Tytuł: Pierścienie Saturna (Die Ringe des Saturn)
Autor: W.G. Sebald
Pierwsze wydanie: 1995
Wydawnictwo: W.A.B.
ISBN: 978-83-7414-541-1
Stron: 343
Ocena: 4+/5
To pierwsza książka W.G. Sebalda, po którą sięgnęłam, toteż nie wiedziałam, czego oczekiwać. Chociaż może nie do końca - spodziewałam się bardzo dobrej prozy, bo to przyrzekali mi recenzenci, również blogowi. Opisy fabuły czy też treści były jednak trochę enigmatyczne, więc w trakcie czytania pierwszych kilkudziesięciu stron zastanawiałam się, co to w ogóle ma być: pamiętnik intelektualisty, notatnik erudyty, może jakiś zbiór felietonów czy esejów? Po dwukrotnym przeczytaniu "Pierścieni Saturna" nadal nie umiem odpowiedzieć na to pytanie; jestem natomiast przekonana, że trudno tę pozycję określić mianem powieści, i jeszcze - że jest to naprawdę dobra literatura.
Autor: W.G. Sebald
Pierwsze wydanie: 1995
Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz
Wydawnictwo: W.A.B.
ISBN: 978-83-7414-541-1
Stron: 343
Ocena: 4+/5
To pierwsza książka W.G. Sebalda, po którą sięgnęłam, toteż nie wiedziałam, czego oczekiwać. Chociaż może nie do końca - spodziewałam się bardzo dobrej prozy, bo to przyrzekali mi recenzenci, również blogowi. Opisy fabuły czy też treści były jednak trochę enigmatyczne, więc w trakcie czytania pierwszych kilkudziesięciu stron zastanawiałam się, co to w ogóle ma być: pamiętnik intelektualisty, notatnik erudyty, może jakiś zbiór felietonów czy esejów? Po dwukrotnym przeczytaniu "Pierścieni Saturna" nadal nie umiem odpowiedzieć na to pytanie; jestem natomiast przekonana, że trudno tę pozycję określić mianem powieści, i jeszcze - że jest to naprawdę dobra literatura.
Pierwszoosobowy narrator wspomina podróż, którą odbył mniej więcej dwa lata wcześniej, w sierpniu 1992 roku, "przez wschodnioangielskie hrabstwo Suffolk". Wędrował przez dawne nadmorskie kurorty, dziś podupadłe; zwiedzał stare dwory, przepełnione przykurzonymi poszlakami dawnej świetności; bywał w miejscach związanych z wielkimi indywidualnościami, takimi jak Thomas Browne, Algernon Swinburne, Edward FitzGerald, François-René de Chateaubriand, ale i na farmie Aleca Garrarda, który buduje model Świątyni Jerozolimskiej. Wspomina również swój pobyt w Holandii, epizod z Irlandii. Przytacza informacje o Josephie Conradzie, Rogerze Casemencie, chińskiej cesarzowej Cixi; czasami w formie przypominającej hasło w słowniku biograficznym, ale niektórym z postaci przekazuje na pewien czas pierwszoosobową narrację. Przejścia między wypowiedziami jego i np. Chateaubrianda są bardzo płynne i nie ma tu zauważalnych różnic w stylu, jakby narrator chciał dać nam do zrozumienia, że wprawdzie są to słowa francuskiego dyplomaty i pisarza, ale on też mógłby się pod nimi podpisać:
Wciąż powraca motyw jedwabników, których egzystencja sprowadza się tylko do jedzenia i rozmnażania, ale przecież coś po nich pozostaje.
Narrator nie szczędzi nam szczegółów swojej wędrówki - dowiadujemy się, w jakim hoteliku spędził noc albo w którym jedzenie było niedobre, ale o sobie samym rzadko mówi wprost. Sebald nadał mu wiele swoich cech, i nie chodzi tu tylko o osobowość, ale i o biografię. Narrator, tak jak autor, urodził się w 1944 roku w Niemczech, pracował w University of Manchester i w University of East Anglia w Norwich, obaj mają wspólnych przyjaciół i współpracowników. Co więcej, na jednym z czarno-białych zdjęć zamieszczonych w książce, widzimy Sebalda we własnej osobie. A więc? Gdzie jest granica między prawdą i literacką fikcją? To wiedział pewnie tylko autor i osoby mu bliskie.
