Czy opłaca się zwlec z łóżka krótko po piątej rano, żeby pospacerować po Górach Świętokrzyskich? No jasne! Planowałam tę wycieczkę od paru tygodni, więc nawet zapowiadane na sobotę rekordowe upały, które zwykle przeczekuję we wnętrzach, mnie nie powstrzymały. Chciałam przekonać P., że Świętokrzyskie to nie tylko mało atrakcyjne estetycznie Starachowice (moje rodzinne miasto).
Nastawiłam budzik na 5:15, zjedliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy sobie po dwie kanapki na drogę, w sklepiku spożywczym zaopatrzyliśmy się w dwie półlitrowe Cisowianki niegazowane (nie było wyboru) i dwa snickersy i poszliśmy na przystanek autobusowy w Starachowicach Wschodnich. Było ciepło, ale jeszcze nie gorąco.
Na zdjęciu jest akurat pobliski Dworzec PKP, a raczej budynek, który do niedawna był dworcem PKP. |
O 6:45 wsiedliśmy do busu firmy Jupiter, który jechał ze Starachowic do Kielc przez Bodzentyn (6,5 zł od osoby). Wysiedliśmy za Bodzentynem, w Świętej Katarzynie.
O tej porze było tam pustawo. Zerknęliśmy tylko na klasztor bernardynek. Nie wchodziliśmy do środka, bo odbywało się tam jakieś nabożeństwo czy msza.
Zaraz za klasztorem skręca się w lewo, gdzie znajduje się wejście do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Sądziłam wcześniej, że kupimy tam bilety, ale wisiała tam tylko informacja, że należy je nabyć w Świętej Katarzynie. Wolne żarty! Nie podano nawet adresu punktu, w którym można to zrobić. Nie zamierzaliśmy przeszukiwać całej miejscowości i weszliśmy do parku bez biletów. Trudno.
Czerwony szlak wiedzie przez las i pod górkę, aż do Łysicy. Na jego początku znajduje się źródełko i kapliczka św. Franciszka. Zdaje się, że okoliczna ludność wierzy w nadzwyczajne właściwości tej wody, bo widzieliśmy parę zmierzającą w tamtym kierunku z plastikowymi butelkami.
Niektórzy turyści najwyraźniej postanowili wzbogacić florę bakteryjną tego akwenu poprzez szczodre umieszczenie w nim drobnych monet. Gdyby wiedzieli, ile kosztuje np. woda mineralna w Hucie Szklanej, byliby może mniej hojni.
Droga na Łysicę wygląda mniej więcej tak, jak na powyższym zdjęciu - są miejsca, gdzie jest sporo kamieni, więc lepiej mieć buty z dość twardą podeszwą.
Można oczywiście poprzestać na zdobyciu najwyższego szczytu Gór Świętokrzyskich (całe 612 m n.p.m.) i wrócić do Świętej Katarzyny, ale my, kiedy już raz na jakiś czas wychylimy nosy z domu, lubimy przemierzyć jakiś konkretny dystans. Np. 20 km. Kontynuowaliśmy więc spacer czerwonym szlakiem przez Przełęcz Św. Mikołaja do Kakonina, a potem przez Święty Krzyż do Nowej Słupi.
Bardzo przyjemna droga, już bardziej leśna niż górska, choć w przypadku niepogody po kamieniach szłoby się jednak lepiej. Ścieżka jest tam dość wąska, a pająki darzą ją jakimś szczególnym przywiązaniem, bo co i rusz natykaliśmy się na pajęczyny - widocznie tego dnia nikt tamtędy jeszcze nie przechodził. Na szczęście minął nas w końcu jakiś rowerzysta, więc reszta pajęczyn przylepiła się do niego. Na Przełęczy św. Mikołaja nie ma niczego ciekawego, ot, mała kapliczka i kilka ławek. Zaczyna się tam szlak niebieski, który przez pewien czas biegnie razem z czerwonym.
