Impresje

piątek, 24 kwietnia 2020

Chłopi w literaturze IV

Trafiłam ostatnio w internecie na niezwykle interesującą (dla mnie) książkę "Materyjały do etnografii ludu polskiego z okolic Kielc" zebrane przez księdza Władysława Siarkowskiego (1840-1902), który miał, zdaje się, takie hobby, że spisywał wszystko, co mu okoliczni parafianie naopowiadali:). Poniżej cytuję fragmenty części drugiej wspomnianego dzieła, dotyczące zabobonów związanych z uprawą roli. I szczerze mówiąc, to nie wierzę, że przeciętny chłop stosował czy wierzył w choćby jedną z tych "metod". Chociaż... w różne rzeczy ludzie wierzą i dzisiaj, a co dopiero mówić o niepiśmiennych chłopach sto pięćdziesiąt lat temu... Mocno się uśmiałam, czytając o tych sposobach, czego i Wam życzę:).

Zainteresowałam się tą pozycją, bo moi przodkowie pochodzą ze wsi położonych niedaleko Gór Świętokrzyskich. Autor koncentruje się co prawda na opisie wsi położonych bliżej Kielc i raczej na południe od Gór, podczas gdy moi przodkowie mieszkali na północ od nich, ale myślę, że kilka czy kilkanaście kilometrów dalej życie toczyło się podobnie.


Źródło cytatu: "Materyjały do etnografii ludu polskiego w okolic Kielc" ks. Władysława Siarkowskiego, Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego 1879, część II, str. 53-64


   W okolicach Kielc obfitość zabobonów, mających łączność z uprawą roli, siewem, żniwem, domem i gospodarstwem, nierównie jest większą niż koło Pińczowa. Przyczyna tej nierówności polega: na większej oświacie ludu powiatu pinczowskiego niż kieleckiego, już wreszcie na samej przyrodzie miejscowej tych dwóch okolic. Wogóle uważając, okolice kieleckie, aczkolwiek piękne, są bardziej górzyste, ponure, ztąd i dziksze niż pinczowskie i dlatego na umyśle swego mieszkańca piętnują pewną szorstkość, którą łatwo dopatrzeć w jego mowie, sposobie życia, śpiewie, a nawet w ubraniu. Ziemia jałowa, nieurodzajna, na wielu miejscach pokryta smugami piasków, nierzadko niewynagradzająca trudu około niej podjętego, zmusza poniekąd właściciela do szukania środków nadnaturalnych, leżących w zabobonach, bo sądzi w dobréj wierze, że one przyczynią się do dopełnienia braków, do pomnożenia plonu. Dodając do nadmienionych przyczyn i tę okoliczność, że wsie w kieleckiém zbyt są od siebie porozrzucane, że ich domy niegromadnie, ale w długim szeregu kolonij poumieszczane, że w kieleckiém mniéj jest kapłanów do sprawowania posług religijnych i rozciągnięcia pieczy duchownéj nad owieczkami, niż w innych w ogóle powiatach, a w szczególności w pinczowskiém, mniéj téż stósunkowo szkół elementarnych w ubiegłej przeszłości było w kieleckiém niż pinczowskiém: to nie będziemy się dziwić, że zabobony w wielkiéj swéj rozciągłości i doniosłości istnieją między Kielczanami. A choć i tu znajduje się niemały poczet oświeceńszych włościan, którzy w gruncie rzeczy nie wierzą w zabobony, to mimo tego, idąc za zwyczajem większego ogółu swoich współbraci — nie odrzucają ich wcale. (...)
    Uprawa roli pod siew każdego gatunku zboża, sadzenie i okopywanie jarzyn i t. p. czynności rolnicze, mają szczególniej w kieleckiém odrębne zabobony, przesądy, prognostyki i dnie uprzywilejowane. Najwięcej jadnak zabobonów z rozlicznymi waryjantami praktykuje się przy sianiu: rozsady, lnu i konopi jak również sadzeniu kapusty. (...)