Niektóre książki są pisane pod konkretną grupę czytelników i to od razu widać (zresztą wcale takich zabiegów nie potępiam), autorzy innych adresują swoje utwory do całego świata. Zdarzają się też książki pisane dla siebie, dla własnej przyjemności i na własny użytek, i tylko jakby przypadkowo udostępnione osobom postronnym. Zastanawiam się, czy "Pierścienie Saturna" to nie ten ostatni przypadek.
Nie jest to z pewnością "lektura tramwajowa", myślę że idealnie wpasuje się w długi, jesienny, słotny wieczór. Trzeba znaleźć sobie kilka wolnych godzin i wygodny, spokojny kącik do czytania, nie zniechęcać się początkiem. Ja musiałam zaczynać lekturę dwa razy, ale było warto. Styl pisarza wywarł na mnie spore wrażenie i na pewno jeszcze do tej książki wrócę, poszukam innych utworów tego autora.
Dodam jeszcze, że książka jest bardzo ładnie wydana (odpowiedni format, czcionki, twarda oprawa itd.), co rzutuje na cenę - 44,90 zł. Na szczęście istnieją biblioteki:)
Prawdą wszelako jest też, że ze wspomnieniami, które tak często i tak znienacka mnie osaczają, nie umiem uporać się inaczej, niż pisząc. Gdyby pozostały zamknięte w mej pamięci, nabierałyby z biegiem czasu coraz więcej wagi, aż w końcu załamałbym się pod tym rosnącym brzemieniem. Miesiącami i latami zalegają w nas uśpione wspomnienia i rozrastają się potajemnie, aż wywołane przez jakiś drobiazg na powierzchnię, sprawiają, że przestajemy widzieć życie. Toteż wspomnienia i przekładanie wspomnień na słowo pisane nierzadko zdawały mi się sprawą poniżającą, w gruncie rzeczy zasługującą na potępienie! A jednak - czym bylibyśmy bez wspomnień? [str. 292]Zwiedzane miejsca i wspominane postaci stają pretekstem do przypominania o zbrodniach belgijskich kolonizatorów w Kongu, hitlerowców - w Europie, chorwackich ustaszy - w trakcie II wojny światowej, rabunkowym niszczeniu przyrody. Z niemal każdej strony tej książki bije głęboki humanizm, humanitaryzm, szacunek dla drugiego człowieka i dla natury. Zaduma nad nietrwałością i często bezsensem większości ludzkich przedsięwzięć i osiągnięć. Smutek i melancholia. Świadomość przemijania.
Wciąż powraca motyw jedwabników, których egzystencja sprowadza się tylko do jedzenia i rozmnażania, ale przecież coś po nich pozostaje.
(...) swego czasu w Holandii zwyczaj nakazywał w domu umarłego wszystkie zwierciadła i wszystkie obrazy, przedstawiające pejzaże, ludzi bądź ziemiopłody, zasłaniać jedwabnym kirem, ażeby opuszczającej ciało duszy nie zatrzymało w ostatniej podróży własne odbicie albo widok niebawem na zawsze utraconej ojczyzny. [str. 339-340, ostatnie zdanie książki]Może i my coś po sobie zostawimy?
Narrator nie szczędzi nam szczegółów swojej wędrówki - dowiadujemy się, w jakim hoteliku spędził noc albo w którym jedzenie było niedobre, ale o sobie samym rzadko mówi wprost. Sebald nadał mu wiele swoich cech, i nie chodzi tu tylko o osobowość, ale i o biografię. Narrator, tak jak autor, urodził się w 1944 roku w Niemczech, pracował w University of Manchester i w University of East Anglia w Norwich, obaj mają wspólnych przyjaciół i współpracowników. Co więcej, na jednym z czarno-białych zdjęć zamieszczonych w książce, widzimy Sebalda we własnej osobie. A więc? Gdzie jest granica między prawdą i literacką fikcją? To wiedział pewnie tylko autor i osoby mu bliskie.
***
Nie jest to z pewnością "lektura tramwajowa", myślę że idealnie wpasuje się w długi, jesienny, słotny wieczór. Trzeba znaleźć sobie kilka wolnych godzin i wygodny, spokojny kącik do czytania, nie zniechęcać się początkiem. Ja musiałam zaczynać lekturę dwa razy, ale było warto. Styl pisarza wywarł na mnie spore wrażenie i na pewno jeszcze do tej książki wrócę, poszukam innych utworów tego autora.
