tych wzgardzonych i brutalnie pozbawionych możliwości zrobienia sobie selfie na ściance "Książek" czy fotki z Karpowiczem. Staram się być obiektywna, ale artykuł rzeczywiście wydaje mi się nieco nieprecyzyjny: nie wyjaśnia - a bardzo na to liczyłam - czy jestem frajerką, czy może potencjalną celebrytką i trendsetterką, która już niebawem będzie zasypywana przez wydawnictwa lukratywnym propozycjami? Mam inwestować w licówki czy nie?

Postanowiłam podzielić się moimi wątpliwościami z panią Beatą Walewską, szefową działu sprzedaży renomowanego Wydawnictwa, a pani Walewska łaskawie zgodziła się ze mną spotkać i udzielić mi wywiadu.


E: Kim, Pani zdaniem, są blogerzy książkowi: frajerami czy przedstawicielami coraz bardziej liczącego się nurtu krytyki literackiej?

B.W.: Zdecydowanie ta druga opcja. Współpraca z blogerami pomaga nam promować literaturę ambitną i specjalistyczną, którą recenzenci z tradycyjnych mediów zwykle nie są zainteresowani, mimo że wydawane przez nas tytuły to potencjalne bestsellery. Dzięki blogerom świetnie sprzedała się na przykład głęboka i demaskatorska praca historyczna pt. "Czy Putin to przyrodnia siostra Tuska?" i kanoniczna dla weterynarzy pozycja pt. "Najnowsze trendy w stylizacji chomiczych pazurków". 

E: Rzeczywiście, w mediach głównego nurtu rzadko omawiane są równie wartościowe tytuły. Blogerzy podejmują się jednak tego trudnego zadania, w dodatku robią to za darmo, dlatego czują się czasami trochę niedoceniani.

B.W.: Moim zdaniem niesłusznie. Ci najlepsi mogą przecież pisać o książkach bez konieczności ich kupowania! Wybranym wysyłamy "szczotki" na długo przed premierą. Bez takiego wsparcia ich blogi nie miałyby racji bytu - któż by zaglądał na ich strony, żeby poczytać o wyżebranych w bibliotece odgrzewanych kotletach sprzed roku czy - o zgrozo! - dwóch lat? Nikt. Pozwalamy im również na umieszczanie u siebie logo naszego Wydawnictwa, co dla blogerów jest przecież niezwykle nobilitujące!

E: W środowisku mówi się - choć mnie wydaje się to nieprawdopodobne - że niektórzy domagają się dosyłania po premierze ostatecznych wersji książek.

B.W.: Niestety, w każdym środowisku trafiają się od czasu do czasu pazerne czarne owce. Słyszałam, że niektóre wydawnictwa zgadzają się na takie bezczelne żądania, ale my nie. Nie zamierzamy profanować szlachetnego poświęcenia blogerów poprzez wystawianie ich na pokusę łatwego zarobku. Pełnowartościowa książka zostałaby przez nich sfotografowana w stosiku i natychmiast sprzedana z zyskiem. Ich miłość do literatury powinna pozostać bezinteresowna. 

E: Ciekawa jestem, jakie kryteria stosują Państwo przy wyborze blogowych recenzentów?

B.W.: Ten proces jest bardzo przejrzysty. Wysyłamy propozycję otrzymania egzemplarza recenzenckiego do wszystkich i wybieramy do współpracy tych, którzy odpowiedzą najszybciej i zwrócą się do nas w sposób najbardziej uniżony.

E: Jakość blogu, osobowość blogera - czy to nie ma dla Państwa żadnego znaczenia?

B.W.: Chcemy dać szansę każdemu! Tzn. każdemu z przyzwoitymi statystykami, kto dodatkowo zobowiąże się do przestrzegania szczegółowego regulaminu współpracy z naszym Wydawnictwem.

E: Co zawiera ów regulamin?

B.W.: Przewiduje na przykład wysokie kary finansowe za spóźnioną publikację recenzji na blogu, zakaz wyrażania negatywnych opinii o naszych tytułach, obowiązek zamieszczania recenzji dodatkowo na stronach księgarni internetowych i portalach społecznościowych. Standard.