2. Przed nałożeniem nawozu na piérwszą furę w kieleckiém przestrzegają ściśle tego zwyczaju, że biorą trzy razy gnoju na widły wyrzucają na dach domu, lub obory, następnie naładowaną furę żegnają krzyżem św. i kropią święconą wodą.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Chłopi w literaturze III

Źródło cytatu: "Dzieła wszystkie", tom 20, Radomskie, Oskara Kolberga (polona.pl), str. 45 i 52



   Wład. E. Zapałowski (T y g o d n.  i l l u s t r. 1882, nr. 352) mówi:
   Jeszcze słówko musimy poświęcić ogólnéj fizyognomii tutejszego ludu (od gór Święto-krzyzkich) „kobiet jak i mężczyzn w ogóle do pięknych zaliczyć niepodobna. Wzrostu bywają miernego, a nawet małego; kobiety pękate, przysadziste, choć znowu nie można bezwarunkowo nazwać ich brzydkiemi, bo tryskające zdrowie, świeżość, mocne rumieńce, w końcu piękny strój, dodają im wiele wdzięku i krasy. Mężczyźni chuderlawi, z długiemi, z przodu tylko ostrzyżonemi włosami, zakrywającemi czoło i okalającemi twarz zupełnie wygoloną, nie mogą także pięknie wyglądać.”
   „W bliższém obcowaniu z tutejszym ludem wiele można znaleźć zdrowego chłopskiego rozumu i trafnych często poglądów; ogół jednak jest ciemny, gruby w swych wyrażeniach, niedowierzający, konserwatywny w wysokim stopniu, a choć oświata nie mogła przedrzeć się tu przez góry i lasy, demoralizacya znalazła jeszcze drogę i wdarła się w ten cichy zakątek, pod nizkie słomiane strzechy.”

    G a z e t a  K i e l e c k a  z  r. 1874, nr. 56, w artykule p. K.-z „Z wycieczki w Łysogóry” tak się wyraża: „Lud okolic Święto-krzyzkich nie odznacza się po większéj części tak pięknemi rysami i przyjemną powierzchownością, jak nad-wiślańscy Sandomierzacy lub Krakowiacy; jest ponury i zabobonny. Zamożni włościanie, z powodu dość jałowego gruntu, trafiają się nader rzadko.” Za to, wcale nie rzadkiemi bywają tu kradzieże, a powód do nich dawać może bieda. Osobliwie też łakomi są na wszelkiego rodzaju wiktuały; a tylko jajko ukraść (tak tu jak i pod Sandomierzem) za wielki grzech sobie poczytują.

   G a z e t a  K i e l e c k a 1874, nr. 56, w artykule p. K-z „Z wycieczki w Łysogóry" mówi: „Materyał na odzienie każdego z włościan od gór święto- krzyzkich, oprócz czapki i zimowych butów, jest wytworem ich przemysłu. Gospodynie same przędą i tkają z lnu własnéj uprawy i z wełny własnéj hodowli owiec, lniane i wełniane tkaniny, służące im na odzienie jako i na sprzedaż, jak n. p. płótno poszukiwane i praktyczne, wełniane zapaski i wełniane dywaniki (kilimki) najczęściéj w czarne i czerwone pasy, służące kobietom do okrycia w zimie zamiast ciepłych chustek i kupowane od nich na dywaniki dla okrycia n. p. bryczki. Sukno na kapoty mężczyzn również przez kobiety jest wyrabiane. Dla tego-to w każdéj prawie chacie można znaleźć warstat tkacki. W ogóle strój mieszkańców téj okolicy jest prosty i skromny."
   „Sukmana bronzowego koloru, ze stojącym kołnierzem, skromnie czerwonemi sznurkami wyszytym i granatowa czapka z dużem rondem z czerwonemi często wypustkami i dużym daszkiem, stanowią zwykły strój mężczyzn. Na zimę niektórzy noszą wysokie baranie czapki. Kożuchów i rękawic na zimę, a kapeluszy na lato prawie nie znają, a na większe mrozy pod wełniane sukmany podwdziewają ciepłe wełniane spancerki i takież spodnie. W lecie rzadko chodzą w butach; nosząc zamiast nich tak zwane trepki t. j. rodzaj pantofli z grubą drewnianą podeszwą, na wierzchu któréj jest przybity kawałek przyszwy, zakrywający stopę do połowy i służący do utrzymania na niéj tego obuwia. “ (Obacz wizerunek w Seryi II Ludu, od Iłży i Szydłowca).
   „Ubranie kobiet składa się w lecie z kolorowych perkalikowych lub wełnianych spódnic, takichże zapasek, któremi i plecy okrywają. W zimie ubranie to zastępują wełnianemi szorcami, zapaskami i kilimkami (płachtą). Włosów tak mężatki jak i dziewczęta po większéj części nie splatają w warkocze, a tylko je swobodnie z tyłu głowy spuszczają, związując lekko małą bawełnianą kolorową chustką z opuszczonemi końcami. Na nogach zimą codziennie, a latem tylko w święto, gdy idą do miasta, noszą płytkie trzewiki i pończochy."
   „Porównywając ubiór włościan innych okolic z ubiorem święto-krzyzkich, możemy zauważyć, że ci ostatni są mniej wybredni i mniéj estetyczni pod względem okrycia, i więcéj zahartowani na zimno."

