Tytuł: Ucieczka od wolności (Escape from Freedom)
Autor: Erich Fromm
Pierwsze wydanie: 1941
Przedmowa: Franciszek Ryszka
Tłumaczenie: Olga i Andrzej Ziemilscy
Wydawnictwo: Czytelnik
ISBN: 83-07-02357-2
Stron: 276
Nazwisko Ericha Fromma oczywiście obijało mi się o uszy od czasu do czasu, ale szczerze mówiąc, nie kojarzyło mi się z niczym konkretnym. (Po tym jak wyznałam, że przeczytałam "Zmierzch" Stephanie Meyer, nic mnie już chyba bardziej nie pogrąży, więc przyznaję się i do tego;)). "Ucieczka od wolności" wydawała mi się kolejną klasyczną pozycją, którą wypada znać. I jest nią rzeczywiście. Wydaje mi się jednak, że dla wielu czytelników, zwłaszcza takich, którzy (jak ja) rzadko (albo nigdy) sięgają po książki z zakresu psychologii albo filozofii, może być czymś więcej - źródłem bodźców do snucia refleksji i autorefleksji na kilka ładnych tygodni. W każdym razie tak właśnie jest w moim przypadku i chociaż na ogół oszczędzam osobom postronnym słuchania i czytania moich "przemyśleń", to tym razem powstrzymać się nie mogę i niektóre opublikuję;). To te pisane kursywą.
Autor: Erich Fromm
Pierwsze wydanie: 1941
Przedmowa: Franciszek Ryszka
Tłumaczenie: Olga i Andrzej Ziemilscy
Wydawnictwo: Czytelnik
ISBN: 83-07-02357-2
Stron: 276
Nazwisko Ericha Fromma oczywiście obijało mi się o uszy od czasu do czasu, ale szczerze mówiąc, nie kojarzyło mi się z niczym konkretnym. (Po tym jak wyznałam, że przeczytałam "Zmierzch" Stephanie Meyer, nic mnie już chyba bardziej nie pogrąży, więc przyznaję się i do tego;)). "Ucieczka od wolności" wydawała mi się kolejną klasyczną pozycją, którą wypada znać. I jest nią rzeczywiście. Wydaje mi się jednak, że dla wielu czytelników, zwłaszcza takich, którzy (jak ja) rzadko (albo nigdy) sięgają po książki z zakresu psychologii albo filozofii, może być czymś więcej - źródłem bodźców do snucia refleksji i autorefleksji na kilka ładnych tygodni. W każdym razie tak właśnie jest w moim przypadku i chociaż na ogół oszczędzam osobom postronnym słuchania i czytania moich "przemyśleń", to tym razem powstrzymać się nie mogę i niektóre opublikuję;). To te pisane kursywą.
Erich Fromm (zdjęcie z Wikipedii) |
We Wstępie do "Ucieczki od wolności" Fromm podkreśla, że ta książka jest "częścią obszernego studium zajmującego się strukturą charakteru współczesnego człowieka i problemem wzajemnej zależności czynników psychologicznych i socjologicznych" [str. 17], jednak bieżące wydarzenia zmusiły go do przerwania pracy nad tym opracowaniem i skupienia się na zagadnieniu, które w czasach kryzysu było, jego zdaniem, kluczowe: na "znaczeniu wolności dla współczesnego człowieka". Tezę tej książki sformułował następująco:
(...) człowiek współczesny, uwolniony od więzów preindywidualistycznego społeczeństwa, które zapewniając mu bezpieczeństwo ograniczało go zarazem, nie zyskał wolności w sensie pozytywnego urzeczywistnienia swego indywidualnego "ja" - a więc ekspresji swych intelektualnych, uczuciowych i zmysłowych możliwości. Wolność, mimo że przyniosła mu niezależność i władzę rozumu, uczyniła go samotnym, a przez to lękliwym i bezsilnym. Owa izolacja jest nie do zniesienia i ma on do wyboru albo ucieczkę przed brzemieniem wolności, albo dążenie do pełnej realizacji wolności pozytywnej, która opiera się na jedyności i niepowtarzalności człowieka. [str. 18]
Wiele osób uciekało (i ucieka) w kierunku totalitaryzmów, a zatem wyjaśnienie przyczyn owych ucieczek może pomóc w ich zwalczaniu.
Fromm twierdził, że do rozwoju faszyzmu przyczyniły się nie tylko czynniki ekonomiczne i społeczne, ale i struktura charakteru współczesnego człowieka, występująca nie tylko u Niemców i Włochów, ale i u ludzi z demokracji zachodnich. Uważał, że popularności nazizmu i autorytaryzmu, ideologii tak przecież irracjonalnych, nie można wyjaśnić bez udziału psychologii.
No to wyjaśniajmy.
*** *** ***
Rodzimy się z potrzebami fizjologicznymi (takimi jak głód, pragnienie), które musimy zaspokajać, a żeby to robić, musimy pracować. Rodzimy się też w konkretnym systemie ekonomicznym i społecznym, który determinuje dostępne sposoby zarabiania, a wspomniana fizjologia sprawia, że musimy się do niego dostosować bez szemrania, niezależnie od tego, czy przyszło nam żyć w kapitalizmie, socjalizmie lub może w niewolnictwie. Zdaniem Fromma równie znaczący wpływ na nasze życie, co fizjologia i wspomniane warunki, ma też lęk przed izolacją, samotnością, nie tyle nawet fizyczną, co raczej moralną, która skutkować może "psychiczną dezintegracją". Samookreślamy się przecież zawsze przez porównanie z innymi ludźmi, próbujemy niwelować swoją znikomość przez przynależność do jakiejś grupy.
Wspomniane lęki nie są czymś odwiecznym, nie są nieodłączną cechą ludzkiego charakteru. Według Fromma dawno, dawno temu człowiek był integralną częścią przyrody, dopóki nie uświadomił sobie swojej odrębności od natury i od innych ludzi. Uświadomienie to nie było zbyt brutalne, bo jeszcze długo jednostka czuła się silnie związana tzw. "więzią pierwotną" z przyrodą i społecznością - klanem, plemieniem, stanem, cechem. Stopniowo jednak w procesie "indywiduacji" umacniało się "ja" człowieka, przy czym o tempie tego procesu decydowały przede wszystkim warunki społeczne. Wyzwalanie się jednostki napawa ją samą wspomnianym już lękiem przed samotnością.
Z chwilą kiedy się stał jednostką, został sam w obliczu świata z jego wszystkimi niebezpieczeństwami i przytłaczającą potęgą. [str. 45]
W człowieku rodzi się wówczas pokusa zrzeczenia się tej nie do końca chcianej wolności na rzecz autorytetu, któremu mógłby się podporządkować, tracąc wprawdzie sporo ze swej indywidualności, ale zyskując w zamian bezpieczeństwo i nowe więzi, zastępujące te pierwotne, dawno zerwane. Jednak według Fromma procesu "indywiduacji" nie można odwrócić, a podporządkowanie swojego "ja" wywołuje w jednostce podświadome poczucie zagrożenia oraz wrogość wobec autorytetu i więzi, od których sama się uzależniła.
Fromm wyróżnia "wolność od" i "wolność do". Ta pierwsza to wolność w sensie negatywnym, oznaczająca uwolnienie się od tych "więzi pierwotnych" i późniejszych, które determinowały rozwój i poczynania człowieka. "Wolność od" prowadzi do wspomnianego poczucia osamotnienia, izolacji, lęku. Druga to wolność w sensie pozytywnym, polegająca na aktywnej i pełnej realizacji własnego "ja", "spontanicznej aktywności całej zintegrowanej osobowości" [str. 241]. Problem polega na tym, że stale istnieje dysproporcja między "wolnością od" i "wolnością do", tzn. człowiek zrzuca kolejne więzy, ale nie zyskuje proporcjonalnie dużo przestrzeni, aby tego nowego siebie w pełni realizować i wyrażać.
Zdaniem Fromma "więzi pierwotne" zaczęły się rwać pod koniec średniowiecza.
W tamtej epoce "człowieka identyfikowano z jego rolą w społeczeństwie; był chłopem, rzemieślnikiem, rycerzem, nie zaś jednostką, która przypadkowo trudni się tym lub owym. Porządek społeczny pojmowano jako porządek naturalny, a człowiek dzięki temu, że stanowił ściśle określoną jego część, miał poczucie bezpieczeństwa i przynależenia". [str. 56] Człowiek umierał zwykle tam, gdzie się urodził i tym, kim się urodził, ale nie cierpiał z powodu braku wolności, bo nie uświadamiał sobie jej braku. Celem jego życia było zbawienie i miał to stale na uwadze. Jego postępowanie w sprawach gospodarczych i finansowych również podlegało ocenie moralnej, a chciwość, materializm i bezwzględną pogoń za pieniędzmi bardzo wówczas potępiano. Codzienne cierpienie było skutkiem grzesznej natury człowieka, ale kościół zachęcał do wiary i ufności w Boże miłosierdzie i przebaczenie.
Człowiek jako indywidualna jednostka "pojawił się" po raz pierwszy we Włoszech, wraz z renesansem i początkami kapitalizmu, a właściwie dzięki nim. W tamtym okresie nastąpił poważny rozwój handlu, również międzynarodowego, wielkie spółki handlowe zyskiwały na znaczeniu kosztem cechów, monopole - kosztem drobnych kupców. Mniej liczyła się przynależność klasowa, najważniejszy stał się kapitał. Biznes nie musiał już być moralny - miał być konkurencyjny i efektywny. Znikła stabilność systemu feudalnego i cechowego, znikły bezpieczne "więzi pierwotne". "Jednostka została pozostawiona samej sobie; wszystko zależało od własnego wysiłku, a nie od bezpieczeństwa stworzonego przez jej tradycyjny status" [str. 71].
Oczywiście na tych zmianach skorzystali przede wszystkim ci, którzy już wcześniej byli zamożni, czyli bogaci mieszczanie i bogata szlachta, natomiast sytuacja drobnej szlachty i drobnych kupców, rzemieślników, robotników i chłopów zdecydowanie się pogorszyła, co wywoływało w nich wciąż rosnące niezadowolenie i niepewność. Samotność i lęk doskwierały jednak również klasom wyższym - zyskały wprawdzie pieniądze i władzę, ale musiały stale zabiegać o utrzymanie swojej pozycji, nie przebierając przy tym w środkach. Przedstawiciele tych klas próbowali zagłuszyć niepokój i poczucie izolacji "namiętną żądzą sławy", co przejawiało się m.in. w odrodzeniu instytucji mecenatu. Uboższe warstwy nie posiadały na to środków; również zyskały większą "wolność od", ale miały o wiele mniej okazji, aby realizować swoją "wolność do".
W tamtej epoce "człowieka identyfikowano z jego rolą w społeczeństwie; był chłopem, rzemieślnikiem, rycerzem, nie zaś jednostką, która przypadkowo trudni się tym lub owym. Porządek społeczny pojmowano jako porządek naturalny, a człowiek dzięki temu, że stanowił ściśle określoną jego część, miał poczucie bezpieczeństwa i przynależenia". [str. 56] Człowiek umierał zwykle tam, gdzie się urodził i tym, kim się urodził, ale nie cierpiał z powodu braku wolności, bo nie uświadamiał sobie jej braku. Celem jego życia było zbawienie i miał to stale na uwadze. Jego postępowanie w sprawach gospodarczych i finansowych również podlegało ocenie moralnej, a chciwość, materializm i bezwzględną pogoń za pieniędzmi bardzo wówczas potępiano. Codzienne cierpienie było skutkiem grzesznej natury człowieka, ale kościół zachęcał do wiary i ufności w Boże miłosierdzie i przebaczenie.
Człowiek jako indywidualna jednostka "pojawił się" po raz pierwszy we Włoszech, wraz z renesansem i początkami kapitalizmu, a właściwie dzięki nim. W tamtym okresie nastąpił poważny rozwój handlu, również międzynarodowego, wielkie spółki handlowe zyskiwały na znaczeniu kosztem cechów, monopole - kosztem drobnych kupców. Mniej liczyła się przynależność klasowa, najważniejszy stał się kapitał. Biznes nie musiał już być moralny - miał być konkurencyjny i efektywny. Znikła stabilność systemu feudalnego i cechowego, znikły bezpieczne "więzi pierwotne". "Jednostka została pozostawiona samej sobie; wszystko zależało od własnego wysiłku, a nie od bezpieczeństwa stworzonego przez jej tradycyjny status" [str. 71].