E: Jaka będzie przyszłość blogosfery książkowej?

B.W.: Myślę, że będzie to jeszcze ściślejsza współpraca z nami, wydawcami. W mojej firmie powstaje właśnie projekt, który umożliwi blogerom udział w przygotowywaniu książki do druku. Tym najlepszym zaoferujemy udział w korekcie i redakcji książki: będą obcować z esencją literatury, surowymi, świeżymi tekstami bezpośrednio spod piór autorów. Większość blogerów posługuje się w jakimś tam stopniu językiem polskim, więc spokojnie zastąpią część naszych dotychczasowych pracowników. I to bez dodatkowych opłat!

E: To bardzo hojna oferta! 

B.W.: Prawda? A to jeszcze nie wszystko! Dla najbardziej zaangażowanych blogerów przewidujemy moc atrakcji: raz w roku wyślemy im bezpłatną zakładkę!

E: Niesamowite! Nie zna Pani może jakiegoś specjalisty od licówek?


wtorek, 30 września 2014

MARIA TUDOR. PIERWSZA KRÓLOWA

Tytuł: Maria Tudor. Pierwsza królowa (Mary Tudor. The First Queen)
Pierwsze wydanie: 2007
Autorka: Linda Porter
Tłumaczenie: Adam Tuz

Wydawnictwo Astra 2013
ISBN: 978-83-89981-57-2
Stron: 496



Maria na pewno nie jest najbardziej popularną władczynią z dynastii Tudorów, może dlatego, że panowała najkrócej - zaledwie pięć lat. Zbyt mało, żeby w znaczący sposób wpłynąć na sytuację w kraju i żeby jej imieniem nazwano całą epokę w historii państwa, tak jako kto się stało w przypadku jej młodszej przyrodniej siostry Elżbiety, która rządziła przez prawie czterdzieści pięć lat. Maria miała już trzydzieści siedem lat, kiedy wywalczyła sobie tron. W tamtych czasach był to, zwłaszcza dla kobiety, wiek poważny, więc nowa królowa musiała bez zwłoki zająć się sprawami priorytetowymi: przedłużeniem dynastii i przywróceniem w Anglii katolicyzmu. W obu sprawach pomóc miało małżeństwo z hiszpańskim księciem Filipem. Starania o następcę tronu zakończyły się jednak klęską i upokorzeniem, a protestanci zaczęli podnosić głowy jeszcze za życia Marii, kiedy stało się jasne, że wkrótce zastąpi ją córka Anny Boleyn. Dziś Maria kojarzy się przede wszystkim ze stosami, na których za jej panowania spalono prawie trzysta osób. I z koktajlem Krwawa Mary - podobno to właśnie do jej osoby nawiązuje jego nazwa.

Muszę przyznać, że zanim sięgnęłam po książkę Lindy Porter, postrzegałam Marię trochę zbyt jednowymiarowo. Zraził mnie jej religijny fanatyzm, który jednak - jakby się nad tym chwilę zastanowić - w tamtych, a nawet w dużo późniejszych czasach nie był przecież wcale czymś niezwykłym. Poza tym autorzy piszący o jej ojcu i przyrodniej siostrze ją samą traktowali trochę po macoszemu, co również wpłynęło na moje wyobrażenie o niej. Lindzie Porter udało się pokazać Marię jako członkinię rodziny królewskiej i polityka, ale też jako kobietę, siostrę i żonę.

Może i nie była wybitną władczynią, ale po pierwsze, jak już wspomniałam, nie miała zbyt dużo czasu, żeby się wykazać, po drugie - była pierwszą kobietą na angielskim tronie, która faktycznie rządziła krajem, po trzecie - Anglia miała już wcześniej kilku znacznie gorszych od Marii królów. Z pewnością nie można jej zarzucić, że się nie starała. Była wykształcona, doświadczona, obowiązkowa i gotowa do poświęceń. Wychowano ją na królową, co prawda raczej nie królową Anglii, bo Henryk VIII zawsze zakładał, że tron odziedziczy po nim jego syn (którego się w końcu doczekał ze swoją trzecią żoną). Maria miała zostać królewską małżonką jakiegoś zagranicznego władcy.