Tu mamy co prawda lata 60. w Tarczku, ale zapaski,
które te panie mają na ramionach,
to chyba najbardziej tradycyjny element stroju ludowego,
o którym dzisiaj się nadal pamięta.
Fotografia Pawła Pierścińskiego


 

czwartek, 16 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze VIII

Źródło cytatu: "Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki" Nathaniela Philbricka, tłumaczenie: Jan Szkudliński, Wydawnictwo Poznańskie 2018, str. 63-64 i 67


Około 60 mil na południowy zachód od zatoki Provincetown, u spływu dwóch rzek nieopodal dzisiejszego Warren w stanie Rhode Island, znajdowała się siedziba Massasoita, regionalnego przywódcy (sachema) Tubylców. Był mężczyzną w kwiecie wieku - około trzydziestopięcioletnim, silnym, majestatycznym, cechującym się niewymuszoną godnością, jakiej oczekiwano od sachema.
   Choć sam był zdrowy i pełen wigoru, jego lud został ciężko doświadczony przez choroby. W ciągu trzech lat, w trakcie których Pielgrzymi przygotowywali swoją wyprawę do Ameryki, Indianie z południowej części Nowej Anglii doświadczyli tego, co naukowcy nazywają "epidemią na dziewiczej ziemi" - czyli chorobą zakaźną, dla której organizmy miejscowych nie umiały wyprodukować przeciwciał. W latach 1616-1619 choroba, być może dżuma, przywleczona przez europejskich rybaków na teren współczesnego Maine, rozprzestrzeniła się na południe wzdłuż wybrzeży Atlantyku aż po wschodnie brzegi zatoki Narragansett, zabijając w niektórych okolicach do 90 procent mieszkańców.
   Ludzie umierali tak licznie i tak szybko, że nie pozostał nikt, by pogrzebać ciała. Przybrzeżne obszary Nowej Anglii, niegdyś zamieszkane równie gęsto co Europa Zachodnia, nagle się wyludniły. Tylko bielejące kości znaczyły miejsca, w których niegdyś istniały kwitnące społeczności. Poza chorobami, region doświadczyły zjawiska opisywane jako "napięcia społeczne i krwawe wojny". Społeczności miejscowych, które nawet w najlepszych czasach żyły poróżnione ze sobą, teraz walczyły o nowy porządek na ponurym bezludziu Nowej Anglii.
   Plemię Massasoita, znane jako Pokanokeci od zajmowanego przez nich obszaru u krańca zatoki Narragansett, ucierpiało szczególnie ciężko. Przed epidemią liczyło około 12 tysięcy ludzi, dzięki czemu Massasoit mógł zmobilizować do 3000 wojowników. Po trzech latach chorób jego siły zmniejszyły się do paruset ludzi. Jeszcze gorszym z punktu widzenia Massasoita był fakt, że zaraza nie dotknęła sąsiedniego wrogiego plemienia Narragansettów, którzy panowali nad zachodnimi wybrzeżami zatoki i liczyli około 20 tysięcy, w tym 5000 wojowników. Wkrótce Massasoit i dziesięciu jego wojowników musieli przełknąć upokorzenie i złożyć hołd Narrangasetom, których sachem Canonicus uznawał odtąd Pokanoketów za swoich poddanych.
   Wyniszczeni chorobami i podlegli od niedawna potężnym i dumnym wrogom, Pokanokeci desperacko starali się zachować swoją odmienność, a Massasoit miał sojuszników. Masaczusetowie z północy i Nausetsi z Cape Cod podzielali niechęć Pokanoteków do Narrangasettów. Choć Pokanokeci byli zdecydowanie słabsi liczebnie, nie zniechęciło to Massasoita do prób wykorzystania sojuszy z innymi plemionami, celem zneutralizowania zagrożenia z zachodu. [...]