O tym, że zbliżamy się do granicy lasu, świadczył fakt, że zamiast śpiewu ptaków słyszeliśmy coraz wyraźniej warkot ciągników. A potem naszym oczom ukazała się zabytkowa drewniana chałupa z pierwszego ćwierćwiecza XIX wieku. Nie wiem, czy o innej porze dnia można wejść do środka, ale kiedy my tam byliśmy, była zamknięta na cztery spusty.
Kakonin to wyjątkowo ładnie położona miejscowość. Rozciąga się stamtąd widok na inne pasma Gór Świętokrzyskich.
Na poniższym zdjęciu widać ma horyzoncie nadajnik na Świętym Krzyżu, gdzie mieliśmy nadzieję w miarę szybko dotrzeć (mama w domu czekała na nas z obiadkiem), ale z Kakonina wydawał nam się jeszcze bardzo odległy, zwłaszcza że kiedy wyszliśmy z lasu, dały nam się we znaki zapowiadane saharyjskie upały.
Szlak czerwony biegnie przez pewien czas poboczem asfaltówki. W Podlesiu, koło kapliczki, ulica skręca w lewo, ale jeśli ktoś wybiera się na Święty Krzyż, powinien iść prosto, polną drogą.
Szkoda tylko, że nie informują o tym żadne znaki, więc oczywiście skręciliśmy najpierw w lewo. Dopiero uprzejmi lokalsi wskazali nam właściwą trasę. Całe szczęście, że widoczna na zdjęciu polna droga szybko zmienia się w leśną, co przy takim upale miało niebagatelne znaczenie. Aż do Huty Szklanej szlak biegnie krawędzią lasu.
Trasa jest raczej płaska, a nad rowami, którymi pewnie okresowo spływa woda, umieszczono wygodne mostki. Ptaki słychać rzadko, częściej kombajny, ale to i tak urocze miejsce. P. wypatrzył jednego dzikiego zwierza. Czyli - prawdopodobnie - jaszczurkę zwinkę.
Las się w końcu skończył, doszliśmy do Huty Szklanej i do Świętego Krzyża było już znacznie bliżej.
Po lewej stronie drogi znajduje się coś na kształt osady średniowiecznej, ale nie mieliśmy czasu, żeby tam zajrzeć. Z daleka wygląda to trochę kiczowato. Wieża jak w Biskupinie, Światowid i gaśnice wiszące na zewnątrz każdej chaty. Chociaż nie wykluczam, że dla dzieci może to być niezła atrakcja.
W Hucie Szklanej jest parking, toaleta, budki z pamiątkami takimi, jak wszędzie, może z nadreprezentacją bardzo różnej jakości kukiełek czarownic. Kupiliśmy sobie po gałce (2,5 zł) lodów Zielona Budka i ruszyliśmy w kierunku Świętego Krzyża. Właściwie nazwa tego szczytu to Łysa Góra albo Łysiec, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak u nas mówił, trzymam się lokalnej nomenklatury.
Widziałam tabliczkę informującą o możliwości dotarcia na górę dwukilometrową ścieżką edukacyjną przez las, ale starość nie radość, byłam już trochę zmęczona, więc poszliśmy na piechotę wyżej widoczną asfaltówką. Niektórzy turyści skorzystali z widocznej na zdjęciu bryczki zaprzężonej w dwa konie. Naprawdę nie rozumiem takich ludzi. Widać było, że te konie są bardzo zmęczone - jak wszyscy przy takiej pogodzie. Na postoju stały w pełnym słońcu. Jeden z koni (nie jestem pewna, czy ciągnący tę konkretną bryczkę, czy inną) miał bok otarty do krwi. Ale niektórych to nie obchodzi.
Uważam, że jeśli już ktoś nie może o własnych siłach dostać się na górę, powinien raczej wybrać kolejkę świętokrzyską. 8 zł w obie strony, a dzieci 5 zł. Albo zostać w domu. Widziałam też jadące tą drogą samochody, ale nie wiem, czy nie trzeba mieć na to jakiegoś pozwolenia.