Oczywiście na tych zmianach skorzystali przede wszystkim ci, którzy już wcześniej byli zamożni, czyli bogaci mieszczanie i bogata szlachta, natomiast sytuacja drobnej szlachty i drobnych kupców, rzemieślników, robotników i chłopów zdecydowanie się pogorszyła, co wywoływało w nich wciąż rosnące niezadowolenie i niepewność. Samotność i lęk doskwierały jednak również klasom wyższym - zyskały wprawdzie pieniądze i władzę, ale musiały stale zabiegać o utrzymanie swojej pozycji, nie przebierając przy tym w środkach. Przedstawiciele tych klas próbowali zagłuszyć niepokój i poczucie izolacji "namiętną żądzą sławy", co przejawiało się m.in. w odrodzeniu instytucji mecenatu. Uboższe warstwy nie posiadały na to środków; również zyskały większą "wolność od", ale miały o wiele mniej okazji, aby realizować swoją "wolność do".
Teologia katolicka także współgrała raczej z postawą bogaczy. Średniowieczny kościół podkreślał, że każdy człowiek ma godność, wolną wolę, a przestrzegając przykazań i zaleceń duchowieństwa oraz przyjmując sakramenty (albo kupując odpusty), może zasłużyć sobie na zbawienie; ma prawo i powinien ufać w Boże miłosierdzie. Katolicy byli wobec Boga równi. Wraz z rozwojem kapitalizmu rosło znaczenie wolnej woli i indywidualnego wysiłku w dążeniu do życia wiecznego. Dobre uczynki można było kumulować tak samo jak kapitał. Tylko że w nowych warunkach uboższych to nie pocieszało, bo na dobre uczynki nie mieli już siły.
Vincent van Gogh, "Jedzący kartofle", 1885 (zdjęcie - Wikipedia) |
Trochę inaczej było z klasą średnią. Owszem, jej członkowie zyskali pewną wolność i niezależność, ale w porównaniu z arystokracją i monopolistami byli nikim. Kapitał, rynek, konkurencja, efektywność, ryzyko - to wszystko przytłaczało ówczesnych ludzi, którzy nie mieli już oparcia w swojej klasie czy cechu; wobec tych zjawisk, które były jednocześnie szansą i zagrożeniem, pozostawali samotni i niepewni. Jednostka nie mogła długo przetrwać w takim stanie. Klasa średnia była psychologicznie gotowa na reformację.
Twórcą jednego z jej nurtów był niemiecki mnich, Marcin Luter (1483-1546). Uważał on, że człowiek jest z natury zły i sam z siebie niezdolny do czynienia dobra. Dobre uczynki nie są jego zasługą, ale efektem łaski Boga, której człowiek dostąpi, o ile się "upokorzy i zdławi swoją wolę i pychę" [str. 85]. Jednak ani pobożne uczynki, ani osobiste cnoty człowieka nie rozstrzygają o jego zbawieniu - osiągnie je, jeśli osobiście (i subiektywnie) doświadczył wiary, która może być mu dana przez Boga. "W tym stosunku do Boga jednostka jest z natury rzeczy tylko odbiorcą. I dopiero kiedy człowiek zazna łaski Boskiej doświadczywszy wiary, natura jego zmienia się, bowiem w akcie wiary jednoczy się z Chrystusem, a sprawiedliwość Chrystusowa zastępuje jego własną, zatraconą przez upadek Adama. Człowiek jednak nigdy w ciągu swego życia nie może stać się cnotliwy, bowiem jego przyrodzone zło nigdy nie może zniknąć zupełnie" [str. 86]. Doktryna ta z jednej strony uniezależniała jednostkę od kościoła, bo z wiary czyniła subiektywne doświadczenie, a z drugiej - głosiła, że człowiek nie ma wolnej woli, że sam z siebie nie może osiągnąć zbawienia; musi wyrzec się swojego indywidualnego "ja", bezwarunkowo podporządkować się wszechmocnemu Bogu i czekać na łaskę wiary. "Członek klasy średniej stał równie bezradnie w obliczu nowych sił ekonomicznych, jak bezradnie - według Lutra - stoi człowiek w obliczu Boga" [str. 89]. " (...) wyzwalając ludzi spod władzy Kościoła, Luter poddał ich władzy daleko bardziej tyrańskiej, a mianowicie władzy Boga, który żądał zupełnej uległości człowieka (...)" [str. 90].
Marcin Luter występował przeciwko kościołowi katolickiemu i bogaczom, kwestionował autorytet papieża, a z drugiej strony bardzo surowo potępiał wszelkie bunty przeciwko władzy świeckiej, o ile przekraczały uznane przez niego granice, nawet gdy istniały obiektywne podstawy do wzniecenia rebelii. Gardził ubogimi masami, a podziwiał tych, którzy mieli władzę (no chyba że byli hierarchami kościoła katolickiego), bo jego zdaniem otrzymali ją od Boga. Zdaniem Fromma to typowe dla charakterów autorytarnych. (Moim zdaniem, nawet tak na chłopski rozum, z kimś, to takie głupoty wymyśla, musi być coś nie tak).
O ile luteranizm zdobył serca i umysły klasy średniej w Niemczech, o tyle doktryna głoszona przez Jana Kalwina (1509-1564) stała się popularna głównie w krajach anglosaskich. Podobnie jak Luter wzywał on do przeciwstawiania się władzy kościoła, ukorzenia się przed Bogiem, podporządkowania się Mu, uznania znikomości jednostki. "Albowiem tak jak słuchanie samego siebie jest najbardziej pustoszącą zarazą, która prowadzi ludzi do zguby, tak jedyną przystanią zbawienia jest nie znać ani nie chcieć niczego samemu, ale dać się prowadzić Bogu, który kroczy przed nami" (Johannes Calvinus: Institutio Christianae religionis, 1, III, c. IX, 1.) [str. 93].
Kluczowym elementem teologii głoszonej przez Kalwina była doktryna o predestynacji, zgodnie z którą "Zbawienie lub potępienie nie zależy ani od dobra, ani od zła, które człowiek czynił w swoim życiu, ale od Boga, który o tym przesądził, zanim jeszcze człowiek przyszedł na świat". Dlaczego Bóg wybrał jednego, a potępił drugiego, jest tajemnicą, której człowiekowi nie wolno dociekać" [str. 95]. (Nie wiem, jak człowiek zdrowy na umyśle mógł w coś takiego uwierzyć, no ale ja jestem ateistką). A więc i Kalwin uważał, że człowiek jest istotą bezwolną, a jego dążenia i wysiłki nie mają większego sensu. Podzielił ludzi na lepszych i gorszych, zbawionych i potępionych, a siebie i swoich współwyznawców zaliczał oczywiście do tej pierwszej kategorii. Zaprzeczył tym samym idei równości wszystkich ludzi.
Z jednej strony doktryna o predestynacji potęgowała zwątpienie i niepewność u jej zwolenników. Owszem, byli przekonani, że to oni są tymi wybranymi, a reszta ludzkości będzie się smażyć w piekle, ale też trudno być stale czegoś absolutnie pewnym, zwłaszcza gdy niepodważalnych i obiektywnych dowodów brak. Z drugiej strony zyskiwali poczucie stabilności dzięki przeświadczeniu, że cokolwiek by zrobili lub czegokolwiek by nie zrobili, i tak nie będzie to miało wpływu na ich zbawienie.
Jednak kalwinizm wcale nie zachęcał do bezczynności. Wręcz przeciwnie: powodzenie w życiu doczesnym miało być zapowiedzią zbawienia danej osoby, toteż należało stale pielęgnować swoje cnoty i pobożność oraz dążyć do sukcesów zawodowych. Nie chodziło o to, żeby się wzbogacić, ale o to, żeby udowodnić, że jest się zdolnym do wzbogacenia się, czyli - że ma się łaskę Bożą i że będzie się zbawionym.
Bardzo to pokrętne i pełno tu sprzeczności, ale w każdym razie kalwinizm sprawił, że ludzie nie pracowali już tylko dlatego, że ktoś im kazał albo żeby mieć za co kupić jedzenie. Pracowali pod wpływem wewnętrznego przymusu i dzięki temu byli o wiele bardziej efektywni, dlatego doktryna ta miała ogromny wpływ na kształtowanie dalszego rozwoju społecznego i ekonomicznego oraz na umacnianie się kapitalizmu.
Fromm zalicza Lutra i Kalwina do "najbardziej ogarniętych nienawiścią wybitnych postaci historii, przynajmniej wśród przywódców religijnych" [str. 102], co przejawiało się przede wszystkim w głoszeniu przez nich koncepcji Boga - bezlitosnego tyrana, który każe ludzi tylko dlatego, żeby pokazać, że może i który żąda od nich bezwarunkowej uległości. Zdaniem Fromma była to "projekcja wrogości własnej i zawiści klas średnich" [str. 103]. Idee obu reformatorów nie zdobyłyby sobie takiej popularności, gdyby klasy średnie, o czym już wspomniałam, ich nie potrzebowały.
Wyobrażam sobie, że np. żona drobnego kupca, która musiała sobie wielu rzeczy odmawiać, żeby na zewnątrz stwarzać pozory jakiej takiej zamożności, zazdrościła żonom arystokratów czy monopolistów, które o nic nigdy nie musiały się martwić. Była jednak zbyt pobożna i zakłamana, aby przed samą sobą przyznać się do zżerającej ją zawiści. Nie, ona była zgorszona ich grzesznym życiem pełnym uciech, dla niej niedostępnych. Oburzał ją materializm kobiet obwieszonych biżuterią i drogimi tkaninami oraz rozwiązłość pań, które w przeciwieństwie do niej cieszyły się urodą i, co za tym idzie, zainteresowaniem mężczyzn.
Zdaniem Fromma ktoś, kto odczuwa wrogość wobec innych, często, choć nieświadomie, kieruje ją również ku sobie. Może się ona przejawiać poprzez podkreślanie przez człowieka swej niegodziwości i znikomości (czyli tak jak u Lutra i Kalwina) lub "pod maską sumienia albo obowiązku" [str. 104], kiedy bywają one racjonalizacjami mniej chwalebnych uczuć.
Człowiek, zwłaszcza należący do klasy średniej, stał się panem swojego losu w stopniu o wiele większym, niż to było możliwe kiedykolwiek w przeszłości. Dzięki swoim umiejętnościom, pracowitości i determinacji mógł wreszcie osiągnąć sukces i pozycję, o których jego przodkowie nie mogli nawet marzyć. Przybyło wolności pozytywnej, "wolności do", ale też jeszcze bardziej poluzowały się więzi międzyludzkie, nasiliło się poczucie osamotnienia, izolacji, znikomości. W wielkim mieście, wśród pnących się do nieba biurowców i fabryk. Przy taśmie produkcyjnej, miesiącami lub latami wykonując stale te same, drobne czynności. Wobec zjawisk ekonomicznych, o których wcześniej nie miała pojęcia, bo jej nie dotyczyły. Jednostka czuła się nikim. Nauki Lutra i Kalwina przyzwyczajały ją do takiej roli, nauczyły, że życie wydaje się prostsze, jeśli podporządkuje się je celom zewnętrznym, cudzym, narzuconym przez Boga, rynek, w końcu przez führera.
Przeznaczeniem człowieka w systemie kapitalistycznym stała się praca dla zysku, swojego, ale w znacznie większym stopniu - cudzego (dysproporcja między dochodem szeregowego pracownika firmy a dochodem jej właściciela czy dyrektora była dawniej i jest dziś przeogromna). Zarobionych pieniędzy nie należy w całości wydawać - zdobyty kapitał trzeba kumulować i inwestować. Korzystanie z owoców swojej pracy odkłada się, bardzo racjonalnie, na nieokreślone później. Przyspiesza to oczywiście rozwój gospodarczy, ale czy daje ludziom radość?
Uważano, że w systemie kapitalistycznym człowiek, typowy homo oeconomicus, jako racjonalnie myślący egoista robi wszystko, aby zmaksymalizować swoje korzyści i że jedną z kluczowych cech naszych czasów jest afirmacja jednostki. No cóż, już Freud odkrył, że tacy do końca racjonalni to my nie jesteśmy, z kolei Fromm twierdzi, że człowiek działa na ogół w interesie "ja" społecznego, a nie w swoim, i po prostu wypełnia określoną funkcję w społeczeństwie, co wywołuje frustrację jego realnego "ja".