środa, 8 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze VII

Źródło cytatu: "Msza za miasto Arras" Andrzeja Szczypiorskiego, Kantor Wydawniczy SAWW - Poznań 1989, str. 30-32


   Nastał ciężki czas dla miasta. Najgorsza zaś była świadomość, że znikąd niepodobna oczekiwać pomocy. Ludzie czuli się żywcem pogrzebani, zdani wyłącznie na własne siły i przedsiębiorczość, co - prawdę rzekłszy - uwalniało ich z więzów, jakie świat zwykle narzuca. Skoro byli tak bardzo osamotnieni, tak opuszczeni przez władców świeckich i duchownych, tak całkowicie skazani - przyszło im na myśl, że wszystko, co ich przedtem ze światem wiązało - pozbawione jest wartości. W godzinie strasznego doświadczenia, zabijani przez zarazę i głód, ujrzeli się jakby na wyspie bezludnej, otoczeni zewsząd bezmyślnym, obojętnym i nieprzebytym morzem. Ale nie tylko to oddziaływało na ich wyobraźnię. Zrazu, w obliczu tego nieszczęścia, niemal wszyscy stali się sobie równi i legły w gruzach uświęcone prawa. Jednako umierali rzemieślnicy, panowie i kapłani, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci. Śmierć, wjechawszy w bramy miasta na swym czarnym koniu - pukała do wszystkich drzwi, nie bacząc na rodzaj domostwa. Przebrzydłe szczury, których całe czeredy jawiły się w mieście w biały dzień, pod upalnym niebem - z jednakim apetytem rzucały się na ciała umarłych, bez względu na to, jak pańskie lub jak plebejskie było to mięso. Farias de Saxe, którego duma wydawała się silniejsza od pragnienia życia - doglądał czujnie, by skąpe porcje trafiały równo do każdej gęby.
   Więc jak powiadam, najpierw zapanowała osobliwa równość, nie pozbawiona dzikości i szaleństw... Ktoś porwał za sobą tłum do klasztoru Dominikanów, gdzie przez wieki gromadzono uczone księgi. Nie wiedzieć czemu, tłum uczynił z pergaminów olbrzymi stos i podpalił je, a gdy płomienie strzeliły w górę - ludzie ujęli się pod ręce i tańczyli w blasku ognia i kłębach dymu, aż do późnej nocy. Niszczyli wszystko, co nie było zdatne do jedzenia. Nastał czas nowych wartości dla miasta i - dalibóg - wydawać się mogło, że przy całym nieszczęściu i goryczy, ludzie oddychali swobodniej! Nagle niemal wszyscy bez wyjątku odczuli poprzednie swoje życie jako obarczone mnóstwem zbytecznych dziwactw i urojeń. Nie mówiono: "na cóż nam teraz księgi i nauki", ale mówiono: "na cóż w ogóle księgi i nauki, jeśli wbrew naszej woli wypełnia się czas i trzeba odejść z tego świata, nie zaznawszy ani radości, ani rozkoszy, ani nawet prawdziwych nieszczęść..." Zwątpiwszy w zasady, rychło też zwątpili w Boga. Z każdym dniem stawał się mniej potrzebny, bowiem nie był obecny, odszedł z Arras, wydawszy je na łup zgłodniałych obywateli. I oto nagle nasze ciała, umierające, wychudzone z głodu, rozpalone od wewnątrz zarazą - nabrały najwyższego znaczenia. Ludzie z czułością spoglądali na swoje twarze, ramiona, brzuchy. Nic poza ciałem nie przedstawiało wartości i nic nie było bardziej godne tkliwości. Zdarzyło się, że ci, którzy byli grubsi od innych - doznawali osobliwej rozkoszy i cieszyli się szacunkiem, który był niemal równy czci. Ale nie trwało to długo, bowiem właśnie obarczeni tłuszczem - pierwsi poszli pod nóż... Strąceni z ołtarzy - powędrowali na stoły. Zaczęła się tyrania chudych i żylastych. Wybuchł straszliwy terror, a dzikość dosięgła szczytu.
   Jakże śmieszna jest natura człowieka. Kiedy sądzono ową kobietę, wszystkim się zdawało, że Arras spadło na samo dno nieszczęść i zgryzoty. W jakiś czas potem ludzie wspominali proces dzieciobójczyni jako świadectwo dawno minionej sielanki. Miasto, w którym działają sądy, stanowi się prawa i wykonuje wyroki - nie jest miastem opuszczonym przez Boga. W Arras, gdzie jak potem rachowano, co trzeci człowiek padł od zarazy lub głodu - nie było już nic boskiego. Zostaliśmy sami z naszym człowieczeństwem, z naszymi ciałami, z naszą wyobraźnią, ożywianą tylko przez żołądki.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze VI