Na Świętym Krzyżu kupiliśmy sobie wreszcie bilety wstępu do parku (6,5 zł, ulgowe są 3,25 zł), co było konieczne, żeby wejść na galerię widokową na gołoborzu. Byłam jej ciekawa, bo kiedy ostatnio byłam na Świętym Krzyżu, to nie było jej nawet w planach.
Moim zdaniem efekt jest bardzo udany, rozpościera się stamtąd wspaniały widok na miejscowości położone na północ od Łysogór. Zdawało mi się, że dostrzegam nawet Starachowice, ale obraz na horyzoncie był nieco zamglony. Wyraźniej widziałam rodzinne wsie moich rodziców, którzy właśnie z tych stron pochodzą.
Po drodze do klasztoru i kościoła nie sposób nie zauważyć Radiowo-Telewizyjnego Centrum Nadawczego Święty Krzyż, skąd docierają do moich rodziców te wszystkie muksy.
Ta niepiękna budowla liczy w sumie 157 metrów, więc rzuca się w oczy nawet z daleka. Powstała stosunkowo niedawno, w latach sześćdziesiątych, ale dla osób w moim wieku stanowi naturalny element krajobrazu - pasmo Łysogór doskonale widać ze Starachowic i "od zawsze" widać tam to ustrojstwo.
Nie mieliśmy czasu, żeby wstąpić do muzeum, zjedliśmy po kanapce i weszliśmy do kościoła, który niedawno został podniesiony do rangi bazyliki mniejszej. W uroczystościach z tej okazji wziął udział kardynał Dziwisz, który na miejsce przybył rekonstrukcją papamobile. Megalomania jest chyba nieuleczalna.
Kościół był kilka razy przebudowywany, m.in. z powodu pożarów, obecnie też trwa tam zresztą remont, więc do oglądania nie ma za wiele, można się natomiast pomodlić przed relikwią Krzyża Świętego, jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy. Ja nie wierzę. Wewnątrz nie można było robić zdjęć, ale znalazłam w Wikipedii fotkę jednego z fresków:
źródło |
Makabryczne, prawda?
Dodam jeszcze, że na terenie kościoła czy może już klasztoru znajduje się toaleta (1,5 zł), sklepik z pamiątkami, jakaś kawiarnia. Pod kościołem było też kilka straganów z jedzeniem.
Mama czekała z gołąbkami w Starachowicach, więc nie zwlekając, udaliśmy się tzw. Drogą Królewską do Nowej Słupi. Ale zanim opuściliśmy Święty Krzyż, pstryknęliśmy jeszcze kilka fotek.
Nie wiem, co oznacza ten pierwszy obrazek (głośnik? latarkę?), ale z pozostałych wynika, że na terenie sanktuarium nie wolno palić papierosów, a sukienki i dalmatyńczyki lepiej zostawić w domu.
Do Nowej Słupi idzie się już z górki, leśną drogą, urozmaiconą, jak wcześniej, kamieniami. Podejście tędy w kierunku Świętego Krzyża może być męczące. Wzdłuż trasy znajdują się wykonane z drewna stacje drogi krzyżowej, stylizowane na sztukę ludową, moim zdaniem - wątpliwej urody. Już po opuszczeniu parku minęliśmy figurę św. Emeryka, co do której powstało sporo fantastycznych hipotez.
W Nowej Słupi odnaleźliśmy na rynku przystanek autobusowy, ale okazało się, że na kurs w kierunku Starachowic musimy poczekać aż półtorej godziny. Cóż było robić - poszliśmy na kawę. O 16:09 wsiedliśmy wreszcie do nagrzanego jak piekarnik busu firmy Pawex, który za 4,5 zł od osoby powiózł nas w kierunku domu i gołąbków.