Również jej młodszy przyrodni brat, który panował jako Edward VI, nie chciał, żeby po nim władzę objęła oddana katolicyzmowi siostra. Zresztą swą drugą siostrę, Elżbietę, też wykluczył z linii sukcesji, mimo że była protestantką. Chciał, żeby po nim rządziła jego kuzynka Jane Grey (również protestantka), a właściwie jej synowie, kiedy tylko się pojawią.

Lady Jane "panowała" jednak tylko dziewięć dni. Maria nie zastosowała się do woli Edwarda. Dzięki odwadze, zdecydowaniu i odpowiednim sojuszom szybko przejęła władzę. To był jeden z kluczowych momentów w życiu Marii i Linda Porter opisała go bardzo szczegółowo.

Dużo miejsca poświęciła również małżeństwu królowej z księciem Filipem. Na podstawie książek, które czytałam wcześniej, sądziłam, że Maria zdecydowała się na ten właśnie związek z powodów bardziej osobistych niż państwowych, że ślub z kuzynem z dynastii Habsburgów był czymś, o czym długo marzyła i czego wyczekiwała. Chyba jednak nie do końca tak było.

Maria i Filip (i minipsy)
Wyszła za mąż między innymi dlatego, że oczekiwano od niej przynajmniej próby przedłużenia dynastii. Gdyby zmarła bezpotomnie (a nikt się jeszcze nie spodziewał, że stanie się to tak szybko), władzę przejęłaby prawdopodobnie Elżbieta lub jej dzieci, co oznaczałoby zapewne kolejne spory religijne, a może poważne wewnętrzne zamieszki. Maria musiała zdawać sobie sprawę z tego, że ciąża w jej wieku i przy stanie ówczesnej medycyny stanowiłaby dla niej duże ryzyko, zwłaszcza że prawdopodobnie już od lat miewała jakieś problemy ginekologiczne.

Wydawało się, że stał się cud i Bóg pobłogosławił królowej: medycy orzekli, że spodziewa się dziecka. Maria też była o tym przekonana, więc nieliczni początkowo sceptycy nie ośmielali się zaprzeczać. Pewne fizyczne oznaki rzeczywiście wystąpiły, poczyniono przygotowania do porodu i sporządzono nawet zwyczajowe obwieszczenia o szczęśliwym rozwiązaniu. Królowa zgodnie z tradycją przeniosła się do specjalnie urządzonych na tę okazję komnat, do których wstęp miały tylko usługujące jej kobiety. Anglia czekała na królewicza.

Wyznaczony przez lekarzy termin porodu nadszedł i minął. Wyznaczano kolejne, ale grono sceptyków rosło. Ostatnią osobą, która do niego dołączyła, była Maria. Upokorzenie, wstyd i rozpacz. Filip wyjechał, wrogowie tryumfowali. Świetny temat dla filmowców, ale - póki co - wolą oni chyba romanse Henryka VIII i efektowne rządy Elżbiety. Szkoda, bo moim zdaniem biografia Marii nadaje się na interesujący miniserial historyczny, mniej sensacyjny niż "Dynastia Tudorów", raczej dramat psychologiczny.

Powinien on opowiadać o całym życiu Marii. Często postrzega się ją tylko przez pryzmat jej pięcioletnich rządów, tymczasem całe jej życie obfitowało w nagłe odmiany losu, przy czym zmiany na gorsze przytrafiały się jej zdecydowanie częściej. Mimo wszystko zawsze pozostawała wierna swoim przekonaniom, wierze i sumieniu. Mniej więcej połowa książki Lindy Porter dotyczy dziejów Marii z okresu zanim została królową.

