Impresje

poniedziałek, 29 lipca 2013

Spacer po Górach Świętokrzyskich

Czy opłaca się zwlec z łóżka krótko po piątej rano, żeby pospacerować po Górach Świętokrzyskich? No jasne! Planowałam tę wycieczkę od paru tygodni, więc nawet zapowiadane na sobotę rekordowe upały, które zwykle przeczekuję we wnętrzach, mnie nie powstrzymały. Chciałam przekonać P., że Świętokrzyskie to nie tylko mało atrakcyjne estetycznie Starachowice (moje rodzinne miasto).

Nastawiłam budzik na 5:15, zjedliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy sobie po dwie kanapki na drogę, w sklepiku spożywczym zaopatrzyliśmy się w dwie półlitrowe Cisowianki niegazowane (nie było wyboru) i dwa snickersy i poszliśmy na przystanek autobusowy w Starachowicach Wschodnich. Było ciepło, ale jeszcze nie gorąco.

Na zdjęciu jest akurat pobliski Dworzec PKP, a raczej budynek, który do niedawna był dworcem PKP. 

O 6:45 wsiedliśmy do busu firmy Jupiter, który jechał ze Starachowic do Kielc przez Bodzentyn (6,5 zł od osoby). Wysiedliśmy za Bodzentynem, w Świętej Katarzynie. 

O tej porze było tam pustawo. Zerknęliśmy tylko na klasztor bernardynek. Nie wchodziliśmy do środka, bo odbywało się tam jakieś nabożeństwo czy msza. 


Zaraz za klasztorem skręca się w lewo, gdzie znajduje się wejście do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Sądziłam wcześniej, że kupimy tam bilety, ale wisiała tam tylko informacja, że należy je nabyć w Świętej Katarzynie. Wolne żarty! Nie podano nawet adresu punktu, w którym można to zrobić. Nie zamierzaliśmy przeszukiwać całej miejscowości i weszliśmy do parku bez biletów. Trudno.

Czerwony szlak wiedzie przez las i pod górkę, aż do Łysicy. Na jego początku znajduje się źródełko  i kapliczka św. Franciszka. Zdaje się, że okoliczna ludność wierzy w nadzwyczajne właściwości tej wody, bo widzieliśmy parę zmierzającą w tamtym kierunku z plastikowymi butelkami.


Niektórzy turyści najwyraźniej postanowili wzbogacić florę bakteryjną tego akwenu poprzez szczodre umieszczenie w nim drobnych monet. Gdyby wiedzieli, ile kosztuje np. woda mineralna w Hucie Szklanej, byliby może mniej hojni.


Droga na Łysicę wygląda mniej więcej tak, jak na powyższym zdjęciu - są miejsca, gdzie jest sporo kamieni, więc lepiej mieć buty z dość twardą podeszwą. 


Można oczywiście poprzestać na zdobyciu najwyższego szczytu Gór Świętokrzyskich (całe 612 m n.p.m.) i wrócić do Świętej Katarzyny, ale my, kiedy już raz na jakiś czas wychylimy nosy z domu, lubimy przemierzyć jakiś konkretny dystans. Np. 20 km. Kontynuowaliśmy więc spacer czerwonym szlakiem przez Przełęcz Św. Mikołaja do Kakonina, a potem przez Święty Krzyż do Nowej Słupi.


Bardzo przyjemna droga, już bardziej leśna niż górska, choć w przypadku niepogody po kamieniach szłoby się jednak lepiej. Ścieżka jest tam dość wąska, a pająki darzą ją jakimś szczególnym przywiązaniem, bo co i rusz natykaliśmy się na pajęczyny - widocznie tego dnia nikt tamtędy jeszcze nie przechodził. Na szczęście minął nas w końcu jakiś rowerzysta, więc reszta pajęczyn przylepiła się do niego. Na Przełęczy św. Mikołaja nie ma niczego ciekawego, ot, mała kapliczka i kilka ławek. Zaczyna się tam szlak niebieski, który przez pewien czas biegnie razem z czerwonym.

O tym, że zbliżamy się do granicy lasu, świadczył fakt, że zamiast śpiewu ptaków słyszeliśmy coraz wyraźniej warkot ciągników. A potem naszym oczom ukazała się zabytkowa drewniana chałupa z pierwszego ćwierćwiecza XIX wieku. Nie wiem, czy o innej porze dnia można wejść do środka, ale kiedy my tam byliśmy, była zamknięta na cztery spusty. 