Tym razem cytat z książki, którą mam na półce, ale nie jest moją własnością. Wypożyczyłam ją jeszcze w czasach przedpandemicznych. Termin zwrotu przedłużono na razie do 1 czerwca, ale podejrzewam, że jeszcze wtedy biblioteki będą zamknięte i prawie wszystko inne też...

To literatura obozowa, więc wiadomo, czego się spodziewać - czytacie na własną odpowiedzialność.


Źródło cytatu: "Wakacje nad Adriatykiem" Zofii Posmysz, Czytelnik 1970

   Stukam knykciem w ramę najwyższej przegrody, "półka" to się nazywa, mieszkać na półce, znaczy mieć już jakieś przywileje, minimalne zapewne, ale jednak. W porównaniu z tymi, co śpią w dolnych przegrodach, podciekających podczas deszczu wodą i błotem, to już luksus, i to także luksus, że można nie tylko swobodnie usiąść, ale i wstać, i nawet wyciągnąć ramiona przy wdziewaniu sukni, a i to także, że rzadziej zaglądają tu szczury i nie sypią się na twarz żadne brudy, zbutwiała słoma, grudy błota, czasem tylko zabłąkane, pojedyncze płatki śniegu albo deszczowa rosa, bo nad głową ma się dach, nie strop, lecz dach właśnie, z precyzyjnym rysunkiem więźby dachówek. Ciekawy to rysunek, o fakturze wklęsło-wypukłej z nalotami szronu, które, gdy grubsze, jaśnieją skrzącą bielą (po wielu latach odnajdę jego repliki w niektórych obrazach abstrakcjonistów malowanych techniką impasto), kiedy przechodziłam tyfus plamisty, ta skośnie biegnąca w dół płaszczyzna dachu, osędziała od mrozu, była dla moich rozgorączkowanych oczu niebieskim stropem, przesuwały się po nim procesje świętych ze śpiewem "Ciebie on z łowczych obieży wyzuje i w zaraźliwym powietrzu ratuje", a ja śpiewałam wraz z nimi z sercem lekkim jak ta śnieżna sadź, bo przecież kiedyś w dzieciństwie przez dziewięć miesięcy w każdy pierwszy piątek przystępowałam do komunii, a powiedziane jest, "kto tak czyni, nie umrze śmiercią". Więc wpatrywałam się w ten firmament, na którym i gwiazdy były, i księżyce i śpiewałam wraz z wędrującymi po nim procesjami świętych pańskich, aż którejś nocy nie zobaczyłam ich, tylko ogromny, pulsujący złotym blaskiem kielich z wiatykami. Światłość bijąca od niego rozprzestrzeniała się na całą płaszczyznę dachu, o którym w tej chwili jedynej podczas długiej gorączki wiedziałam, że nie jest stropem niebieskim, lecz dachem budynku, do którego przychodziło się umierać. Niewidzialna ręka kapłana unosiła nad kielichem biały krążek, ten rósł i zbliżał się do półki, na której leżałam, więc pomyślałam, że oto dotrzymana zostaje gwarancja, że zatem nie ma już przeszkód, abym umarła. Ale nie bałam się niczego, nawet tego największego z lęków, że jutro przy ściąganiu zwłok moja głowa będzie stukać o ramy niższych przegród jak zawsze przy ściąganiu z półki, aż uderzy o ziemię z rozmachem i z tym obrzydliwym odgłosem, który najbardziej chore budził z zamroczenia przypomnieniem "jutro ty", i żal mi też nie było niczego w tej chwili, nawet tego, że nie będzie grobu, na który przyszłaby kiedyś moja matka, w tej jednej chwili przestałam się bać wszystkiego i rozchyliłam usta, żeby przyjąć wiatyk. [str. 36-37]