Gdyby była chłopcem, byłaby oczywistym następcą tronu, a historia Anglii potoczyłaby się zupełnie inaczej. Kiedy unieważniono małżeństwo jej rodziców, Maria stała się w świetle ówczesnego prawa nieślubnym dzieckiem, w dodatku dzieckiem nieposłusznym, które sprzeciwiało się woli ojca: tak długo, jak tylko mogła, głosiła przekonanie, że związek rodziców jest wciąż ważny, a Katarzyna Aragońska jest królową Anglii. Została za to zepchnięta do roli damy dworu swojej maleńkiej przyrodniej siostry, odseparowano ją też od matki, która coraz bardziej zapadała na zdrowiu - nie zobaczyły się już nigdy, nie mogły nawet ze sobą korespondować. Po śmierci Katarzyny Maria musiała się poddać. Podpisała wszystko, co jej kazano, w efekcie czego jej pozycja znacząco się poprawiła. Niebezpieczeństwo ponownie zawisło nad jej głową podczas panowania Edwarda, który był równie radykalnym protestantem jak ona gorliwą katoliczką. Z kolei kiedy Maria zasiadła na tronie, próbowała prośbą i groźbą zmusić Elżbietę do udziału w katolickich nabożeństwach.

Maria nie była typem intelektualistki, jej przywiązanie do religii i pewnych zasad nie było wynikiem racjonalnych analiz, ale raczej wynikało z szacunku dla autorytetów i tradycji i z osobistego sentymentu. Między nabożeństwami i audiencjami znajdowała jednak czas na muzykę, którą uwielbiała, oraz na hazard, który stanowił stosunkowo poważną pozycję w jej prywatnym budżecie. Nosiła najchętniej piękne (i drogie) suknie francuskiego kroju i kolekcjonowała klejnoty. "Diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny", a myślę, że i dla królowej Anglii stanowiły pewne pocieszenie.

1554 r.
Książka Lindy Porter to solidna i sprawnie napisana biografia, która kazała mi spojrzeć na Marię Tudor z nieco innej niż dotychczas perspektywy. Oczywiście nie można opowiedzieć o Marii, nie przytaczając jednocześnie - choćby skrótowo - podstawowych informacji o dynastii, z której się wywodziła, o epoce, w której przyszło jej żyć i walczyć o władzę, o ludziach, którzy ją otaczali. To wszystko jest w tej książce odpowiednio wyważone, więc przeczytałam ją z przyjemnością.

czwartek, 18 września 2014

ZAPISKI OFICERA ARMII CZERWONEJ

Tytuł: Zapiski oficera Armii Czerwonej
Pierwsze wydanie: 1957 (w Londynie)
Autor: Sergiusz Piasecki

Wydawnictwo LTW, 2013
ISBN: 978-88736-301-4
Stron:174




Tak się jakoś złożyło, że "Zapiski oficera Armii Czerwonej" przeczytałam dokładnie w dniu, w którym minęło siedemdziesiąt pięć lat od wkroczenia wojsk ZSRR na teren dawnej Polski. To ostra satyra na zniewolony umysł człowieka radzieckiego. 
Taka konwencja jest mi bliska, ale moim zdaniem smakuje lepiej w mniejszych dawkach - rozciągnięta na całą (wprawdzie dość krótką) powieść chwilami nieco nuży. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że książka mi się nie podobała, wręcz przeciwnie, a niektóre frazy czy pomysły Piaseckiego uważam za rewelacyjne. Ot, choćby początek:
Noc była czarna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra. Lecz nie ma siły na świecie, która by powstrzymała żołnierzy niezwyciężonej Armii Czerwonej, idących dumnie i radośnie wyzwalać z burżuazyjnego jarzma swych braci: chłopów i robotników całego świata. [str. 5]
Przy czym świetnie wychodziło im wyzwalanie owych braci z zegarków i innych przedmiotów mających jakąkolwiek wartość. 
Piasecki przedstawił czerwonoarmistów jako prymitywnych, okrutnych chamów, oślizgłych oportunistów, niewdzięczników, oszustów, morderców i złodziei, którzy na każdym kroku okazywali pogardę polskim burżujom, a jednocześnie nieudolnie naśladowali niektóre ich zwyczaje, co miało nadać młodym komsomolcom szlif ludzi cywilizowanych i światowych. Z kolei pojawiający się w "Zapiskach" Polacy to na ogół ludzie dobrze wychowani, inteligentni, gościnni, pracowici, świadomi sytuacji politycznej, patrioci. Pewne zniuansowanie postaw po obu stronach byłoby wskazane, ale na miejscu Piaseckiego też bym się na nie chyba nie zdobyła. 