Zresztą człowiek to swoje "ja" traktuje równie instrumentalnie jak swoje otoczenie. I w czasach, kiedy Fromm pisał tę książkę, i dzisiaj, w relacjach z pracodawcą, współpracownikami i klientami trzeba być sympatycznym, kompetentnym, z wiecznie przyklejonym do twarzy uśmiechem, komunikatywnym, energicznym i pomysłowym. I to jest ok. Ale bywają firmy, które od pracowników żądają o wiele więcej: chcą, aby utożsamiali swoje osobiste szczęście z sukcesem firmy. Wypełniają im wolny czas spotkaniami "integracyjnymi", oczywiście "dobrowolnymi", każą śpiewać idiotyczne hymny korporacyjne albo wykrzykiwać durne slogany (poniżej dwa filmiki z Auchan i Pekao S.A.; nie krytykuję ludzi, którzy śpiewali - pewnie im kazali i tyle). Czasy są takie, że niekiedy trzeba się wtopić w krzyczący tłum, ale zawsze niezmiernie mnie dziwiło, że niektórzy w to wszystko wierzą i traktują ze śmiertelną powagą. Jednostki autorytarne?
Taką instrumentalizację jednostka musi jakoś odreagować, stłumić, przysłonić. Wzmacnia nieco swoje "ja" otaczając się materialnymi dowodami swojego sukcesu, pozycji i prestiżu; niektórzy wyżywają się na swojej rodzinie, inni utożsamiają się z sukcesami kraju czy klasy (które przecież tak od razu nie zniknęły).
"Lecz nawoływanie się w ciemności nie przynosi światła" [str. 135]. Ludzie zyskali swoje indywidualne "ja", zdobyli pole do indywidualnego rozwoju i działalności, ale wciąż, codziennie musieli się mierzyć z siłami i zjawiskami, które ich przerastały.
Autorytaryzm definiuje on jako "tendencję do rezygnacji z niezależności swego indywidualnego "ja" i wtopienie się w kogoś albo w coś znajdującego się na zewnątrz, aby na tej drodze uzyskać siłę, której brak się odczuwa samemu", "szukanie nowych, 'wtórnych więzów' jako zastępstwa utraconej więzi pierwotnej" [str. 142]. Mechanizm ten ujawnia się w dążeniu do podporządkowania się i do dominacji, czyli w skłonnościach masochistycznych i sadystycznych.
Masochizm wiąże się z uczuciem niższości, niemocy, znikomości, z tendencją do poniżania się i pomniejszania siebie, z uzależnieniem od sił zewnętrznych (osób, instytucji, natury); w skrajnych przypadkach dochodzi do zadawania sobie samemu krzywdy i cierpienia.
Sadyzm przejawia się w trzech rodzajach skłonności, mniej lub bardziej ze sobą splecionych. Pierwszy: uzależnianie od siebie innych, aby mieć nad nimi absolutną i nieograniczoną władzę. Drugi: wewnętrzne pragnienie, aby nie tylko rządzić innymi, ale też ich eksploatować i wykorzystywać. Trzeci: chęć zadawania innym bólu albo oglądania ich cierpień (fizycznych i, przede wszystkim, duchowych).
I masochista, i sadysta są uzależnieni od przedmiotu ich masochizmu i sadyzmu, choć nie zawsze to sobie uświadamiają. Ci pierwsi potrzebują kogoś, przed kim mogą się upokorzyć, ci drudzy - kogoś, kogo mogą zdominować.
Zdaniem Fromma masochizm i sadyzm "mają pomóc jednostce w ucieczce przed nieznośnym uczuciem samotności i bezsiły" [str. 150].
Masochista stara się pozbyć swojego indywidualnego "ja", zgubić sam siebie, zrzucić brzemię wolności - podporządkowując się silnej osobie czy władzy. Paradoksalnie to intensyfikuje jego strach i poczucie bezsilności, z drugiej strony jednak dołuje go ostatecznie i już się biedak nie miota, nie wątpi, bo już nie ma nadziei, nie musi podejmować żadnych decyzji, bo robi to za niego ktoś inny, silniejszy.
Jeśli "jednostka natrafi na wzory kulturowe, które mogą zaspokoić jej masochistyczne skłonności (np. w postaci uległości wobec 'wodza' w ideologii faszystowskiej, ale może to być naród czy Bóg), jej poczucie bezpieczeństwa rośnie dzięki sprzęgnięciu się z milionami innych ludzi, którzy doznają tych samych uczuć" [str. 151] - to łagodzi jej cierpienie, ale nie usuwa jego przyczyny, to rozwiązanie pozorne. "Człowiek i potęga, do której przystał, nigdy nie staną się jednością: zasadniczy antagonizm trwa nadal, a wraz z nim dążenie, czasem nawet zupełnie nieświadome, aby przezwyciężyć masochistyczną zależność i stać się wolnym" [str. 155].
Sadyzm nie jest przeciwieństwem masochizmu w tym sensie, że również wynika ze słabości własnego "ja". Różni się od niego tym, że sadysta zdobywa sobie bezpieczeństwo nie dzięki podporządkowaniu się, ale dzięki temu, że kogoś całkowicie opanowuje, uzależnia się od niego, czyni częścią siebie, pochłaniając cudze "ja", wzmacnia swoje.
I teraz uwaga: zdaniem Fromma prawie każdy człowiek ma pewne rysy sadystyczne i masochistyczne, zwłaszcza większa część niższej klasy średniej, w Niemczech i w innych krajach europejskich. Ponieważ jednak mówienie o charakterze sadomasochistycznym może być niewłaściwie rozumiane, preferuje on termin "charakter autorytarny". Nazwa ta wiąże się ze specyficzną postawą jednostki o takim charakterze wobec autorytetu (podziw i gotowość do uległości miesza się tu z pragnieniem bycia autorytetem i zdominowania innych) i z tym, że system faszystowski bywa określany właśnie jako autorytarny.
Zdaniem Fromma charakter autorytarny wierzy w zrządzenia losu i się im poddaje, przy czym ów "los" może oznaczać rozkaz przełożonego, kryzys ekonomiczny, obowiązek czy prawo naturalne, czyli jakąkolwiek zewnętrzną siłę wyższą, której należy się podporządkować, aby osiągnąć szczęście.
Osoba o charakterze autorytarnym dzieli ludzi na obdarzonych siłą i siły pozbawionych; tym pierwszym - ulega, tymi drugimi gardzi. Oczywiście kiedy autorytet okaże słabość, natychmiast traci szacunek swoich popleczników.
Destruktywność często towarzyszy występowaniu skłonnościom sado-masochistycznych, ma też podobne źródła: bezsilność, izolację i lęk, a oprócz tego - zablokowanie życia, czyli stan, w którym "jednostka jest zahamowana w realizacji swoich zmysłowych, emocjonalnych i intelektualnych możliwości" [str. 176], co dodatkowo jest jeszcze potęgowane przez kulturowe tabu. Jeśli "życiowa ekspansywność" człowieka, jego spontaniczny rozwój zostają całkowicie zablokowane, pęd do życia zmienia się w pęd do niszczenia. "Destruktywność jest wynikiem nie spełnionego życia. Warunki jednostkowe i społeczne, które tłamszą życie, rodzą żądzę zniszczenia, która staje się swego rodzaju punktem wyjścia dla wrogich tendencji skierowanych bądź przeciw innym, bądź przeciw sobie" [str. 178]. Osoba destruktywna dąży do zniszczenia obiektów, z którymi musiałaby się zmierzyć.
Zdaniem Fromma destruktywność niższych klas średnich sprzyjała narodzeniu się hitleryzmu, który odwoływał się do skłonności niszczycielskich tych klas.
Mechaniczny konformizm jest wybierany przez większość ludzi żyjących w nowoczesnym społeczeństwie. Wspominane już wcześniej lęki przed samotnością i bezsilnością jednostka próbuje tłumić "w pełni adaptując ten rodzaj osobowości, który oferują jej wzory kulturowe; dzięki temu staje się zupełnie podobna do innych, taka, jaką ci inni spodziewają się zobaczyć" [str. 180]. Wtapia się w bezpieczny tłum, ale płaci za to utratą własnego "ja".
Zdaniem Fromma kłóci się to trochę z powszechnym przekonaniem o indywidualizmie współczesnego człowieka, który wierzy, że od niego tylko zależy to, co myśli, czuje i do czego dąży. Uważa on, że to złudzenie jest niebezpieczne, bo przeszkadza zmienić ten stan rzeczy.
Prawdziwe indywidualności trafiają się rzadko, regułą jest raczej to, że "treści naszego myślenia, uczuć i aktów woli wywodzą się z zewnątrz i nie są autentyczne" [str. 183].
Ludziom się wydaje, że o ile ich działania są siłą rzeczy częściowo podporządkowane określonym warunkom, w jakich żyją czy pracują, o tyle do ich głowy nikt poza nimi nie ma dostępu. Akurat. Fromm wspomina tu ciekawy przykład związany z hipnozą, ale ja przytoczę jakiś krótszy: jeśli oglądamy w muzeum obraz znanego malarza i wiemy, że przez autorytety w dziedzinie sztuki został uznany za arcydzieło, nabieramy o nim takiego samego zdania właściwie bez zastanowienia. W przeciwnym razie wyszlibyśmy na ignorantów - przecież wypada znać się na sztuce. Zresztą słysząc "Rembrandt", "Tycjan" czy "Picasso", od razu myślimy: "wybitny artysta". A ile ich obrazów tak naprawdę widzieliśmy na własne oczy?
W naszych czasach należy też być dobrze poinformowanym i mieć opinię na każdy temat. Rozbrajają mnie niektóre badania opinii publicznej, w których padają pytania w rodzaju: Czy Pana/Pani zdaniem VAT powinien w przyszłym roku wzrosnąć? Gdzie przede wszystkim upatrywałby Pan/Pani przyczyn zmian klimatu? Jak Pan/Pani ocenia stosunki polsko-rosyjskie? Przepraszam bardzo, ale co przeciętny człowiek wie na którykolwiek z tych tematów? Nic albo to, czego dowiedział się i przyswoił sobie z mediów, a merytoryczny poziom informacji bywa przecież bardzo różny. Jednak większość ankietowanych udziela jednej z proponowanych przez ankietera odpowiedzi, mało kto wybiera opcję Trudno powiedzieć, Nie wiem, Nie interesuje mnie to.
Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność, pozwolę sobie na jeszcze jeden. Na stronie avanti24 przeczytać można, że "leopardzie cętki będą hitem tej jesieni". Skąd to rzekomo wiadomo? Mimo wszystko lato jeszcze trwa. Stąd, że "wielcy projektanci" zastosowali ten wzór w swoich kolekcjach jesień-zima, które zwykle prezentowane są wczesną wiosną. Czyżby zatrudniali jasnowidzów i po prostu dostosowywali swoje produkty do ich wizji? A może zatrudnili tzw. dziennikarzy, żeby ci dostosowali potrzeby klientów do gotowych już produktów?
O tym, czy dane myślenie jest pozorne czy autentyczne nie przesądza logika ani racjonalność wypowiedzi. ale to, czy dana osoba "posłużyła się myśleniem jako narzędziem umożliwiającym jej odkrycie czegoś nowego w świecie zewnętrznym lub wewnętrznym" [str. 188], oczywiście "nowego" z punktu widzenia tej osoby, a nie całej ludzkości.
Mechaniczny konformizm nie dotyczy tylko myślenia, ale również ludzkich uczuć i pragnień.
Zdaniem Fromma "zastąpienie pierwotnych aktów myślenia, odczuwania i woli przez pseudoakty prowadzi w końcu do zastąpienia pierwotnego 'ja' przez pseudo-'ja'. Pierwotne 'ja' jest autorem czynności psychicznych i umysłowych. Pseudo-'ja' jest tylko pośrednikiem, reprezentującym rolę, jaką dana osoba powinna odgrywać; czyni to jednak pod firmą 'ja'" [str. 196]. Utrata własnego "ja" powoduje, że jednostka znajduje się w stanie intensywnego zagrożenia. Niepewna siebie, swojej tożsamości wypełnia wyznaczoną jej przez społeczeństwo rolę tak, aby chociaż inni wiedzieli, kim jest. Jeśli oni będą wiedzieli, to i ona też, kiedy tylko im uwierzy. Poszuka autorytetu, który rozwieje jej wątpliwości.
Powyższe rozważania mają ułatwić zrozumienie dwóch spraw: psychologii hitleryzmu i nowoczesnej demokracji.
Zacznijmy od hitleryzmu. Według Fromma źródeł tej ideologii i jej popularności trzeba upatrywać w sytuacji ekonomicznej i politycznej powojennych Niemiec, ale trzeba też wziąć pod uwagę czynniki psychologiczne.