Kakonin  to wyjątkowo ładnie położona miejscowość. Rozciąga się stamtąd widok na inne pasma Gór Świętokrzyskich.




Na poniższym zdjęciu widać ma horyzoncie nadajnik na Świętym Krzyżu, gdzie mieliśmy nadzieję w miarę szybko dotrzeć (mama w domu czekała na nas z obiadkiem), ale z Kakonina wydawał nam się jeszcze bardzo odległy, zwłaszcza że kiedy wyszliśmy z lasu, dały nam się we znaki zapowiadane saharyjskie upały. 


Szlak czerwony biegnie przez pewien czas poboczem asfaltówki. W Podlesiu, koło kapliczki, ulica skręca w lewo, ale jeśli ktoś wybiera się na Święty Krzyż, powinien iść prosto, polną drogą. 


Szkoda tylko, że nie informują o tym żadne znaki, więc oczywiście skręciliśmy najpierw w lewo. Dopiero uprzejmi lokalsi wskazali nam właściwą trasę. Całe szczęście, że widoczna na zdjęciu polna droga szybko zmienia się w leśną, co przy takim upale miało niebagatelne znaczenie. Aż do Huty Szklanej szlak biegnie krawędzią lasu. 


Trasa jest raczej płaska, a nad rowami, którymi pewnie okresowo spływa woda, umieszczono wygodne mostki. Ptaki słychać rzadko, częściej kombajny, ale to i tak urocze miejsce. P. wypatrzył jednego dzikiego zwierza. Czyli - prawdopodobnie - jaszczurkę zwinkę. 



Las się w końcu skończył, doszliśmy do Huty Szklanej i do Świętego Krzyża było już znacznie bliżej.


Po lewej stronie drogi znajduje się coś na kształt osady średniowiecznej, ale nie mieliśmy czasu, żeby tam zajrzeć. Z daleka wygląda to trochę kiczowato. Wieża jak w Biskupinie, Światowid i gaśnice wiszące na zewnątrz każdej chaty. Chociaż nie wykluczam, że dla dzieci może to być niezła atrakcja.



W Hucie Szklanej jest parking, toaleta, budki z pamiątkami takimi, jak wszędzie, może z nadreprezentacją bardzo różnej jakości kukiełek czarownic. Kupiliśmy sobie po gałce (2,5 zł) lodów Zielona Budka i ruszyliśmy w kierunku Świętego Krzyża. Właściwie nazwa tego szczytu to Łysa Góra albo Łysiec, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak u nas mówił, trzymam się lokalnej nomenklatury.



Widziałam tabliczkę informującą o możliwości dotarcia na górę dwukilometrową ścieżką edukacyjną przez las, ale starość nie radość, byłam już trochę zmęczona, więc poszliśmy na piechotę wyżej widoczną asfaltówką. Niektórzy turyści skorzystali z widocznej na zdjęciu bryczki zaprzężonej w dwa konie. Naprawdę nie rozumiem takich ludzi. Widać było, że te konie są bardzo zmęczone - jak wszyscy przy takiej pogodzie. Na postoju stały w pełnym słońcu. Jeden z koni (nie jestem pewna, czy ciągnący tę konkretną bryczkę, czy inną) miał bok otarty do krwi. Ale niektórych to nie obchodzi. 
Uważam, że jeśli już ktoś nie może o własnych siłach dostać się na górę, powinien raczej wybrać kolejkę świętokrzyską. 8 zł w obie strony, a dzieci 5 zł. Albo zostać w domu. Widziałam też jadące tą drogą samochody, ale nie wiem, czy nie trzeba mieć na to jakiegoś pozwolenia.


Na Świętym Krzyżu kupiliśmy sobie wreszcie bilety wstępu do parku (6,5 zł, ulgowe są 3,25 zł), co było konieczne, żeby wejść na galerię widokową na gołoborzu. Byłam jej ciekawa, bo kiedy ostatnio byłam na Świętym Krzyżu, to nie było jej nawet w planach. 


Moim zdaniem efekt jest bardzo udany, rozpościera się stamtąd wspaniały widok na miejscowości położone na północ od Łysogór. Zdawało mi się, że dostrzegam nawet Starachowice, ale obraz na horyzoncie był nieco zamglony. Wyraźniej widziałam rodzinne wsie moich rodziców, którzy właśnie z tych stron pochodzą.