Narratorem, a zarazem autorem tytułowych zapisków, jest młody oficer Michaił Zubow, który we wrześniu 1939 roku przybywa do Wilna z bratnią pomocą i postanawia notować ważne wydarzenia, żeby zebrać "ważny materiał historyczny, a tak samo filozoficzny", który w przyszłości zamierza przerobić na "bardzo wielką powieść". 

Polska wygląda zupełnie inaczej niż mu to wcześniej wmawiała radziecka propaganda, ale długo uważa to za jakiś chytry podstęp polskich faszystów. Jako homo sovieticus szybko dostosowuje się do wciąż zmieniającej się sytuacji politycznej, tak jak ją rozumie, czemu daje wyraz dedykując swoje zapiski kolejno: towarzyszowi Stalinowi, towarzyszowi A. Hitlerowi, towarzyszowi W. Churchillowi, znowu Stalinowi, towarzyszom: generałowi Sikorskiemu i prezydentowi Raczkiewiczowi, ponownie Stalinowi. Świetnie sobie radzi z postrzeganiem faktów przez wskazany odgórnie pryzmat, natomiast samodzielne myślenie zdecydowanie nie jest jego mocną stroną. Nie szkodzi, siła tkwi przecież w kolektywie. Czyż nie?

Są w tej powieści momenty, sceny naprawdę zabawne (np. akcja z termosem albo partyzancka dywersja na tyłach wycofujących się już Niemców) i czyta się ją - mimo poruszonej w niej problematyki - jednak lekko, ale gdzieś z tyłu głowy czai się nieprzyjemna myśl, że wiele z opisanych tu wydarzeń naprawdę miało miejsce, a co więcej - że jest to książka wciąż aktualna. 

Nie tylko dosłownie (wszak Rosjanie znów chcą walczyć z rzekomym faszyzmem na tych terenach), ale i metaforycznie: istnieją państwa, religie i organizacje, które swoim (nie zawsze dobrowolnym) członkom od małego fundują takie pranie mózgu, że ci nawet jako już dorośli ludzie będą przekonani, że białe jest czarne i na odwrót, a reszta świata myli się albo kłamie. 
Nastroje, nawet w Europie, radykalizują się, jak to w czasach kryzysu. Polacy kłócą się póki co między sobą, bo jesteśmy jeszcze za biedni, żeby mieć u siebie zbyt wielu ubogich emigrantów, a wśród nich muzułmanów, więc lokalni fanatyczni katolicy najeżdżają na tych mniej radykalnych, a ateistów, "liberałów" i "lewaków" zwyczajnie nienawidzą. I nie można niestety tych ortodoksów ignorować, bo mają swoich przedstawicieli wśród prominentnych polityków, urzędników, nawet lekarzy. Oby nie zaczęli u nas budować Państwa Katolickiego na wzór Islamskiego...

Wracając do książki Piaseckiego. "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" jako powieść, pod względem literackim, podobał mi się jednak bardziej, natomiast "Zapiski" są książką innego rodzaju - właśnie satyrą, i to niezłą. Może też sposobem na częściowe odreagowanie przeżyć wojennych autora? 
W trakcie lektury nasuwały mi się pewne skojarzenia z "Mechaniczną pomarańczą" - Michaił Zubow jest tak samo wyzbyty choćby śladów empatii jak Alex, a poza tym Piasecki wystylizował wspomnienia swojego bohatera - przynajmniej pod względem składni - na wypowiedź osoby posługującej się na co dzień językiem rosyjskim (sam tak pewnie kiedyś mówił). 

Dziwi mnie prawie zupełna nieobecność twórczości tego autora na blogach książkowych. Ludzie - naprawdę warto!