Natomiast niższe klasy średnie (drobni kupce, rzemieślnicy, niżsi urzędnicy) przyjęły nazizm z entuzjazmem, właśnie ze względu na wspomnianą już wcześniej strukturę charakteru, jaka dominowała w tej grupie. Wojna, jej skutki (zwłaszcza traktat wersalski), kryzysy ekonomiczne zniszczyły wszystko to, na czym tym ludziom zależało. Upadł mit niezwyciężonych Niemiec, upadła monarchia; to z kolei wpłynęło na sposób postrzegania innych autorytetów, np. rodziców. Starsze pokolenia poważnie zubożały i czuły się zagubione w nowej sytuacji, toteż straciły zupełnie swój dawny prestiż. (Tu polecam film w reżyserii Michaela Haneke pt. "Biała wstążka". Wydarzenia rozgrywają się krótko przed wybuchem I wojny światowej w niewielkiej prowincjonalnej miejscowości, wśród różnych klas społecznych. Ortodoksyjny patriarchat, obłuda, zawiść, nienawiść, brak możliwość realnej zemsty. Z tych dzieci potem wyrośli esesmani). Młodzi lepiej odnajdywali się w nowej sytuacji, ale ich perspektywy, zwłaszcza na rynku pracy, nie były wesołe.
"W wyniku frustracji społecznej nastąpiła pewna projekcja psychologiczna, która stała się jednym z ważnych źródeł narodowego socjalizmu: ekonomiczny i społeczny los dawnych klas średnich interpretowany był przez członków tej klasy w kategoriach losu narodu" [str. 206]. Z kolei Hitlera i jego rządy zaczęto utożsamiać z całymi Niemcami: ten, kto był przeciwko niemu, był też przeciwko państwu i narodowi, dlatego nawet ludzie, którzy nie identyfikowali się z ideologią nazistowską, milczeli.
A zatem (głównie) niższe klasy średnie były psychologicznie gotowe podporządkować się jakimś rządom autorytarnym, władze Republiki Weimarskiej były słabe, ale, jak zauważa Fromm, to nie wystarczyło, aby Hitler został führerem, a NSDAP jedyną legalną partią w Niemczech. Pomogli mu w tym przedstawiciele wielkiego przemysłu i na wpół zbankrutowani wielcy właściciele ziemscy. Zrobili to, ponieważ ich interesy były zagrożone: w parlamencie 40% deputowanych stanowili socjaliści i komuniści, przybywało posłów hitlerowskich; jedni i drudzy występowali przeciwko przywilejom bogatych kapitalistów.
Ci ostatni liczyli, że nowa ideologia przekieruje wrogość w inną stronę i to się rzeczywiście udało. Co prawda Hitler, typowy drobnomieszczanin (syn urzędnika celnego), głośno sprzeciwiał się monopolom, dominacji banków i wielkich sklepów, przyrzekał ich likwidację, ale nigdy tego nie zrobił, za to współpraca z przemysłowcami przebiegała dość sprawnie, oczywiście kosztem klas średnich. One dostały coś innego: poplecznicy Hitlera - okruchy władzy, bogactw i prestiżu ze stołów kapitalistów, inni - zajęcia odebrane Żydom i innym wrogom, reszta - szokujące igrzyska i podbudowującą ideologię. Powstały nowe struktury i hierarchie społeczne, nowe organizacje, nowe więzi - prawie każdy komuś podlegał i wreszcie wiedział, gdzie jest jego miejsce. Można było głęboko schować swoje "ja" i napawać się przynależnością do Rzeszy. "Hitleryzm odrodził psychologicznie niższą warstwę klas średnich, współdziałając równocześnie w zniszczeniu jej dawnej socjoekonomicznej pozycji. Zmobilizował jej emocjonalną energię, aby zrobić z niej ważną siłę składową walki o ekonomiczne i polityczne cele niemieckiego imperializmu" [str. 210]. Hitler był sztandarowym przykładem jednostki o charakterze autorytarnym (z rysami nie tylko sadystycznymi, ale i masochistycznymi), toteż umiał do tych ludzi trafić, nie mówiąc już o tym, że był wybitnym manipulatorem. Fromm przytacza tu przemawiające za tym fragmenty "Mein Kampf".
"Ucieczka od wolności" została opublikowana w 1941 roku, kiedy rozmiar zbrodni niemieckich nazistów nie osiągnął jeszcze apogeum i nie był jeszcze w pełni powszechnie znany. Poza tym autor od 1932 roku przebywał poza swoją ojczyzną; wyjechał zapewne głównie z powodu swojego żydowskiego pochodzenia, ale może też dlatego, że chyba każdy człowiek ucieka przed totalitaryzmem, jeśli tylko ma taką możliwość. Nie znam się na psychologii i socjologii, więc trudno mi polemizować z Frommem, no ale mogę przecież wyrazić swoje prywatne zdanie: z mojej perspektywy argumenty, które przytacza (np. te analizy snów) nie są zbyt silne czy przekonujące, to bardziej rozumowanie i przemyślenia, co jednak nie oznacza, że zamieszczone w tej książce tezy i twierdzenia są całkowicie błędne. Przeciwnie, w Przedmowie prof. Franciszek Ryszka wspomina o kilku pracach innych autorów, takich trochę bardziej empirycznych, z których płyną podobne wnioski co do psychologicznego podłoża nazizmu.
Fromm analizuje i opisuje, ale nie ocenia, pisze z pozycji naukowca, czasami nawet w pierwszej osobie liczby mnogiej. Chyba trochę szkoda, że on, który narodziny nazizmu widział na własne oczy, nie zawarł w tej książce jakichś bardziej osobistych przemyśleń, przykładów. Wynika z niej, że pewne warunki społeczne i ekonomiczne oraz kształtowane przez nie warunki psychologiczne sprzyjają jednostkom i systemom autorytarnym. Z drugiej strony wiemy przecież, i Fromm też o tym wspomina, że nie wszyscy Niemcy byli zwolennikami Hitlera i jego ideologii. Z trzeciej strony Fromm wprost nie potępia tych, którzy nazizmowi ulegli, więc można wysnuć ryzykowny trochę wniosek, że ich w jakimś stopniu usprawiedliwia - znaleźli się w złej sytuacji ekonomicznej, zagrażał im wielki kapitał, wyznawali religię (luteranizm i kalwinizm) zmodyfikowaną przez jednostki autorytarne i sami takimi jednostkami byli, a stąd do nazizmu jeden prosty i nieuchronny krok. Każdy chyba miewa takie dni i sytuacje, kiedy czuje się nieszczęśliwy, zagrożony i bezsilny, i chciałby przenieść na kogoś innego brzemię odpowiedzialności za siebie i innych, ale przeciętny człowiek nie strzela wtedy do dzieci, ani nie staje się nazistą. Zabrakło mi tu jakiejś etycznej oceny zwolenników hitleryzmu.
W następnej części książki Fromm zajmuje się zagadnieniem wolności we współczesnej demokracji (oczywiście w wydaniu zachodnim, w pierwszej połowie XX wieku). I tu ważne zdanie:
Wyobraźmy sobie, że nie mamy rodziny, znajomych, żadnych zobowiązań, a opinię publiczną ktoś wyłączył. Wyobraźmy sobie, że przez tydzień możemy robić to, czego naprawdę my chcemy (jedynym ograniczeniem jest zakaz szkodzenia innym). Co by to było?
I jak to się ma do naszej codzienności? Ha, pewnie na ogół ma się nijak. W każdym razie już taki mały eksperymencik myślowy obrazuje jak duża jest rozbieżność między tym, kim jesteśmy, a tym, kim chcielibyśmy być. Zdaniem Fromma tłumimy swoje "ja", swoją indywidualność, swoje potrzeby i uczucia. "Choć żywy biologicznie, człowiek staje się emocjonalnie i umysłowo martwym automatem. Wykonuje czynności życiowe - ale życie przesypuje mu przez palce niczym piasek. Za fasadą optymizmu i zadowolenia współczesny człowiek jest głęboko nieszczęśliwy; w istocie znajduje się na granicy rozpaczy" [str. 238]. Szuka powierzchownej imitacji indywidualizmu, czegoś, co by go wyróżniało z tłumu, stąd pewnie moda na rękodzieło, która co jakiś czas powraca, potrzeba kupowania coraz to nowych gadżetów itd. Tylko że to nic nie daje.
Według Fromma prawdziwa wolność nie musi automatycznie oznaczać izolacji i strachu. Człowiek może osiągnąć szczęście, jeśli będzie w pełni realizuje swoje możliwości i zdolności do życia aktywnego i spontanicznego. Musi zaakceptować swoją osobowość, zrozumieć siebie, swoje potrzeby i cele, nauczyć się realizować swoje "ja" w twórczym działaniu, które może dotyczyć sfery uczuciowej, intelektualnej, zmysłowej oraz sfery woli. Wówczas człowiek "na nowo jednoczy się ze światem, z ludźmi, z naturą i z samym sobą" [str. 243], pozbywa się wątpliwości co do samego siebie i co do sensu życia, uświadamia sobie, że "życie ma tylko jeden sens: sam akt życia jako taki" [str. 245].
Dzieje się tak, ponieważ głównym komponentem spontaniczności jest miłość "jako spontaniczna afirmacja innych" [str. 243], która umożliwia pokonanie samotności przez zjednoczenie jednostki z innymi, ale nie wymaga roztopienia własnego "ja", pozostaje ono integralne. Drugim komponentem jest praca rozumiana jako twórczy akt.
Zdaniem Fromma prawdziwa siła człowieka nie bierze się z posiadania dóbr materialnych, wartości duchowych, z myślenia, z uczuć, z dominacji nad kimś, ani z podporządkowania się komuś. Tylko wartości wypływające z owej spontanicznej aktywności wzmacniają "ja" jednostki, tworzą podstawę jego integralności.
Czasami zastanawiam się, czy kultura i sztuka, szeroko rozumiane, nie są tylko intelektualną rozrywką, fanaberią w czasach pokoju i jednym ze sposobów uciekania od rzeczywistości w czasie wojny. My tu sobie rozprawiamy o książkach, a w jakimś tajnym laboratorium właśnie powstaje kolejna broń masowego rażenia. Co nam da przeczytanie wszystkich pozycji nominowanych do tegorocznej Nike, kiedy tę broń wobec nas zastosują? W obliczu zagrożenia będziemy przytaczali stosowne cytaty, zamiast ordynarnie kląć. Jak już umierać, to z klasą, chociaż boli tak samo.
Wolność zwycięży, gdy system społeczny i ekonomiczny zostaną podporządkowane jednemu celowi - szczęściu człowieka, co w praktyce sprowadza się do gospodarki planowej. Oczywiście należy zachować wszystkie zdobycze demokracji (wybory, rząd odpowiedzialny przed społeczeństwem itd.), a ponadto stwarzać odpowiednie warunki do "poszerzenia obecnej wolności, inicjatywy i spontaniczności człowieka, i to nie tylko w kręgu jego spraw osobistych i duchowych, ale nade wszystko w sferze aktywności będącej podstawą egzystencji każdego człowieka - w jego pracy" [str. 253]. Jeśli gospodarką pokieruje cały naród (a nie partia, wódz czy rząd), to każda jednostka będzie ponosiła część odpowiedzialności i będzie mogła wykorzystywać swoją twórczą aktywność dla dobra swojego i całego społeczeństwa. W takim systemie człowiek będzie szczęśliwy - stanie się integralną częścią większej całości, uwolni się od samotności i poczucia bezsilności, a jednocześnie zachowa swoje cenne indywidualne "ja". Kluczowe, zdaniem Fromma, będzie pogodzenie jednostkowej inicjatywy z centralizacją, która zawsze towarzyszy gospodarce planowej.
No nie wydaje mi się, żeby istniał tu jakiś złoty środek. Gdyby Fromm zamiast w USA, przebywał wtedy w ZSRR, to by mu takie pomysły do głowy nie przychodziły.
Demokracja zatryumfuje nad systemami autorytarnymi i "siłami nihilizmu", jeśli "potrafi tchnąć w ludzi wiarę stanowiącą najpotężniejszą siłę, do jakiej umysł ludzki jest zdolny - wiarę w życie, prawdę i wolność jako aktywną realizację indywidualnego 'ja'" [str. 256].
Zastanawiam się, cóż to konkretnie jest to moje cenne "ja", o które powinnam, według Fromma, tak zabiegać. Co we mnie jest moje, a co odziedziczone albo podpatrzone?