Po drodze do klasztoru i kościoła nie sposób nie zauważyć Radiowo-Telewizyjnego Centrum Nadawczego Święty Krzyż, skąd docierają do moich rodziców te wszystkie muksy.


Ta niepiękna budowla liczy w sumie 157 metrów, więc rzuca się w oczy nawet z daleka. Powstała stosunkowo niedawno, w latach sześćdziesiątych, ale dla osób w moim wieku stanowi naturalny element krajobrazu - pasmo Łysogór doskonale widać ze Starachowic i "od zawsze" widać tam to ustrojstwo.

Nie mieliśmy czasu, żeby wstąpić do muzeum, zjedliśmy po kanapce i weszliśmy do kościoła, który niedawno został podniesiony do rangi bazyliki mniejszej. W uroczystościach z tej okazji wziął udział kardynał Dziwisz, który na miejsce przybył rekonstrukcją papamobile. Megalomania jest chyba nieuleczalna.


Kościół był kilka razy przebudowywany, m.in. z powodu pożarów, obecnie też trwa tam zresztą remont, więc do oglądania nie ma za wiele, można się natomiast pomodlić przed relikwią Krzyża Świętego, jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy. Ja nie wierzę. Wewnątrz nie można było robić zdjęć, ale znalazłam w Wikipedii fotkę jednego z fresków:
źródło
Makabryczne, prawda?
Dodam jeszcze, że na terenie kościoła czy może już klasztoru znajduje się toaleta (1,5 zł), sklepik z pamiątkami, jakaś kawiarnia. Pod kościołem było też kilka straganów z jedzeniem. 

Mama czekała z gołąbkami w Starachowicach, więc nie zwlekając, udaliśmy się tzw. Drogą Królewską do Nowej Słupi. Ale zanim opuściliśmy Święty Krzyż, pstryknęliśmy jeszcze kilka fotek.



Nie wiem, co oznacza ten pierwszy obrazek (głośnik? latarkę?), ale z pozostałych wynika, że na terenie sanktuarium nie wolno palić papierosów, a sukienki i dalmatyńczyki lepiej zostawić w domu.


Do Nowej Słupi idzie się już z górki, leśną drogą, urozmaiconą, jak wcześniej, kamieniami. Podejście tędy w kierunku Świętego Krzyża może być męczące. Wzdłuż trasy znajdują się wykonane z drewna stacje drogi krzyżowej, stylizowane na sztukę ludową, moim zdaniem - wątpliwej urody. Już po opuszczeniu parku minęliśmy figurę św. Emeryka, co do której powstało sporo fantastycznych hipotez.


W Nowej Słupi odnaleźliśmy na rynku przystanek autobusowy, ale okazało się, że na kurs  w kierunku Starachowic musimy poczekać aż półtorej godziny. Cóż było robić - poszliśmy na kawę. O 16:09 wsiedliśmy wreszcie do nagrzanego jak piekarnik busu firmy Pawex, który za 4,5 zł od osoby powiózł nas w kierunku domu i gołąbków.

piątek, 19 lipca 2013

Co by tu poczytać

Nie mam jakoś ostatnio szczęścia do tradycyjnej prozy. Dwa ostatnie wpisy na blogu dotyczyły felietonów. Obecnie podczytuję biografię Trumana Capote, dziś zaczęłam "Złotą gałąź" Frazera (nie wiem, czy uda mi się przez to przebrnąć), ale z beletrystyki czekają w odwodzie tylko (a może aż - to się dopiero okaże) opowiadania Tomasza Manna. Oczywiście mam na półkach dużo tytułów, które od dawna czekają na swoją kolej, ale wydaje mi się, że ta jeszcze nie nadeszła:). Najbardziej interesujące wydają mi się te książki, których nie mam pod ręką:). W każdym razie mam ochotę na lekturę jakiejś wielowątkowej, świetnie napisanej i wciągającej powieści. Ale nie kryminału. I żeby nie była szczególnie długa. Co by to mogło być?