czwartek, 2 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze V

Źródło cytatu: "Silva rerum II" Kristiny Sabaliauskaitė, tłumaczenie Izabeli Korybut-Daszkiewicz, Wydawnictwo Literackie 2018, str. 216-219


Wiosną, gdy w mieście dopiero zaczęły umierać pierwsze ofiary, padając wprost na ulicach, mieszkańcy oburzali się na włóczęgów, kieszonkowców i maruderów okradających zwłoki, a teraz już nikt się temu nie dziwił, bo dookoła działy się o wiele straszniejsze rzeczy, ulice zamieniły się w prawdziwe piekło, a ludzie już tylko zewnętrznym kształtem przypominali człowieka, gdyż to, czego się dopuszczali, przechodziło ludzkie pojęcie; tak, w Wilnie było teraz jak w piekle - w dzień żar lał się z nieba, a wokół unosiła się dziwna mgła, przez którą z trudem docierały promienie słońca, lecz gdy nadchodził zmierzch, mgła się rozpraszała i niebo o zachodzie płonęło, jakby objęte piekielną pożogą, w dymie palonych ognisk, w blasku płomieni całe miasto nabierało różowoczerwonej barwy, niczym ciało ofiary złożonej na ołtarzu dla samego szatana, i tylko czarne krzyże dzwonnic i miedziane piersi kopuł sterczały ponad miastem cuchnącym słodkawo, tego zapachu nie sposób było z czymkolwiek pomylić - smród palonego ludzkiego mięsa mieszał się z odurzającą wonią mirry i olibanum, bo w kościołach dniem i nocą odprawiane były teraz msze, podczas których obficie używano kadzideł, żeby chronić się przed zarazą, ale to nie pomagało, ludzie zdychali na dziedzińcach kościołów, na progach, na marmurowych posadzkach, na tureckich kilimach u złotych ołtarzy, z których święci i aniołowie ze smutkiem patrzyli na tę agonię; i zdychali nie pojedynczo, lecz w kupie, całymi dziesiątkami, odchodzili do swojego Stwórcy w mieszanym towarzystwie, wiek, płeć, pochodzenie, dochody, przekonania polityczne nie grały roli, jednego dnia trzydziestu pod kościołem Dominikanów, drugiego dnia siedemnastu przy Świętym Kazimierzu, czterdziestu dwóch na Przedmieściu Rybaczym, pod kościołem Świętych Piotra i Pawła, gdzie się modlili przed obrazem Matki Bożej Łaskawej, Obrończyni od Zarazy, trzeciego dnia nad ranem pięćdziesięciu przed katedrą, ośmiu przy Bazylianach, dziewięciu pod Ostrą Bramą, sześciu u Świętej Teresy i karmelitanek bosych; i poprzez różową zasłonę dymu, przez mgłę kadzideł, przez mury budynków przebijał się dźwięk kościelnych dzwonów i jak w dniu Sądu Ostatecznego rozbrzmiewał we wszystkich krętych uliczkach, we wszystkich zaułkach miasta, a tuż przy ziemi wtórowały mu chórem jęki i rzężenia konających, przerywane niekiedy donośnym płaczem osieroconego niemowlęcia, które jeszcze żyło albo właśnie oddawało swą duszyczkę Bogu; a więc nawet muzyki nie zabrakło, całe miasto przypominało teraz wielką, skąpaną w czerwonej poświacie ucztę, na której