Dodam jeszcze, że książka jest bardzo ładnie wydana (odpowiedni format, czcionki, twarda oprawa itd.), co rzutuje na cenę - 44,90 zł. Na szczęście istnieją biblioteki:)
*** *** ***
Jeśli poruszy mnie styl autora albo jego sposób konstatowania rzeczywistości, pojawiają się tu cytaty, więc oto i one:***
Widziałem, jak cień naszego samolotu przemyka śpiesznie nad żywopłotami i parkanami, rzędami topól i kanałami. Traktor pełzał jak po sznurku przez ściernisko i dzielił je na część ciemniejszą i jaśniejszą. Nigdzie jednak nie było widać ani jednego człowieka. Wszystko jedno, czy przelatuje się nad Nową Fundlandią, czy wieczorem nad sięgającym od Bostonu po Filadelfię skupiskiem świateł, nad mieniącymi się perłowo pustyniami Arabii, nad obszarem Ruhry czy nad aglomeracją Frankfurtu, zawsze jest tak, jakby ludzie nie istnieli, jakby istniało tylko to, co stworzyli i w czym się chowają. Widać ich mieszkania i drogi, które je łączą, widać dym wznoszący się z ich domów i zakładów produkcyjnych, widać pojazdy, w których siedzą, ale samych ludzi nie widać. A przecież obecni są wszędzie na obliczu ziemi, cały czas się rozprzestrzeniają, roją się w podniebnych ulach i coraz bardziej uplątani są w sieciowe systemy, stopniem komplikacji daleko przekraczające wyobraźnię każdego z nich, czy to jak dawniej, w południowoafrykańskich kopalniach diamentów, pomiędzy tysiącznymi kolejkami linowymi i wyciągami, czy jak dziś w biurach giełd i agentur pośród nieustannie opływającego glob strumienia informacji. Gdy obserwujemy się z takiej wysokości, strach bierze, jak mało wiemy o samych sobie, o naszym celu i o naszym końcu, myślałem, kiedy linia wybrzeża pozostała w tyle za nami, a samolot leciał nad morzem koloru serwatki. [str. 106-107]
***
(Narrator zawitał pod Waterloo i w specjalnym okrągłym pawilonie oglądał malarską panoramę bitwy, autorstwa malarza Louisa Dumoulina - przyp. Elenoir).
Ponad trójwymiarową, pokrytą zimnym pyłem minionego czasu sceną horroru spojrzenie biegnie ku zamykającemu horyzont malowidłu o wymiarach sto dziesięć na dwanaście metrów, które francuski marynista Louis Dumontin wykonał w 1912 roku na wewnętrznej ścianie rotundy, kształtem przypominającej budynek cyrku. A więc, myśli człowiek, chodząc powoli po okręgu, to właśnie jest sztuka przedstawiania historii. Polega na zafałszowaniu perspektywy. My, którzyśmy przeżyli, widzimy wszystko z góry, widzimy wszystko naraz, a jednak nie wiemy, jak to było. Wokół rozpościera się puste pole, na którym kiedyś w ciągu niewielu godzin poniosło śmierć pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy i dziesięć tysięcy koni. W noc po bitwie musiały stąd dochodzić wielogłosowe rzężenia i jęki. Teraz nie ma nic, tylko bura ziemia. Co wtedy zrobili z tymi wszystkimi zwłokami i kośćmi? Czy pochowane są pod kopcem pomnika? Stoimy na górze trupów? Takie jest nasze stanowisko obserwacyjne? Tak się kształtuje sławetny historyczny punkt widzenia? [str. 144]