środa, 17 lipca 2013

NA KRAKOWSKIM CK BRUKU

Tytuł: Na krakowskim ck bruku
Autor: Jan Rogóż
Pierwsze wydanie: 2008 (jak sądzę)
Wydawnictwo: Radamsa
ISBN: 978-83-86552-32-0
Stron: 240


Odpoczywam, jak widać, od beletrystyki. Ponownie sięgnęłam po felietony dotyczące przeważnie wydarzeń z przełomu XIX i XX wieku, ale tym razem napisane współcześnie - zawarte w książce teksty ukazywały się na łamach krakowskiego "Dziennika Polskiego" w latach 2001-2007. 
Pan Jan Rogóż poszperał w starych rocznikach lokalnych gazet i innych archiwach i wydobył stamtąd na światło dzienne wydarzenia i ludzi, o których dziś mało kto pamięta. Albo pamięta, ale w zupełnie innym kontekście.
Najbardziej na moją wyobraźnię podziałały felietony dotyczące sytuacji ówczesnych robotników i służących oraz opis kryminogennej okolicy wiaduktu kolejowego nad ulicą Lubicz (zaraz koło Dworca Głównego), ale poruszone zostały i inne tematy, np. pierwszy pokaz lotniczy nad Krakowem, eksplozje wojskowych magazynów z bronią (wszak Kraków był twierdzą), wyjątki z kroniki kryminalnej miasta itd. Kiedy czytam o dawnym Krakowie, zdumiewa mnie wciąż, jak bardzo w stosunkowo krótkim okresie zmieniły się jego granice administracyjne. Do 1910 roku powierzchnia miasta wynosiła niecałe 7 kilometrów kwadratowych (w tym Błonia). Dziś od siebie do mojej siostry jadę tramwajem ponad pięćdziesiąt minut.



Autorka: Anna Kaczmarz, źródło: Dziennik Polski
Deweloper budujący obecnie mieszkania na terenie dawnego browaru, nieopodal wspomnianego wiaduktu nad ulicą Lubicz, reklamuje swoją inwestycję hasłem: "Najbardziej prestiżowy adres w Krakowie". Z takim twierdzeniem można oczywiście dyskutować (moim zdaniem najbardziej prestiżowy adres w Krakowie to Wawel - tak, są tacy, którzy są tam zameldowani), ale nie wydaje się ono już tak bardzo absurdalne, jak jeszcze sto lat temu. Oddaję głos autorowi:
   Dowiedziałem się przy okazji, iż wiadukt ów, wsparty na 16 kamiennych kolumnach, zbudowany w latach 1896-1898 był pierwszym cywilnym dwupoziomowym skrzyżowaniem w naszym mieście i największym tego typu założeniem drogowo-mostowym na ziemiach polskich pod zaborem austriackim. Projekt inwestycji przygotowali specjaliści austriackich kolei państwowych, które również sfinansowały budowę, asygnując na nią niebagatelną kwotę ponad pół miliona koron. Wykonanie powierzono znanemu krakowskiemu architektowi Teodorowi Talowskiemu. Do czasu budowy wiaduktu ulica Lubicz krzyżowała się z torami kolejowymi na jednym poziomie, co bardzo utrudniało ruch.
   Dzięki przepustowi pojazdy i mieszkańcy Krakowa mogli już bez przeszkód, nie bacząc na ruch pociągów przedostać się na drugą stronę kolejowego szlaku. Była to zatem inwestycja bardzo ważna dla miasta. Pociągnęła za sobą jednakowoż pewną dolegliwość - skądinąd nieuniknioną, a wynikającą z bliskości dworca, który przyciąga jak magnes różnego autoramentu podejrzane osobistości. ["Nocne życie pod wiaduktem", str. 69]
Z rozbawieniem przeczytałam, że w jednej z nobliwie dziś wyglądających kamienic przy ul. Lubicz, dokładnie w miejscu, w którym przez pewien czas pracowała moja siostra, mieścił się kiedyś "wyszynk najpodlejszej kategorii", do którego w pierwszej kolejności kierowali swe kroki policjanci szukający sprawcy jakiegoś przestępstwa. 
Również Pawia nie była miejscem szczególnie przyjemnym - znajdował się przy niej najbardziej obskurny dom publiczny. Lokalizacja dla tego rodzaju działalności była świetna, nie tylko ze względu na bliskość dworca - z felietonu pana Rogoża dowiedziałam się, że w budynkach należących dziś do Politechniki Krakowskiej znajdowały się koszary wojskowe, podobnie zresztą jak przy Rakowickiej i na Olszy.
Była to więc dzielnica uciech, równie tanich co niewyszukanych, krakowski "trójkąt bermudzki" - gdzie ludzie i portfele po zapadnięciu zmroku przepadali bez wieści. A wszystko to pod bokiem krakowskiej policji, która miała swą kwaterę nieopodal, przy ulicy - nomen omen - Zacisze.
   Wszystkie szlaki tych nocnych - czy to z konieczności, czy z własnego wyboru - marków: podróżnych, pijaków, amatorów nocnych rozrywek, złodziei, nożowników, prostytutek krzyżowały się w sposób naturalny w podziemnym przejściu pod wiaduktem. [j.w. str 71]
Wiadukt i przejście pod nim zostały kilka lat temu odnowione. Zresztą dzięki budowie nowego dworca PKS, usunięciu tych wszystkich budek sprzed dworca PKP (przynajmniej z terenu obecnego Placu Jana Nowaka-Jeziorańskiego) i renowacji kolejnych kamienic okolica dużo zyskała na estetyce. Pozytywny efekt zrównoważyło, a może nawet przeważyło, wybudowanie Galerii Krakowskiej, która pasuje tam jeszcze mniej niż Bunkier Sztuki do Plant. Zresztą jeden z felietonów dotyczy właśnie tego miejsca przy Placu Szczepańskim - pan Rogóż pisze o pożarze znajdującej się tu kiedyś secesyjnej kawiarni Drobnera.