Przyszłam na ten świat w Europie, w Polsce, na początku lat osiemdziesiątych, pewnego letniego dnia, parę minut przed dobranocką. Wyposażona od razu w określony zestaw genów, trochę podobna do każdego z rodziców: po obojgu - niska, po tacie - ze skłonnością do tycia i robienia wszystkiego na odwrót. Zostałam ochrzczona zanim jeszcze nauczyłam się mówić, więc nie mogłam odmówić. Uczono mnie, że na pytanie "Kto ty jesteś?", odpowiada się "Polak mały" i że najbardziej jest się Polakiem w kościele oraz na barykadach wroga. (W rezultacie dziś jestem ateistką i, według polskich standardów, antypatriotką).
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek powiedziała lub zrobiła cokolwiek oryginalnego. Myślę tak, jak mnie nauczono, mówię to, o czym przeczytałam, robię to, co mi pokazano. Ludzkość niczego nie straci z chwilą mojego odejścia.
Z drugiej strony nie uważam siebie za "umysłowy automat".
Oczywiście nie twierdzę, że wszyscy jesteśmy tacy sami; każdy człowiek to pewien zestaw cech odziedziczonych i nabytych. Nie wiem tylko, którą część mnie zawdzięczam sobie (czy w ogóle jakąś?), a którą - przodkom, polskiemu systemowi oświaty, naszej kulturze i przypadkowym wpływom.
Weźmy choćby mój światopogląd - generalnie uważam, że człowiek może sobie robić, mówić i myśleć, co mu się podoba, dopóki nie narusza praw innych osób do tego samego. Tego po rodzicach ani dziadkach nie odziedziczyłam na pewno, bo to są/byli typowi konserwatyści. Nie nauczyłam się tego w szkole, to oczywiste. Więc może skopiowałam to z jakiejś przeczytanej dawno temu książki, obejrzanego filmu albo z "Polityki", którą czytam od kilkunastu lat, a która m.in. takie poglądy prezentuje? Nie wiem. Może gdzieś w mózgu jest miejsce odpowiedzialne za światopogląd?
Czy jest coś, co mnie odróżnia od większości ludzkości? Tylko nic nie znaczące szczegóły. Lubię myć okna. Nie jem jajek, majonezu, owoców morza, musztardy, większości wędlin i mięs, samego mleka, fasoli (tylko szparagową) i grochu, sernik - tylko w ostateczności, nie lubię piwa ani wódki, lodów czekoladowych, hamburgerów i hot dogów (nie jadłam, ale nie lubię). Rzodkiewkę najpierw dokładnie obgryzam z czerwonawej skórki, a dopiero potem jem ten biały środek (analogicznie postępuję w przypadku ptasiego mleczka i delicji). Nie lubię książek Marqueza i Zafona. Noszenie koszulki z Che Guevarą uważam za żenujące. Nie śmieszył mnie film "Kac w Vegas".
Niby na czym ma w moim przypadku polegać bezkompromisowe realizowanie mojego "ja", postulowane przez Fromma? Może sama sobie kiedyś odpowiem.
Wydźwięk tych moich dywagacji może się komuś wydać pesymistyczny, ale to nie było moim celem. Trzeba brać życie takim, jakie jest.
***
Marcin Luter (obrazek z Wikipedii) |
Marcin Luter występował przeciwko kościołowi katolickiemu i bogaczom, kwestionował autorytet papieża, a z drugiej strony bardzo surowo potępiał wszelkie bunty przeciwko władzy świeckiej, o ile przekraczały uznane przez niego granice, nawet gdy istniały obiektywne podstawy do wzniecenia rebelii. Gardził ubogimi masami, a podziwiał tych, którzy mieli władzę (no chyba że byli hierarchami kościoła katolickiego), bo jego zdaniem otrzymali ją od Boga. Zdaniem Fromma to typowe dla charakterów autorytarnych. (Moim zdaniem, nawet tak na chłopski rozum, z kimś, to takie głupoty wymyśla, musi być coś nie tak).
Jan Kalwin (obrazek z Wikipedii) |
Kluczowym elementem teologii głoszonej przez Kalwina była doktryna o predestynacji, zgodnie z którą "Zbawienie lub potępienie nie zależy ani od dobra, ani od zła, które człowiek czynił w swoim życiu, ale od Boga, który o tym przesądził, zanim jeszcze człowiek przyszedł na świat". Dlaczego Bóg wybrał jednego, a potępił drugiego, jest tajemnicą, której człowiekowi nie wolno dociekać" [str. 95]. (Nie wiem, jak człowiek zdrowy na umyśle mógł w coś takiego uwierzyć, no ale ja jestem ateistką). A więc i Kalwin uważał, że człowiek jest istotą bezwolną, a jego dążenia i wysiłki nie mają większego sensu. Podzielił ludzi na lepszych i gorszych, zbawionych i potępionych, a siebie i swoich współwyznawców zaliczał oczywiście do tej pierwszej kategorii. Zaprzeczył tym samym idei równości wszystkich ludzi.
Z jednej strony doktryna o predestynacji potęgowała zwątpienie i niepewność u jej zwolenników. Owszem, byli przekonani, że to oni są tymi wybranymi, a reszta ludzkości będzie się smażyć w piekle, ale też trudno być stale czegoś absolutnie pewnym, zwłaszcza gdy niepodważalnych i obiektywnych dowodów brak. Z drugiej strony zyskiwali poczucie stabilności dzięki przeświadczeniu, że cokolwiek by zrobili lub czegokolwiek by nie zrobili, i tak nie będzie to miało wpływu na ich zbawienie.
Jednak kalwinizm wcale nie zachęcał do bezczynności. Wręcz przeciwnie: powodzenie w życiu doczesnym miało być zapowiedzią zbawienia danej osoby, toteż należało stale pielęgnować swoje cnoty i pobożność oraz dążyć do sukcesów zawodowych. Nie chodziło o to, żeby się wzbogacić, ale o to, żeby udowodnić, że jest się zdolnym do wzbogacenia się, czyli - że ma się łaskę Bożą i że będzie się zbawionym.
Bardzo to pokrętne i pełno tu sprzeczności, ale w każdym razie kalwinizm sprawił, że ludzie nie pracowali już tylko dlatego, że ktoś im kazał albo żeby mieć za co kupić jedzenie. Pracowali pod wpływem wewnętrznego przymusu i dzięki temu byli o wiele bardziej efektywni, dlatego doktryna ta miała ogromny wpływ na kształtowanie dalszego rozwoju społecznego i ekonomicznego oraz na umacnianie się kapitalizmu.
Fromm zalicza Lutra i Kalwina do "najbardziej ogarniętych nienawiścią wybitnych postaci historii, przynajmniej wśród przywódców religijnych" [str. 102], co przejawiało się przede wszystkim w głoszeniu przez nich koncepcji Boga - bezlitosnego tyrana, który każe ludzi tylko dlatego, żeby pokazać, że może i który żąda od nich bezwarunkowej uległości. Zdaniem Fromma była to "projekcja wrogości własnej i zawiści klas średnich" [str. 103]. Idee obu reformatorów nie zdobyłyby sobie takiej popularności, gdyby klasy średnie, o czym już wspomniałam, ich nie potrzebowały.
Wpływ jakiejkolwiek doktryny czy idei zależy bowiem od stopnia, w jakim odpowiada ona psychologicznym potrzebom w strukturze charakteru osób, do których się zwraca. I tylko wtedy, kiedy idea odpowiada głębokim potrzebom psychologicznym określonych grup społecznych, staje się ona potężną siłą dziejową. [str. 76]Taka uwaga na marginesie: nie mam nic do protestantów, zwłaszcza że żadnych osobiście nie znam. Kto wie, może gdybym urodziła się w rodzinie luterańskiej czy kalwińskiej i była indoktrynowana tymi ideami od dziecka tak, jak wbijano mi do głowy katolicyzm, wydawałoby mi się, że to wszystko jest bardzo mądre i sensowne, i jedynie słuszne. Przypuszczam jednak, że uważałabym tak tylko przez niecałe dwadzieścia lat mojego życia.
***
Klasy średnie odczuwały nie tylko lęk i bezsilność, ale także wrogość i urazę. Uczucia te zrodziły się z poczucia ciągłego zagrożenia (zwłaszcza ekonomicznego) i z niemożności ekspresji swojego "ja"; do tego dochodziła jeszcze zwykła ludzka zawiść wobec beneficjentów kapitalizmu. I dla tych uczuć nie było ujścia, było blokowane przez konserwatyzm tej grupy społecznej, która nie miała zwyczaju wychodzenia na ulice czy obalania władzy, do której zresztą miała cichą nadzieję się dostać. Tłumione - przenikały całą osobowość człowieka i jego relacje z innymi ludźmi. Należało je jakoś zracjonalizować. Nie wypadało przecież tak wprost nienawidzić wszystkich dookoła, dlatego wrogość i uraza przybierały przeważnie formę oburzenia moralnego, charakterystyczną "dla niższych klas średnich od czasów Lutra aż po Hitlera" [str. 103].Wyobrażam sobie, że np. żona drobnego kupca, która musiała sobie wielu rzeczy odmawiać, żeby na zewnątrz stwarzać pozory jakiej takiej zamożności, zazdrościła żonom arystokratów czy monopolistów, które o nic nigdy nie musiały się martwić. Była jednak zbyt pobożna i zakłamana, aby przed samą sobą przyznać się do zżerającej ją zawiści. Nie, ona była zgorszona ich grzesznym życiem pełnym uciech, dla niej niedostępnych. Oburzał ją materializm kobiet obwieszonych biżuterią i drogimi tkaninami oraz rozwiązłość pań, które w przeciwieństwie do niej cieszyły się urodą i, co za tym idzie, zainteresowaniem mężczyzn.
Zdaniem Fromma ktoś, kto odczuwa wrogość wobec innych, często, choć nieświadomie, kieruje ją również ku sobie. Może się ona przejawiać poprzez podkreślanie przez człowieka swej niegodziwości i znikomości (czyli tak jak u Lutra i Kalwina) lub "pod maską sumienia albo obowiązku" [str. 104], kiedy bywają one racjonalizacjami mniej chwalebnych uczuć.
"Sumienie" to nic innego, jak poganiacz niewolników, którego człowiek sam sobie narzucił. Ono to popędza człowieka do działania zgodnie z pragnieniami i celami, które człowiek uważa za swoje, podczas gdy w istocie są one tylko uwewnętrznieniem zewnętrznych wymogów społecznych. Popędza go w sposób szorstki i okrutny, odmawiając mu radości i szczęścia, przeobrażając całe jego życie w pokutę za jakieś nieznane grzechy. Ono również jest podstawą "ascezy wewnątrz świata" tak charakterystycznej dla wczesnego kalwinizmu, a później dla purytanizmu. Wrogość ta, na której wyrosło nowoczesne poczucie pokory i obowiązku, wyjaśnia także pewną, inaczej trudną do zrozumienia, sprzeczność: że taka pokora idzie w parze z pogardą dla drugich, a przekonanie o własnej słuszności zastępuje w istocie miłość i miłosierdzie. Prawdziwa pokora i prawdziwe poczucie obowiązku względem bliźnich nie mogłyby tego sprawić; ale samoupokorzenie i "sumienie" negujące własną osobę stanowią tylko jeden aspekt wrogości; drugim jest pogarda i nienawiść wobec innych. [str. 104-105]A zatem nowe doktryny religijne głosiły to, co ludzie i tak już wcześniej czuli, a w dodatku proponowały zgrabne usprawiedliwienie/uzasadnienie dla tych uczuć, przez co też je wzmacniały. Ich wyznawcy akceptowali swoją złą naturę i bezradność (wobec Boga i rynku), pokutowali, korzyli się i liczyli, że w ten sposób przebłagają Boga, który weźmie ich do nieba. W średniowieczu zwracali się do Niego za pośrednictwem kościoła, teraz stawali z Nim twarzą w twarz zupełnie sami, proch wobec Nieskończoności.
*** *** ***
To, co zapoczątkował protestantyzm wyzwalając człowieka duchowo, kapitalizm kontynuował w dziedzinie umysłowej, społecznej i politycznej. [str. 122]
Linia produkcyjna (zdjęcie stąd) |
Przeznaczeniem człowieka w systemie kapitalistycznym stała się praca dla zysku, swojego, ale w znacznie większym stopniu - cudzego (dysproporcja między dochodem szeregowego pracownika firmy a dochodem jej właściciela czy dyrektora była dawniej i jest dziś przeogromna). Zarobionych pieniędzy nie należy w całości wydawać - zdobyty kapitał trzeba kumulować i inwestować. Korzystanie z owoców swojej pracy odkłada się, bardzo racjonalnie, na nieokreślone później. Przyspiesza to oczywiście rozwój gospodarczy, ale czy daje ludziom radość?