żarła, piła do upadłego i tańczyła, podkasawszy spódnicę, sama Śmierć. O Ha-Szem! Byli nawet i tacy szaleńcy, co w jakimś obłędnym przerażeniu przypisywali sobie wątpliwą zasługę rozniecenia morowej pożogi, przeważnie włóczędzy albo ludzie niespełna rozumu, jak ten Jakub Szumilas, którego nie udało się schwytać, bo uciekł z Wilna, ale przedtem chwalił się, że zaraził niejedno miasto w Koronie i w Wielkim Księstwie, i na rynku przed ratuszem głośno rozpowiadał o tym, jak to ze swoim towarzyszem Marcinem Morawskim, za poduszczeniem czarownicy Reginy z warszawskiego Nowego Miast, wyrabiali maść z mózgu i kiszek nieboszczyków, dosypywali proszku z uschniętych ropuch i tą mazią smarowali próg i framugę drzwi w domach mieszczan, rozprzestrzeniając w ten sposób zarazę, a jeszcze wołali przy tym, rechocząc jak wariaci: "Szatan jest z nami!", jakby ich dybuk opętał. Na takich opętanych Aaron Gordon mógł się teraz napatrzeć do woli; dziwne, że w tym strasznym nieszczęściu goje nie trzymali się razem przeciwko chorobie, ale jeszcze bardziej wzajemnie sobie szkodzili, i Gordon chyba nigdy nie zapomni tamtego wstrętnego, pokrytego dymienicami człowieka, który na jego oczach, ot tak, na rogu Dominikańskiej i Niemieckiej, ni z tego, ni z owego rzucił się na przechodzącą obok, Bogu ducha winną kobietę, mieszczankę, brzemienną w dodatku, i przewróciwszy ją na ziemię, darł na niej suknie, całował ją w usta i śmiejąc się, krzyczał: "Ja umrę, więc i ty zdychaj!"; ale cóż, temu, że w zadżumionym choroba w późnym stadium mąciła rozum i rozpalała w nich żądze, już od dawna nie należało się dziwić, i jako pierwsi oddali się rozpuście wysoko urodzeni, ci, co nie zdążyli uciec ze swych rezydencji w zamkniętym już mieście, i ojcowie rodzin gwałcili domowe służące, a niektórzy nawet własne córki, siostry zaczęły sypiać z rodzonymi braćmi, a zacne matrony oddawały się parobkom lub współżyły rozpustnie jedna z drugą, i nawet niektórzy księża jak poganie wykorzystywali biednych ministrantów, a wszyscy mówili przy tym: "I co z tego, i tak pomrzemy, i tak pójdziemy do piekła, już teraz piekło się przed nami rozwarło", i nawet ci najpobożniejsi, ci najbardziej wstrzemięźliwi po kryjomu pozwalali sobie na rozwiązłość, co prawda szczerze tego później żałując; a co tu mówić o włóczęgach i plebsie - ci parzyli się na oczach wszystkich, jak psy, w podcieniach rynku, w ślepych zaułkach, w bramach, i Aaron Gordon  - który kilka razy, idąc ciemną ulicą, omal nie nadepnął na te brudne, spółkujące ciała w zdartych łachmanach, wydające z bezzębnych ust charkotliwe jęki ni to agonii, ni to rozkoszy - patrząc na to wszystko, myślał sobie, że najprawdopodobniej dżuma niszczy nie tylko ciało, ale i rozum odbiera, a jednym z jej objawów jest wzrost pożądliwości.