Wspomniałam, że niektóre teksty traktują o trudnym życiu krakowskich rzemieślników i robotników. Ci ludzie zapracowywali się niemal na śmierć. W latach 1898-1899 przeprowadzono wywiady z robotnikami reprezentującymi różne zawody. Pytano o zarobki, czas pracy, warunki, bezpieczeństwo itd.
Jeden z ankietowanych, zatrudniony w piekarni w Czarnej Wsi (dziś to część Krakowa - przyp. E.), zapodał, że praca trwała tam od 9 wieczór do 6 po południu, z przerwami. W czasie przerwy nie wolno było jednak wychodzić do domu, więc spało się we wspólnym łóżku. W innej piekarni, ankietowany, który dostarczał o niej wiadomości, pracował od 7.30 wieczorem do 4 po południu, tak że nie wracał po kilka dni do domu. Odpoczywał tylko w nie dzielę od 9 rano do 6, 7 wieczorem. Wszystko to za 8 złr. tygodniowo. ["Stare dobre ciężkie czasy", str. 33]
Powszechnym zjawiskiem było pracowanie również w niedzielę i święta, przy czym wcale nie dotyczyło to tylko najsłabiej wykwalifikowanych robotników czy czeladników. W niedzielne przedpołudnie funkcjonowały sądy, a wyżsi urzędnicy zostawali w pracy tyle, ile "służba wymaga", co często oznaczało pracę po godzinach, nawet w święta.

Nielekko miała też służba domowa. Autor przytacza historię niejakiego Karola Pochwalskiego ("Jak kelner Karol po Europie podróżował"), który pokłócił się z pracodawcą i uciekł z jego domu. Adwokat Balka (ów pracodawca) zwrócił się do policji, żeby Pochwalskiego aresztować i "odstawić na powrót do obowiązku". Policja stanęła - wyjątkowo - na wysokości zadania, delikwenta odnalazła i wychłostała, oczywiście dopiero wtedy, kiedy lekarz orzekł, że zbieg jest zdrowy. Odprowadzono Pochwalskiego do mecenasa, który pokwitował jego odbiór.
W obowiązującym jeszcze w roku 1890 regulaminie dla sług domowych w Galicji, w paragrafie 8 czytamy: "jeśli sługa wzbrania się wstąpić w służbę to stosownie do zachodzących okoliczności trzeba go ukarać i na żądanie służbodawcy nawet użyciem środków przymusowych zniewolić do wstąpienia do służby". [str. 209]
A jeśli już o służących mowa, dowiedziałam się z tej publikacji, że "na przełomie XIX i XX stulecia w każdy pierwszy i piętnasty dzień miesiąca pod pomnikiem (Mickiewicza - przyp. E) odbywał się też swoisty targ niewolników" ("Dziewczęta spod Mickiewicza"). Pod Adasiem panie domu, które szukały służącej, mogły przebierać w tłumie dziewczyn i kobiet, które nie miały wyjścia. Teoretycznie było to nielegalne, "służbodawczynie" powinny korzystać z pośrednictwa biur "stręczenia sług", ale praktyka była właśnie taka.