Uważano, że w systemie kapitalistycznym człowiek, typowy homo oeconomicus, jako racjonalnie myślący egoista robi wszystko, aby zmaksymalizować swoje korzyści i że jedną z kluczowych cech naszych czasów jest afirmacja jednostki. No cóż, już Freud odkrył, że tacy do końca racjonalni to my nie jesteśmy, z kolei Fromm twierdzi, że człowiek działa na ogół w interesie "ja" społecznego, a nie w swoim, i po prostu wypełnia określoną funkcję w społeczeństwie, co wywołuje frustrację jego realnego "ja".
Zresztą człowiek to swoje "ja" traktuje równie instrumentalnie jak swoje otoczenie. I w czasach, kiedy Fromm pisał tę książkę, i dzisiaj, w relacjach z pracodawcą, współpracownikami i klientami trzeba być sympatycznym, kompetentnym, z wiecznie przyklejonym do twarzy uśmiechem, komunikatywnym, energicznym i pomysłowym. I to jest ok. Ale bywają firmy, które od pracowników żądają o wiele więcej: chcą, aby utożsamiali swoje osobiste szczęście z sukcesem firmy. Wypełniają im wolny czas spotkaniami "integracyjnymi", oczywiście "dobrowolnymi", każą śpiewać idiotyczne hymny korporacyjne albo wykrzykiwać durne slogany (poniżej dwa filmiki z Auchan i Pekao S.A.; nie krytykuję ludzi, którzy śpiewali - pewnie im kazali i tyle). Czasy są takie, że niekiedy trzeba się wtopić w krzyczący tłum, ale zawsze niezmiernie mnie dziwiło, że niektórzy w to wszystko wierzą i traktują ze śmiertelną powagą. Jednostki autorytarne?
Taką instrumentalizację jednostka musi jakoś odreagować, stłumić, przysłonić. Wzmacnia nieco swoje "ja" otaczając się materialnymi dowodami swojego sukcesu, pozycji i prestiżu; niektórzy wyżywają się na swojej rodzinie, inni utożsamiają się z sukcesami kraju czy klasy (które przecież tak od razu nie zniknęły).
"Lecz nawoływanie się w ciemności nie przynosi światła" [str. 135]. Ludzie zyskali swoje indywidualne "ja", zdobyli pole do indywidualnego rozwoju i działalności, ale wciąż, codziennie musieli się mierzyć z siłami i zjawiskami, które ich przerastały.
Nie mogą dźwigać wciąż brzemienia "wolności od"; jeżeli nie mogą przejść od wolności negatywnej do pozytywnej, muszą spróbować całkowicie uciec od wolności. Podporządkowanie się wodzowi, jak to się stało w krajach faszystowskich, i przymusowa konformizacja, jaka obowiązuje w naszej własnej demokracji - oto główne dziś społeczne szlaki tej ucieczki. [str. 135]Fromm omawia szerzej trzy mechanizmy (autorytaryzm, destruktywność, mechaniczny konformizm), które jego zdaniem mają znaczenie kulturowe i stanowią punkt wyjścia do psychologicznej analizy zjawisk społecznych takich jak faszyzm czy nowoczesna demokracja.
Autorytaryzm definiuje on jako "tendencję do rezygnacji z niezależności swego indywidualnego "ja" i wtopienie się w kogoś albo w coś znajdującego się na zewnątrz, aby na tej drodze uzyskać siłę, której brak się odczuwa samemu", "szukanie nowych, 'wtórnych więzów' jako zastępstwa utraconej więzi pierwotnej" [str. 142]. Mechanizm ten ujawnia się w dążeniu do podporządkowania się i do dominacji, czyli w skłonnościach masochistycznych i sadystycznych.
Masochizm wiąże się z uczuciem niższości, niemocy, znikomości, z tendencją do poniżania się i pomniejszania siebie, z uzależnieniem od sił zewnętrznych (osób, instytucji, natury); w skrajnych przypadkach dochodzi do zadawania sobie samemu krzywdy i cierpienia.
Sadyzm przejawia się w trzech rodzajach skłonności, mniej lub bardziej ze sobą splecionych. Pierwszy: uzależnianie od siebie innych, aby mieć nad nimi absolutną i nieograniczoną władzę. Drugi: wewnętrzne pragnienie, aby nie tylko rządzić innymi, ale też ich eksploatować i wykorzystywać. Trzeci: chęć zadawania innym bólu albo oglądania ich cierpień (fizycznych i, przede wszystkim, duchowych).
I masochista, i sadysta są uzależnieni od przedmiotu ich masochizmu i sadyzmu, choć nie zawsze to sobie uświadamiają. Ci pierwsi potrzebują kogoś, przed kim mogą się upokorzyć, ci drudzy - kogoś, kogo mogą zdominować.
Zdaniem Fromma masochizm i sadyzm "mają pomóc jednostce w ucieczce przed nieznośnym uczuciem samotności i bezsiły" [str. 150].
Masochista stara się pozbyć swojego indywidualnego "ja", zgubić sam siebie, zrzucić brzemię wolności - podporządkowując się silnej osobie czy władzy. Paradoksalnie to intensyfikuje jego strach i poczucie bezsilności, z drugiej strony jednak dołuje go ostatecznie i już się biedak nie miota, nie wątpi, bo już nie ma nadziei, nie musi podejmować żadnych decyzji, bo robi to za niego ktoś inny, silniejszy.
Jeśli "jednostka natrafi na wzory kulturowe, które mogą zaspokoić jej masochistyczne skłonności (np. w postaci uległości wobec 'wodza' w ideologii faszystowskiej, ale może to być naród czy Bóg), jej poczucie bezpieczeństwa rośnie dzięki sprzęgnięciu się z milionami innych ludzi, którzy doznają tych samych uczuć" [str. 151] - to łagodzi jej cierpienie, ale nie usuwa jego przyczyny, to rozwiązanie pozorne. "Człowiek i potęga, do której przystał, nigdy nie staną się jednością: zasadniczy antagonizm trwa nadal, a wraz z nim dążenie, czasem nawet zupełnie nieświadome, aby przezwyciężyć masochistyczną zależność i stać się wolnym" [str. 155].
Sadyzm nie jest przeciwieństwem masochizmu w tym sensie, że również wynika ze słabości własnego "ja". Różni się od niego tym, że sadysta zdobywa sobie bezpieczeństwo nie dzięki podporządkowaniu się, ale dzięki temu, że kogoś całkowicie opanowuje, uzależnia się od niego, czyni częścią siebie, pochłaniając cudze "ja", wzmacnia swoje.
I teraz uwaga: zdaniem Fromma prawie każdy człowiek ma pewne rysy sadystyczne i masochistyczne, zwłaszcza większa część niższej klasy średniej, w Niemczech i w innych krajach europejskich. Ponieważ jednak mówienie o charakterze sadomasochistycznym może być niewłaściwie rozumiane, preferuje on termin "charakter autorytarny". Nazwa ta wiąże się ze specyficzną postawą jednostki o takim charakterze wobec autorytetu (podziw i gotowość do uległości miesza się tu z pragnieniem bycia autorytetem i zdominowania innych) i z tym, że system faszystowski bywa określany właśnie jako autorytarny.
Zdaniem Fromma charakter autorytarny wierzy w zrządzenia losu i się im poddaje, przy czym ów "los" może oznaczać rozkaz przełożonego, kryzys ekonomiczny, obowiązek czy prawo naturalne, czyli jakąkolwiek zewnętrzną siłę wyższą, której należy się podporządkować, aby osiągnąć szczęście.
Osoba o charakterze autorytarnym dzieli ludzi na obdarzonych siłą i siły pozbawionych; tym pierwszym - ulega, tymi drugimi gardzi. Oczywiście kiedy autorytet okaże słabość, natychmiast traci szacunek swoich popleczników.
Destruktywność często towarzyszy występowaniu skłonnościom sado-masochistycznych, ma też podobne źródła: bezsilność, izolację i lęk, a oprócz tego - zablokowanie życia, czyli stan, w którym "jednostka jest zahamowana w realizacji swoich zmysłowych, emocjonalnych i intelektualnych możliwości" [str. 176], co dodatkowo jest jeszcze potęgowane przez kulturowe tabu. Jeśli "życiowa ekspansywność" człowieka, jego spontaniczny rozwój zostają całkowicie zablokowane, pęd do życia zmienia się w pęd do niszczenia. "Destruktywność jest wynikiem nie spełnionego życia. Warunki jednostkowe i społeczne, które tłamszą życie, rodzą żądzę zniszczenia, która staje się swego rodzaju punktem wyjścia dla wrogich tendencji skierowanych bądź przeciw innym, bądź przeciw sobie" [str. 178]. Osoba destruktywna dąży do zniszczenia obiektów, z którymi musiałaby się zmierzyć.
Zdaniem Fromma destruktywność niższych klas średnich sprzyjała narodzeniu się hitleryzmu, który odwoływał się do skłonności niszczycielskich tych klas.
Mechaniczny konformizm jest wybierany przez większość ludzi żyjących w nowoczesnym społeczeństwie. Wspominane już wcześniej lęki przed samotnością i bezsilnością jednostka próbuje tłumić "w pełni adaptując ten rodzaj osobowości, który oferują jej wzory kulturowe; dzięki temu staje się zupełnie podobna do innych, taka, jaką ci inni spodziewają się zobaczyć" [str. 180]. Wtapia się w bezpieczny tłum, ale płaci za to utratą własnego "ja".
Zdaniem Fromma kłóci się to trochę z powszechnym przekonaniem o indywidualizmie współczesnego człowieka, który wierzy, że od niego tylko zależy to, co myśli, czuje i do czego dąży. Uważa on, że to złudzenie jest niebezpieczne, bo przeszkadza zmienić ten stan rzeczy.
Prawdziwe indywidualności trafiają się rzadko, regułą jest raczej to, że "treści naszego myślenia, uczuć i aktów woli wywodzą się z zewnątrz i nie są autentyczne" [str. 183].
Nowojorska Giełda (zdjęcie stąd) |
W naszych czasach należy też być dobrze poinformowanym i mieć opinię na każdy temat. Rozbrajają mnie niektóre badania opinii publicznej, w których padają pytania w rodzaju: Czy Pana/Pani zdaniem VAT powinien w przyszłym roku wzrosnąć? Gdzie przede wszystkim upatrywałby Pan/Pani przyczyn zmian klimatu? Jak Pan/Pani ocenia stosunki polsko-rosyjskie? Przepraszam bardzo, ale co przeciętny człowiek wie na którykolwiek z tych tematów? Nic albo to, czego dowiedział się i przyswoił sobie z mediów, a merytoryczny poziom informacji bywa przecież bardzo różny. Jednak większość ankietowanych udziela jednej z proponowanych przez ankietera odpowiedzi, mało kto wybiera opcję Trudno powiedzieć, Nie wiem, Nie interesuje mnie to.
Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność, pozwolę sobie na jeszcze jeden. Na stronie avanti24 przeczytać można, że "leopardzie cętki będą hitem tej jesieni". Skąd to rzekomo wiadomo? Mimo wszystko lato jeszcze trwa. Stąd, że "wielcy projektanci" zastosowali ten wzór w swoich kolekcjach jesień-zima, które zwykle prezentowane są wczesną wiosną. Czyżby zatrudniali jasnowidzów i po prostu dostosowywali swoje produkty do ich wizji? A może zatrudnili tzw. dziennikarzy, żeby ci dostosowali potrzeby klientów do gotowych już produktów?
O tym, czy dane myślenie jest pozorne czy autentyczne nie przesądza logika ani racjonalność wypowiedzi. ale to, czy dana osoba "posłużyła się myśleniem jako narzędziem umożliwiającym jej odkrycie czegoś nowego w świecie zewnętrznym lub wewnętrznym" [str. 188], oczywiście "nowego" z punktu widzenia tej osoby, a nie całej ludzkości.
Mechaniczny konformizm nie dotyczy tylko myślenia, ale również ludzkich uczuć i pragnień.
(zdjęcie stąd) |
***
Powyższe rozważania mają ułatwić zrozumienie dwóch spraw: psychologii hitleryzmu i nowoczesnej demokracji.
Zacznijmy od hitleryzmu. Według Fromma źródeł tej ideologii i jej popularności trzeba upatrywać w sytuacji ekonomicznej i politycznej powojennych Niemiec, ale trzeba też wziąć pod uwagę czynniki psychologiczne.