***
Cienie zaczynały się wydłużać, gdy wędrowałem z Boulge Park do Woodbridge, gdzie zatrzymałem się na noc w "Bull Inn". Wskazany mi przez oberżystę pokój znajdował się na poddaszu. Przez klatkę schodową docierał do mnie brzęk szkła z baru i przytłumiony gwar gości, czasem też głośny okrzyk albo śmiech. Po zamknięciu lokalu zrobiło się cicho. Słyszałem, jak belki starej konstrukcji szachulcowej, rozciągnięte w upale dnia i teraz znów po milimetrze się kurczące, trzeszczą i skrzypią w spojeniach. W ciemności obcej przestrzeni moje oczy mimowolnie zwracały się w kierunku, skąd dobiegał odgłos, szukały rysy, która mogła przebiegać wzdłuż niskiego stropu, miejsca, gdzie ze ściany łuszczy się farba albo za boazerią kruszy się tynk. A gdy na chwilę zamykałem powieki, czułem się, jakbym leżał w kajucie statku, jakbyśmy znajdowali się na pełnym morzu, jakby cały dom unosił się na grzbiecie fali, chwiał przez moment, a potem z westchnieniem opadał w dół. [str. 238]
***
Była duszna, męcząca pogoda, tak bezwietrzna, że nie poruszały się nawet filigranowe źdźbła turzycy. Już po kilku minutach wydało mi się, że idę przez nieodkryty ląd i czułem się, jak do dziś pamiętam, zarazem doskonale wolny i bezmiernie zgnębiony. W głowie nie kołatała mi żadna myśl. Z każdym krokiem pustka we mnie i pustka wokół mnie robiła się większa, a cisza głębsza. Pewnie dlatego przeraziłem się, o ile sobie przypominam, niemal śmiertelnie, gdy spod moich stóp poderwał się zając, schowany w kępach trawy na poboczu, i pomknął najpierw spękaną jezdnią, potem, wykonawszy gwałtowny zwrot, prosto w pole. Gdy się zbliżałem, musiał przycupnąć i z szaleńczo bijącym sercem czekać do ostatka, gdy było już prawie za późno, by ratować życie. W tej samej chwili, gdy paraliż, jaki nim owładnął, przerodził się w paniczny odruch ucieczki, udzielił mi się jego strach. Dziś z nieumniejszoną, ba - z przekraczającą moje pojęcie wyrazistością widzę, co wydarzyło się w tym momencie grozy, trwającym ledwie ułamek sekundy. Widzę skraj szarego asfaltu, widzę każde źdźbło trawy, widzę zająca, jak wyskakuje z kryjówki, za stulonymi uszami i zastygłym z przerażenia, jak gdyby rozszczepionym, dziwnie ludzkim obliczem, i w jego oku, w ucieczce zwróconym ku tyłowi, ze strachu niemal wyłażącym z głowy widzę samego siebie, zjednoczonego z nim. Dopiero pół godziny później, gdy doszedłem do szerokiej fosy, oddzielającej trawiasty step od ogromnej, opadającej ku morzu ławicy piachu, krew przestała powoli huczeć mi w żyłach. [str. 270-271]
***
Rakiety iluminują obsadzone przez tysiące żołnierzy mury miasta, w ciemnym przestworze krzyżują się roziskrzone tory pocisków, z każdym wystrzałem armatnim łuna blasku pnie się po spiętrzonych na niebie chmurach aż po zenit. [str. 294]
świetne cytaty. nie czytałam, ale słyszałam, że to jego najlepsza książka.
OdpowiedzUsuńJeszcze jeden wywarł na mnie duże wrażenie, ale bez znajomości kontekstu byłby nie zrozumiały, musiałabym przepisać kilka kartek.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że Sebald już nic nie napisze.
Znam tylko "Wyjechali" - piękna, melancholijna proza, a "Pierścienie..." i "Austerlitz" czekają na półce. Fragmenty tego drugie czytałam, erudycja Sebalda jest niesamowita. Lektura z gatunku tych do dawkowania i powolnego rozkoszowania się;)
OdpowiedzUsuńPrawda?:) I przede wszystkim - lektura niebanalna. Bardzo poruszył mnie koniec pierwszego rozdziału i przytoczony powyżej fragment z zającem. A ostatni cytat? Ależ to zdanie ma rytm...
OdpowiedzUsuńChyba nie można nie być erudytą, jeśli przez całe życie wciąż czyta się książki:) W "Pierścieniach Saturna" Sebald na ogół nie podawał wprost tytułów utworów, do których nawiązywał, więc pomagałam sobie googlem:)
Niebanalna, fakt. Masz rację, rytm zdania jest niesamowity.