Dzięki tej lekturze zrozumiałam, co miał na myśli Boy, kiedy pisał o nocnym stróżu z halabardą. Okazuje się, że w Krakowie mniej więcej do 1907 roku przetrwała instytucja stróżów nocnych, wywodząca się z formacji porządkowej istniejącej w tym mieście od ok. 1627 roku. Na przełomie XIX i XX wieku było ich około dwudziestu i odgrywali już tylko niewielką rolę. Mieszkali wraz z rodzinami w zrujnowanych basztach i bramach miejskich, na służbie nosili halabardy, co już wtedy wyglądało niedorzecznie, ale dodawało nocnemu Krakowowi swoistego klimatu. Tak ich wspominał Boy w "Prawym brzegu Wisły":
W dzień jeszcze Kraków miał jakieś pozory życia, nie bardzo zharmonizowanego zresztą z jego murami; za to w nocy mury brały władztwo nad człowiekiem. Z uderzeniem dziesiątej krakowianin, oszczędny z musu, chronił się do domu przed godziną tradycyjnej s z p e r y, oszczędzając na stróżu niemniej tradycyjną s z ó s t k ę. Zdąży, nie zdąży... Zdążył: zdyszany dopadł bramy, zanim niechętnie spoglądający na ten wyścig stróż zdołał ją zamknąć, i za chwilę już wydzwaniały ową dziesiątą cztery wieżowe zegary, otrębywał ją hejnał mariacki na cztery strony maleńkiego świata. Na opustoszałej ulicy zostawał jedynie policjant i ta samotna „kokotka”, której – jak opiewała jedna z piosenek Szopki krakowskiej – nie pozostawało nic, jak rozkochać się w romantycznym pięknie tego miasta umarłych. Ale niebawem wsiąkała w mury i ona, wyłaniał się stróż nocny z halabardą, można było mniemać, że się jest, het, w wiekach średnich. [wolnelektury.pl]

Na starość staję się coraz bardziej sentymentalna, a poza tym lubię czytać o przeszłości miejsc, które znam, więc lektura książki pana Rogoża sprawiła mi niemałą przyjemność. Miałabym jednak kilka uwag co do jej strony, że tak powiem, technicznej. Rozumiem, że trudno jest edytować i redagować własne teksty (przypuszczam, że pan Rogóż robi to samodzielnie, bo jest właścicielem wydawnictwa, a nie podano w książce informacji o korekcie i redakcji w wykonaniu innych osób), ale jednak literówek jest trochę za dużo; tu i ówdzie poprawiłabym również interpunkcję. Poza tym w egzemplarzu, który wypożyczyłam z biblioteki, kilka stron było wklejonych w niewłaściwej kolejności. I to "pisze na nim" (chodzi o bilet) na str. 228... 