Hitleryzm jest problemem psychologicznym, ale czynniki psychologiczne same zostały ukształtowane przez czynniki socjoekonomiczne; hitleryzm jest problemem ekonomicznym i politycznym, ale wpływ jaki wywiera na cały naród, musi mieć podłoże psychologiczne. [str. 199]Różne grupy społeczne w odmienny sposób ustosunkowały się do nazizmu. Klasa robotnicza oraz liberalna i katolicka burżuazja do 1933 roku odnosiły się do tej ideologii wrogo, ale pozostawały bierne. O tej inercji zadecydowały "wewnętrzne zmęczenie i rezygnacja" [str. 200], charakterystyczne dla jednostki w społeczeństwie demokratycznym (nie tylko niemieckim), oraz klęski, jakie klasa robotnicza poniosła po I wojnie światowej mimo początkowych sukcesów rewolucji listopadowej w 1918 roku. W czasie Wielkiego Kryzysu klasa ta straciła to wszystko, co sobie do tej pory wywalczyła; robotnicy pozostali wprawdzie członkami partii socjalistycznych, ale zwątpili w "wartość jakiejkolwiek organizacji i działalności politycznej" [str. 200].
Natomiast niższe klasy średnie (drobni kupce, rzemieślnicy, niżsi urzędnicy) przyjęły nazizm z entuzjazmem, właśnie ze względu na wspomnianą już wcześniej strukturę charakteru, jaka dominowała w tej grupie. Wojna, jej skutki (zwłaszcza traktat wersalski), kryzysy ekonomiczne zniszczyły wszystko to, na czym tym ludziom zależało. Upadł mit niezwyciężonych Niemiec, upadła monarchia; to z kolei wpłynęło na sposób postrzegania innych autorytetów, np. rodziców. Starsze pokolenia poważnie zubożały i czuły się zagubione w nowej sytuacji, toteż straciły zupełnie swój dawny prestiż. (Tu polecam film w reżyserii Michaela Haneke pt. "Biała wstążka". Wydarzenia rozgrywają się krótko przed wybuchem I wojny światowej w niewielkiej prowincjonalnej miejscowości, wśród różnych klas społecznych. Ortodoksyjny patriarchat, obłuda, zawiść, nienawiść, brak możliwość realnej zemsty. Z tych dzieci potem wyrośli esesmani). Młodzi lepiej odnajdywali się w nowej sytuacji, ale ich perspektywy, zwłaszcza na rynku pracy, nie były wesołe.
"W wyniku frustracji społecznej nastąpiła pewna projekcja psychologiczna, która stała się jednym z ważnych źródeł narodowego socjalizmu: ekonomiczny i społeczny los dawnych klas średnich interpretowany był przez członków tej klasy w kategoriach losu narodu" [str. 206]. Z kolei Hitlera i jego rządy zaczęto utożsamiać z całymi Niemcami: ten, kto był przeciwko niemu, był też przeciwko państwu i narodowi, dlatego nawet ludzie, którzy nie identyfikowali się z ideologią nazistowską, milczeli.
(zdjęcie: LIFE) |
Ci ostatni liczyli, że nowa ideologia przekieruje wrogość w inną stronę i to się rzeczywiście udało. Co prawda Hitler, typowy drobnomieszczanin (syn urzędnika celnego), głośno sprzeciwiał się monopolom, dominacji banków i wielkich sklepów, przyrzekał ich likwidację, ale nigdy tego nie zrobił, za to współpraca z przemysłowcami przebiegała dość sprawnie, oczywiście kosztem klas średnich. One dostały coś innego: poplecznicy Hitlera - okruchy władzy, bogactw i prestiżu ze stołów kapitalistów, inni - zajęcia odebrane Żydom i innym wrogom, reszta - szokujące igrzyska i podbudowującą ideologię. Powstały nowe struktury i hierarchie społeczne, nowe organizacje, nowe więzi - prawie każdy komuś podlegał i wreszcie wiedział, gdzie jest jego miejsce. Można było głęboko schować swoje "ja" i napawać się przynależnością do Rzeszy. "Hitleryzm odrodził psychologicznie niższą warstwę klas średnich, współdziałając równocześnie w zniszczeniu jej dawnej socjoekonomicznej pozycji. Zmobilizował jej emocjonalną energię, aby zrobić z niej ważną siłę składową walki o ekonomiczne i polityczne cele niemieckiego imperializmu" [str. 210]. Hitler był sztandarowym przykładem jednostki o charakterze autorytarnym (z rysami nie tylko sadystycznymi, ale i masochistycznymi), toteż umiał do tych ludzi trafić, nie mówiąc już o tym, że był wybitnym manipulatorem. Fromm przytacza tu przemawiające za tym fragmenty "Mein Kampf".
***
"Ucieczka od wolności" została opublikowana w 1941 roku, kiedy rozmiar zbrodni niemieckich nazistów nie osiągnął jeszcze apogeum i nie był jeszcze w pełni powszechnie znany. Poza tym autor od 1932 roku przebywał poza swoją ojczyzną; wyjechał zapewne głównie z powodu swojego żydowskiego pochodzenia, ale może też dlatego, że chyba każdy człowiek ucieka przed totalitaryzmem, jeśli tylko ma taką możliwość. Nie znam się na psychologii i socjologii, więc trudno mi polemizować z Frommem, no ale mogę przecież wyrazić swoje prywatne zdanie: z mojej perspektywy argumenty, które przytacza (np. te analizy snów) nie są zbyt silne czy przekonujące, to bardziej rozumowanie i przemyślenia, co jednak nie oznacza, że zamieszczone w tej książce tezy i twierdzenia są całkowicie błędne. Przeciwnie, w Przedmowie prof. Franciszek Ryszka wspomina o kilku pracach innych autorów, takich trochę bardziej empirycznych, z których płyną podobne wnioski co do psychologicznego podłoża nazizmu.
Fromm analizuje i opisuje, ale nie ocenia, pisze z pozycji naukowca, czasami nawet w pierwszej osobie liczby mnogiej. Chyba trochę szkoda, że on, który narodziny nazizmu widział na własne oczy, nie zawarł w tej książce jakichś bardziej osobistych przemyśleń, przykładów. Wynika z niej, że pewne warunki społeczne i ekonomiczne oraz kształtowane przez nie warunki psychologiczne sprzyjają jednostkom i systemom autorytarnym. Z drugiej strony wiemy przecież, i Fromm też o tym wspomina, że nie wszyscy Niemcy byli zwolennikami Hitlera i jego ideologii. Z trzeciej strony Fromm wprost nie potępia tych, którzy nazizmowi ulegli, więc można wysnuć ryzykowny trochę wniosek, że ich w jakimś stopniu usprawiedliwia - znaleźli się w złej sytuacji ekonomicznej, zagrażał im wielki kapitał, wyznawali religię (luteranizm i kalwinizm) zmodyfikowaną przez jednostki autorytarne i sami takimi jednostkami byli, a stąd do nazizmu jeden prosty i nieuchronny krok. Każdy chyba miewa takie dni i sytuacje, kiedy czuje się nieszczęśliwy, zagrożony i bezsilny, i chciałby przenieść na kogoś innego brzemię odpowiedzialności za siebie i innych, ale przeciętny człowiek nie strzela wtedy do dzieci, ani nie staje się nazistą. Zabrakło mi tu jakiejś etycznej oceny zwolenników hitleryzmu.
*** *** ***
(...) prawo do wyrażania myśli wyłącznie wtedy coś znaczy, kiedy jesteśmy zdolni mieć myśli własne; wolność od zewnętrznego autorytetu tylko wtedy jest trwałym nabytkiem, kiedy wewnętrzne warunki psychiczne pozwalają nam ukonstytuować naszą własną indywidualność. [str. 225-226]Otóż zdaniem Fromma łudzimy się, że wolność, którą oferuje nam współczesna demokracja, skutkuje niejako automatycznie indywidualizmem jednostek. Tymczasem, o czym już wcześniej była mowa, człowiek współczesny rzadko kiedy realizuje siebie i swoje cele, a znacznie częściej odgrywa rolę narzuconą mu przez społeczeństwo i stawia sobie cele zgodne z zapatrywaniami ogółu, działa, czuje i myśli tak, jak mu się wydaje, że powinien. Częściowo jest to pewnie skutek wychowania, bo chociaż w obecnych czasach rodzice nie cieszą się już takim autorytetem jak dawniej, to jednak udaje im się trochę pomieszać w głowach dzieci. Panuje powszechne przekonanie, że o pewnych sprawach dzieci nie powinny wiedzieć, bo są zbyt małe, żeby je zrozumieć. Mówi się im, że wiedza na jakiś temat zarezerwowana jest dla dorosłych albo udziela się dziecku odpowiedzi, która z prawdą nie ma nic wspólnego. Tłumi się w ten sposób jego naturalną ciekawość świata. W szkole każe mu się zapamiętać tyle faktów, że nie starcza mu już czasu na myślenie. Niby promuje się indywidualność, a z drugiej strony np. prace maturalne z języka polskiego ocenia się według jakiegoś dziwnego klucza. Do tego dochodzi zalew informacji, którego już w czasach Fromma, a tym bardziej w naszych, nie da się uniknąć. Na tej samej stronie internetowej czytamy o katastrofalnej powodzi w Pakistanie i o tym, że jakaś aktoreczka włożyła niemodne buty. W ciągu dwudziestu minut Faktów w tvn oglądamy zdjęcia z trzęsienia ziemi w Nowej Zelandii, a zaraz potem reportaż z partyjnych przepychanek. Z czasem uczymy się ignorować oba rodzaje informacji, istotne i nieważne. A wielu osobom granica między nimi się zaciera, tracą z oczu całość, trochę jak "straszni mieszczanie" z wiersza Tuwima:
I oto idą, zapięci szczelnie,Człowiek wyzwolił się z więzów klanu, plemienia, rodziny, religii (no, w Polsce jeszcze nie), państwa, ale nie wie na ogół, co z tą wolnością zrobić, czuje się wyizolowany i bezsilny. Jednocześnie uzależnia się od mniej oczywistych autorytetów: "zdrowego rozsądku i opinii publicznej jako narzędzi konformizacji" [str. 236-237]. Skoro "świat" już nas jakoś zaklasyfikował, przyporządkował i podporządkował, to po co szukać dalej? Bycie sobą wymaga dużej odwagi i pewności siebie, a są to przecież wartości stale deficytowe. Uciekamy w konformizm.
Patrzą na prawo, patrzą na lewo.
A patrząc - widzą wszystko oddzielnie
Że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo...
Jak ciasto biorą gazety w palce
I żują, żują na papkę pulchną,
Aż papierowym wzdęte zakalcem,
Wypchane głowy grubo im puchną.
I znowu mówią, że Ford... że kino...
Że Bóg... że Rosja... radio, sport, wojna...
Warstwami rośnie brednia potworna,
I w dżungli zdarzeń widmami płyną.
[Fragment utworu "Mieszkańcy" zaczerpnęłam stąd].
Wyobraźmy sobie, że nie mamy rodziny, znajomych, żadnych zobowiązań, a opinię publiczną ktoś wyłączył. Wyobraźmy sobie, że przez tydzień możemy robić to, czego naprawdę my chcemy (jedynym ograniczeniem jest zakaz szkodzenia innym). Co by to było?
I jak to się ma do naszej codzienności? Ha, pewnie na ogół ma się nijak. W każdym razie już taki mały eksperymencik myślowy obrazuje jak duża jest rozbieżność między tym, kim jesteśmy, a tym, kim chcielibyśmy być. Zdaniem Fromma tłumimy swoje "ja", swoją indywidualność, swoje potrzeby i uczucia. "Choć żywy biologicznie, człowiek staje się emocjonalnie i umysłowo martwym automatem. Wykonuje czynności życiowe - ale życie przesypuje mu przez palce niczym piasek. Za fasadą optymizmu i zadowolenia współczesny człowiek jest głęboko nieszczęśliwy; w istocie znajduje się na granicy rozpaczy" [str. 238]. Szuka powierzchownej imitacji indywidualizmu, czegoś, co by go wyróżniało z tłumu, stąd pewnie moda na rękodzieło, która co jakiś czas powraca, potrzeba kupowania coraz to nowych gadżetów itd. Tylko że to nic nie daje.
Według Fromma prawdziwa wolność nie musi automatycznie oznaczać izolacji i strachu. Człowiek może osiągnąć szczęście, jeśli będzie w pełni realizuje swoje możliwości i zdolności do życia aktywnego i spontanicznego. Musi zaakceptować swoją osobowość, zrozumieć siebie, swoje potrzeby i cele, nauczyć się realizować swoje "ja" w twórczym działaniu, które może dotyczyć sfery uczuciowej, intelektualnej, zmysłowej oraz sfery woli. Wówczas człowiek "na nowo jednoczy się ze światem, z ludźmi, z naturą i z samym sobą" [str. 243], pozbywa się wątpliwości co do samego siebie i co do sensu życia, uświadamia sobie, że "życie ma tylko jeden sens: sam akt życia jako taki" [str. 245].