OdpowiedzUsuńMnie się wydaje, że czytanie książek to nie wszystko. W "Austerlitz" fantastycznie pisał np. o dworcu kolejowym w Antwerpii, kilka informacji zaledwie, ale świadczących o konkretnej wiedzy. Myślę, że ważne jest też samodzielne poszukiwanie informacji, uzupełnianie tego, co się przeczytało - np. przy pomocy googla;)
Oczywiście trzeba też docenić pracę tłumaczki, pani Małgorzaty Łukasiewicz. Czytałam gdzieś, że Sebald przywiązywał bardzo dużą wagę do tłumaczenia swoich utworów, zresztą był założycielem czy współzałożycielem British Centre for Literary Translation.
OdpowiedzUsuńNo tak, żadna lektura nie zastąpi osobistego doświadczenia:)
Też mi się obiło coś o uszy odnośnie tłumaczeń. W sumie kiepska sprawa - autor czasem nie ma możliwości oceny przekładu;)
OdpowiedzUsuńCzytałam rok temu i książka zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie wydaje mi się, aby autor napisał tę książkę dla samego siebie, a raczej dla konkretnego czytelnika - potrafiącego docenić świetną prozę i wspaniały styl. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńAnno, no właśnie. Bywa, że w przekładzie ginie gdzieś urok oryginału. Pierwszy z brzegu przykład - Masłowska. Nie wierzę, że np. "Między nami dobrze jest" da się przełożyć na inny język, niczego przy tym nie tracąc.
OdpowiedzUsuńLilithin, "świetna proza" oraz "wspaniały styl" to sprawy bardzo względne:)
Wydaje mi się, że pisarze tworzą jednak głównie dla siebie, oczywiście w szerokim tego słowa znaczeniu - robią to dla własnej przyjemności, dla sławy, dla pieniędzy. Myślę, że nikt nie spędzałby miesięcy, lat, a nawet dekad na wymyślaniu fabuły, bohaterów, metafor itd. tylko z powodu złudzenia, że może kiedyś ktoś to dzieło wyda, ktoś je przeczyta, doceni albo i nie.
Również pozdrawiam:)
Ja "planuję" "Pierścienie Saturna" już od jakiegoś czasu. Głównie ze względu na sporo pochlebnych opinii. Także na tytuł, wszystko, co astronomiczne i humanistyczne jednocześnie, szalenie mnie przyciąga. Ale z tego, co posłyszałam/przeczytałam, trochę tak jak z książką "W stronę Swanna" warto ją mieć, do niej wracać, wyciągać cytaty, podkreślać, nie bawić się w chronologię. I na to właśnie liczę. Sądzę, że się nie rozczaruję.
OdpowiedzUsuńMożna zapewne czytać każdy rozdział czy nawet krótszy jeszcze fragment osobno, bez zachowania chronologii, myślę jednak, że za pierwszym razem warto jednak czytać po kolei - wtedy chyba lepiej widać ogólny zamysł autora, myśl przewodnią.
OdpowiedzUsuńNie mogę zagwarantować, że się nie rozczarujesz, myślę jednak, że prawdopodobieństwo tego jest bardzo niewielkie:)
Dobry przykład, ale "Wojna polsko-ruska..." wydaje mi się jeszcze trudniejsza;) A poezja? Tłumaczenie np. Leśmiana to dla mnie tworzenie czegoś nowego.
OdpowiedzUsuń"Wojny polsko-ruskiej..." jeszcze nie czytałam. Poezję tłumaczy się zapewne jeszcze trudniej, tam ingerencja tłumacza jest największa. Ostatnio chciałam sobie wypożyczyć sonety Szekspira, ale nie mogłam się zdecydować na żaden przekład i w końcu nie wypożyczyłam żadnego, bo nie było wersji dwujęzycznej, żebym mogła sobie porównać. Z kolei sam oryginał byłby dla mnie niezrozumiały.
OdpowiedzUsuńTo mogłoby być interesujące doświadczenie porównać dwa przekłady tego samego sonetu. Kiedyś czytałam art. porównujący kilka przekładów wybranego fragm. z dramatu Szekspira - to było arcyciekawe.
OdpowiedzUsuńNa pewno interesujące, ale jakoś nie mam teraz ochoty na poezję. Przeczytałabym sobie najchętniej jakiś wciągający, długi cykl fantasy, ale żaden konkretny nie przychodzi mi do głowy...
OdpowiedzUsuń