wtorek, 2 lipca 2013

Początki kariery Trumana - cytat

Źródło cytatu: "Truman Capote" Geralda Clarke'a, PIW 2008, tłum. Jarosław Mikos

Truman kilka razy usiłował opublikować swoją prozę w "The New Yorkerze". Był przekonany, że jest to jedyne odpowiednie miejsce dla utalentowanego młodego pisarza. Jednak za każdym razem spotykał się z uprzejmą odmową. Nie wiedział, że puka do niewłaściwych drzwi. Miejscem, którego szukał, miejscem, w którym nowych autorów nie tylko przyjmowano, ale wręcz witano z radością, nie były nieco duszne gabinety kolegów Harolda Rossa przy Czterdziestej Trzeciej Zachodniej Ulicy, lecz nie tak znane, zaskakujące adresy - redakcje kobiecych pism poświęconych modzie, zwłaszcza "Harper's Bazaar" i "Mademoiselle", które przez ponad dwa dziesięciolecia, od połowy lat trzydziestych do połowy lat pięćdziesiątych, publikowały najciekawsze, najoryginalniejsze krótkie utwory prozatorskie amerykańskich autorów.
  Ten interesujący, ale raczej zapomniany epizod w dziejach literatury amerykańskiej - gdy utwory najwyższej próby literackiej znajdowały schronienie w gąszczu reklam bielizny - w dużej mierze zawdzięczamy dziełu jednego człowieka, o którym także dziś mało kto pamięta: grubego i leniwego, ale zawsze błyskotliwego redaktora, który nazywał się George Davis. Ten niegdyś utalentowany młody prozaik cierpiał na klasyczny przypadek nieuleczalnej blokady pisarskiej. Jednak jako szef działu prozy, najpierw w "Harper's Bazaar", w latach 1936-1941, a potem przez osiem lat w "Mademoiselle", potrafił - pochlebstwem, kpiną i ciągłym nękaniem - wydobyć z umysłów innych autorów słowa, których sam nie potrafił przelać na papier.
   W działach handlowych obu czasopism narzekano, że kwalifikuje do druku teksty na zbyt wysokim poziomie lub zaskakujące, takie jak choćby opowiadanie fantasy Raya Bradbury'ego na temat Święta Dziękczynienia u wampirów, ale popierały go sławne redaktorki naczelne obu miesięczników, Carmel Snow, szefowa "Harper's Bazaar", i Betsy Talbot Blackwell, szefowa "Mademoiselle". Wydawcy, dla których proza i poezja stanowiły jedynie niezbędny wypełniacz miejsca między rysunkami, zdjęciami a reklamami, ostatecznie wzruszali ramionami i dawali za wygraną. Słusznie chyba uznali, że ich czytelniczki będą miały dość rozsądku, by unikać dużych płaszczyzn tekstu, który mógłby wzbudzić ich zastrzeżenia. Davis miał wiec dużo więcej swobody w kolorowych miesięcznikach poświęconych modzie, niż miałby w "The New Yorkerze", "The Atlantic Monthly" czy innych czasopismach skupiających się głównie na słowie. Pozwalano mu publikować teksty Virginii Woolf, Edith i Osberta Sitwellów oraz Colette, zamówić u Christophera Isherwooda i Wystana Hugh Audena relację z podróży do Chin w okresie wojny chińsko-japońskiej, a także poświęcić większą część dwóch numerów na druk odważnej i szokującej w tamtych czasach krótkiej powieści Carson McCullers W zwierciadle złotego oka.
   Pod koniec II wojny światowej miesięczniki poświęcone modzie (zwłaszcza "Harper's Bazaar"), w których Truman zaczął publikować, należały do najciekawiej redagowanych amerykańskich czasopism. W ciągu trzynastu lat swoich rządów niezwykła pani Snow, urodzona w Dublinie i obdarzona wytrwałością irlandzkich kobiet, przekształciła "Harper's Bazaar" ze zwykłego miesięcznika na temat  mody w schronienie wszystkiego, co nowe i śmiałe w dziedzinie fotografii i projektowania oraz prozy. Diana Veerland, z żarliwością godną Kalwina podejmująca kwestie długości halki i stylu uczesania, kierowała działem mody, Alexey Brodovitch, który projektował niegdyś scenografię dla zespołu Diagilewa, był naczelnym grafikiem, a Mary Louise Aswell, łącząca ciepłe, życzliwe usposobienie z bezwzględnością w egzekwowaniu wysokich standardów estetycznych, kierowała działem prozy, wcale nie gorzej niż Davis w "Mademoiselle". [...]
Właśnie w ten tętniący życiem, dynamiczny świat wkroczył Truman, gdy z Nowego Orleanu powrócił do Nowego Jorku. Wiosną 1945 roku wszedł do redakcji "Mademoiselle" przy Czterdziestej Drugiej Wschodniej Ulicy i powiedział recepcjonistce, że ma opowiadanie, które chciałby opublikować. "To świetnie, chłopcze" - powiedziała. "Czy napisałeś na nim nazwisko i adres?". Na co padła spokojna odpowiedź, wygłoszona z niezachwianą pewnością siebie, o jakiej prawdopodobnie nigdy wcześniej nie słyszała: "Zaczekam, dopóki go nie przeczytają". Natychmiast zadzwoniła do George'a Davisa, który wysłał do holu swoją asystentkę, Ritę Smith, żeby "zobaczyła, co to za wariat tam przyszedł". Rita, która była tylko dwa lata starsza od Trumana, nieśmiało zajrzała do poczekalni, po czym na paluszkach wróciła do szefa z wiadomością, że nie ma tam nikogo poza małym chłopcem. Davis wysłał ją jeszcze raz. Podeszła do tego nad wiek rozwiniętego chłopca, który wręczył jej maszynopis. Prawdopodobnie było to krótkie, gorzkie opowiadanie Te ściany są zimne o zepsutej, bogatej dziewczynie, która dostaje za swoje od niezorientowanego marynarza. Ricie tekst się spodobał i chciała go kupić, ale Davis całkiem słusznie podjął inną decyzję. Opowiadanie było naśladownictwem prozy "The New Yorkera", nie miało wyrazu, mógłby je napisać każdy dobry pisarz.
   Dla człowieka, który przyzwyczaił się do ciągłych odmów ze strony "The New Yorkera", entuzjazm Rity Smith był zachęcający. Truman wkrótce zjawił się ponownie. Przyniósł coś znacznie lepszego, opowieść humorystyczną zatytułowaną Moja strona medalu. [...] Rita Smith, która pochodziła z Georgii i była młodszą siostrą Carson McCullers, była zachwycona. Truman sprzedał już Moją stronę medalu czasopismu "Story", ale poprosiła, żeby przyniósł to, co napisał.
 Pokazał jej Miriam, zupełnie inną, efektowną i wciągającą opowieść psychologiczną, którą trudno zapomnieć, gdy się ją raz przeczyta. [...]
   Jedna z tych opowieści jest mroczna, druga słoneczna, ale Miriam i Moja strona medalu mają jedną wspólną cechę. Obie są o wiele lepsze niż to, co Truman wcześniej napisał. Przynoszą głęboką wiedzę dotyczącą psychologii postaci i takie bogactwo obrazów oraz metafor, jak gdyby napisał je ktoś zupełnie inny. W pewnym sensie tak było. Podczas samotnych i ciężkich miesięcy spędzonych na Południu Trumanowi udało się zrzucić jarzmo tego, co uważał dotąd za uznany sposób pisania opowiadań, i uwolnić się od piętna prozy "The New Yorkera". Niemal z dnia na dzień dokonał przełomu. Opuścił świat konwencjonalnych tematów konwencjonalnej prozy i wkroczył do świata pod względem stylu i treści stworzonego przez siebie samego. Wpatrując się w życiodajne wody stawu koło Młyna Kapelusznika, nie tylko wpadł na pomysł powieści Inne głosy, inne ściany, ale także odnalazł własny sposób wypowiedzi, swój głos pisarza. 

Ponaglany przez Ritę Smith George Davis niezwłocznie odpowiedział na ten głos. "Mademoiselle" opublikowało Miriam w czerwcowym numerze z 1945 roku. W tych czasach opowiadania wzbudzały większe zainteresowanie niż dzisiaj (rozmawiano o nich tak, jak dziś rozmawia się o przebojach filmowych albo bestsellerowych powieściach). Reakcja czytelników była niemal natychmiastowa, w dodatku okazała się bardziej entuzjastyczna, niż Truman mógł sobie zamarzyć. Jedna historyjka sprawiła, że znalazł się dokładnie tam, gdzie zawsze chciał się znaleźć: w centrum uwagi literackiego świata, podziwiany, doceniany i poszukiwany. "Przeczytałam Miriam w <<Medmoiselle>> i pomyślałam: <<To jest ktoś, kogo musimy mieć w <<Harper's Bazaar>> - wspominała Mary Louise Aswell. "Kiedy ten niewielki człowieczek, ten mały duszek pojawił się w redakcji, powiedziałam mu: <<Chcę zobaczyć wszystko, co napisałeś>>.
    Dał jej Drzewo nocy, historię równie poruszającą i przerażającą, jak Miriam, ale pod wieloma względami jeszcze lepszą. [...]
   "Harper's Bazaar" opublikowało tę widmową historię w październiku 1945 roku. W grudniu w "Mademoiselle" ukazał się Gąsiorek bilonu, ciepła, urocza opowieść o spełnionym życzeniu. Zestawienie dwóch utworów o tak różnej tonacji było powieleniem wzorca, którym stały się Miriam i Moja strona medalu. Do końca lat czterdziestych Truman wielokrotnie posługiwał się nim. Zamieszczał na przemian opowiadania mroczne i słoneczne, przerażające i zabawne. Oba czasopisma przez resztę dekady rywalizowały o jego teksty. Krytyk Alfred Chester charakteryzując zainteresowanie twórczością Trumana, stwierdził, że "<<Harper's Bazaar>> i <<Mademoiselle>> zamieniły się w świątynie, do których wyznawcy wkraczali co miesiąc, żywiąc rzadko spełnianą nadzieję, ze ich mały bóg opublikował nowe opowiadanie".
   W styczniu 1945 roku Truman był tylko gońcem w "The New Yorkerze", mającym przed sobą ponurą i niepewną przyszłość. Kilka miesięcy później mówiono o nim jako o potencjalnej gwieździe powojennego pokolenia pisarzy.