Dzieje się tak, ponieważ głównym komponentem spontaniczności jest miłość "jako spontaniczna afirmacja innych" [str. 243], która umożliwia pokonanie samotności przez zjednoczenie jednostki z innymi, ale nie wymaga roztopienia własnego "ja", pozostaje ono integralne. Drugim komponentem jest praca rozumiana jako twórczy akt.
Zdaniem Fromma prawdziwa siła człowieka nie bierze się z posiadania dóbr materialnych, wartości duchowych, z myślenia, z uczuć, z dominacji nad kimś, ani z podporządkowania się komuś. Tylko wartości wypływające z owej spontanicznej aktywności wzmacniają "ja" jednostki, tworzą podstawę jego integralności.
Natura człowieka, jego pasje i lęki są dziełem kultury; w ostatecznym rachunku sam człowiek jest najwyższym wytworem i osiągnięciem ciągłego ludzkiego wysiłku, którego zapis nazywamy historią". [str. 29]Ludzie rodzą się równi, ale różni. Rozwój człowieka jest możliwy tylko, gdy szanuje się niepowtarzalność swojego "ja" i "ja" cudzego. Rozwój człowieka polega na dbaniu o to "ja" i jest to cel nadrzędny wobec wszystkich innych. Nie oznacza to jednak, że mamy być egoistami i megalomanami oraz że królować ma anarchia. Można opierać się na autorytetach tzw. racjonalnych oraz kierować ideałami rozumianymi jako "dążenia wspierające rozwój, wolność i szczęście człowieka" [str. 249]. Zdaniem Fromma jeśli zapanuje "wolność do" (czyli nigdy), czyli gdy człowiek będzie mógł w pełni realizować swoje "ja", zniknie przyczyna jego aspołecznych popędów i zachowań i "tylko jednostka chora lub nienormalna będzie niebezpieczna" [str. 251]. Pocieszające. W każdym razie Fromm uważa, że jest to ideał, do którego ludzkość zawsze dążyła.
***
Moim zdaniem te dywagacje są grubymi nićmi szyte. A może ja nie umiem wznieść się na taki poziom abstrakcji? O ile rozumiem mniej więcej rozważania Fromma do fragmentu o nazizmie włącznie, o tyle potem trochę się gubię. Uważam, że Ziemia nigdy nie będzie idealnym miejscem do życia i do realizacji swojego "ja". Mamy mnóstwo pięknych i wzniosłych dziedzin nauki i sztuki, a potem przychodzi taki Hitler, Stalin albo Mao Tse-tung i nagle cały dorobek filozofii, psychologii i socjologii w praktyce okazuje się nic nie wart. Co komu po ideałach i filozofiach, kiedy właśnie prowadzą go do komory gazowej, a w powietrzu, na swoim ubraniu, na skórze, we włosach czuje już spopielałe szczątki krewnych i znajomych? (zdjęcie stąd) |
***
Ale wracam już do omawianej książki. Otóż Fromm uważa (a w każdym razie uważał w 1941 roku, w trakcie wojny), że: "Wolność osiągnęła punkt krytyczny, punkt, w którym powodowana logiką własnego dynamizmu, może zmienić się we własne przeciwieństwo" [str. 251]. "Zwycięstwo wolności możliwe jest tylko w wypadku przeobrażenia demokracji w społeczeństwo, w którym jednostka, jej rozwój i szczęście będą głównym dążeniem i celem kultury; w którym życie nie będzie potrzebowało usprawiedliwienia w postaci sukcesu ani w żadnej innej postaci w którym jednostka nie będzie niczemu podporządkowana ani nie będzie przedmiotem manipulacji żadnej siły zewnętrznej, czy będzie nią państwo, czy aparat ekonomiczny; powinno to być społeczeństwo, w którym sumienie i ideały człowieka nie będą uzewnętrznieniem zewnętrznych nacisków, lecz będą naprawdę jego ideałami, wyrażającymi dążenia zrodzone ze specyfiki jego 'ja'" [str. 252].Wolność zwycięży, gdy system społeczny i ekonomiczny zostaną podporządkowane jednemu celowi - szczęściu człowieka, co w praktyce sprowadza się do gospodarki planowej. Oczywiście należy zachować wszystkie zdobycze demokracji (wybory, rząd odpowiedzialny przed społeczeństwem itd.), a ponadto stwarzać odpowiednie warunki do "poszerzenia obecnej wolności, inicjatywy i spontaniczności człowieka, i to nie tylko w kręgu jego spraw osobistych i duchowych, ale nade wszystko w sferze aktywności będącej podstawą egzystencji każdego człowieka - w jego pracy" [str. 253]. Jeśli gospodarką pokieruje cały naród (a nie partia, wódz czy rząd), to każda jednostka będzie ponosiła część odpowiedzialności i będzie mogła wykorzystywać swoją twórczą aktywność dla dobra swojego i całego społeczeństwa. W takim systemie człowiek będzie szczęśliwy - stanie się integralną częścią większej całości, uwolni się od samotności i poczucia bezsilności, a jednocześnie zachowa swoje cenne indywidualne "ja". Kluczowe, zdaniem Fromma, będzie pogodzenie jednostkowej inicjatywy z centralizacją, która zawsze towarzyszy gospodarce planowej.
No nie wydaje mi się, żeby istniał tu jakiś złoty środek. Gdyby Fromm zamiast w USA, przebywał wtedy w ZSRR, to by mu takie pomysły do głowy nie przychodziły.
Demokracja zatryumfuje nad systemami autorytarnymi i "siłami nihilizmu", jeśli "potrafi tchnąć w ludzi wiarę stanowiącą najpotężniejszą siłę, do jakiej umysł ludzki jest zdolny - wiarę w życie, prawdę i wolność jako aktywną realizację indywidualnego 'ja'" [str. 256].
*** *** ***
Zastanawiam się, cóż to konkretnie jest to moje cenne "ja", o które powinnam, według Fromma, tak zabiegać. Co we mnie jest moje, a co odziedziczone albo podpatrzone?
Przyszłam na ten świat w Europie, w Polsce, na początku lat osiemdziesiątych, pewnego letniego dnia, parę minut przed dobranocką. Wyposażona od razu w określony zestaw genów, trochę podobna do każdego z rodziców: po obojgu - niska, po tacie - ze skłonnością do tycia i robienia wszystkiego na odwrót. Zostałam ochrzczona zanim jeszcze nauczyłam się mówić, więc nie mogłam odmówić. Uczono mnie, że na pytanie "Kto ty jesteś?", odpowiada się "Polak mały" i że najbardziej jest się Polakiem w kościele oraz na barykadach wroga. (W rezultacie dziś jestem ateistką i, według polskich standardów, antypatriotką).
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek powiedziała lub zrobiła cokolwiek oryginalnego. Myślę tak, jak mnie nauczono, mówię to, o czym przeczytałam, robię to, co mi pokazano. Ludzkość niczego nie straci z chwilą mojego odejścia.
Z drugiej strony nie uważam siebie za "umysłowy automat".
Oczywiście nie twierdzę, że wszyscy jesteśmy tacy sami; każdy człowiek to pewien zestaw cech odziedziczonych i nabytych. Nie wiem tylko, którą część mnie zawdzięczam sobie (czy w ogóle jakąś?), a którą - przodkom, polskiemu systemowi oświaty, naszej kulturze i przypadkowym wpływom.
Weźmy choćby mój światopogląd - generalnie uważam, że człowiek może sobie robić, mówić i myśleć, co mu się podoba, dopóki nie narusza praw innych osób do tego samego. Tego po rodzicach ani dziadkach nie odziedziczyłam na pewno, bo to są/byli typowi konserwatyści. Nie nauczyłam się tego w szkole, to oczywiste. Więc może skopiowałam to z jakiejś przeczytanej dawno temu książki, obejrzanego filmu albo z "Polityki", którą czytam od kilkunastu lat, a która m.in. takie poglądy prezentuje? Nie wiem. Może gdzieś w mózgu jest miejsce odpowiedzialne za światopogląd?
Czy jest coś, co mnie odróżnia od większości ludzkości? Tylko nic nie znaczące szczegóły. Lubię myć okna. Nie jem jajek, majonezu, owoców morza, musztardy, większości wędlin i mięs, samego mleka, fasoli (tylko szparagową) i grochu, sernik - tylko w ostateczności, nie lubię piwa ani wódki, lodów czekoladowych, hamburgerów i hot dogów (nie jadłam, ale nie lubię). Rzodkiewkę najpierw dokładnie obgryzam z czerwonawej skórki, a dopiero potem jem ten biały środek (analogicznie postępuję w przypadku ptasiego mleczka i delicji). Nie lubię książek Marqueza i Zafona. Noszenie koszulki z Che Guevarą uważam za żenujące. Nie śmieszył mnie film "Kac w Vegas".
Niby na czym ma w moim przypadku polegać bezkompromisowe realizowanie mojego "ja", postulowane przez Fromma? Może sama sobie kiedyś odpowiem.
Wydźwięk tych moich dywagacji może się komuś wydać pesymistyczny, ale to nie było moim celem. Trzeba brać życie takim, jakie jest.
Fromma znam tylko ze "sztuki miłości". Uważam, że jest on "filozofem" mocno zapomnianym. Dzisiaj wśród filozofów popularni są Nietzsche, Freud i paru innych, a szkoda. Frommowi zarzucano taką "hippisowską koncepcję" uprawiania filozofii, a ja to jednak nazywam mocnym humanistycznym wydźwiękiem. Podoba mi się "prostota" jego filozofii. W wielu miejscach krytycznie podchodzisz do prezentowych koncepcji i tez. Jakbyś nie do końca wierzyła, że jest możliwe osiągnięcie "stanu" wolności. Tu chyba jest zawsze problem z Frommem, bo podejrzewam, że jasno nie odpowiedział na pytanie czym dokładnie jest wolność, a wnioskuję to ze "sztuki miłości", w której mówił jak dążyć do "perfekcji", ale nigdy nie określił czym (jaki) jest ten stan do którego zachęca, aby dążyć.
OdpowiedzUsuńFromm o demokracji wypowiadał się krytycznie. Te filmy to nic innego jak jej efekt. Tak, zawsze w firmach słyszę tylko "wołanie" o kreatywność i poczucie humoru. W obydwóch przypadkach potrzebna jest (bardzo) duża doza (samo)krytycyzmu, a ta jak wiadomo wydłuża czas dojścia do kompromisu, a w efekcie - podejmowania przez firmę decyzji. Koło się zamyka, bo przecież dzisiaj czas to pieniądz, a nadrzędnym celem firmy jest zysk.
Takich paradoksów można mnożyć wiele i chyba grunt (do tego chyba dąży Fromm), żeby swoje "ja" zdało sobie z tego sprawę. Kolejne paradoksy ujęłaś w ostatnich akapitach. Dobrze, że padają takie pytania i wątpliwości, a ja ci powiem, że część z nich ściśle powiązana jest z wcześniej postawioną tezą-pytaniem - zresztą bardzo słuszną - czy musimy wszystko wiedzieć? To pytanie swoim wydźwięku może mieć bardzo religijne konotacje - następny paradoks. Wiesz co jest najlepsze w tym wszystkim? Że stawiasz mnóstwo pytań (i wątpliwości), a to oznacza, że to co czytałaś jest wartościowe (wbrew powszechnemu zapomnieniu).
OdpowiedzUsuńWspomniałaś jeszcze o śmierci m in. w kontekście wiedzy, kultury, ogólnej (samo)świadomości. I tu właśnie jest jedyna sprawiedliwość w takim ujęciu "idealistycznym" (powszechnie nazywają to truizmem), że wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi.
Mógłbym długo i namiętnie dyskutować ;-) i tak powiem ci szczerze, że zrobiłaś mi dużego smaka na Fromma [;-)]. A takim dobrym podsumowaniem, niech będzie fakt, że tutaj pod rzekomo trudnym Frommem nie będziesz mieć dużo komentarzy - szczególnie jeśli skomponować ją z ostatnią notką nt. "sagi zmierzch". Trochę smutne, ale przecież "Zmierzch" to bestseller!!! ;-) Tak czy inaczej Elenoir, mówiąc językiem rocznika (jednego z lat) 80' (bo przynależę do tej samej klasy ;-)) - Wielki Szacun ;-)))
Elenoir, wybacz, że tak trochę chaotycznie wyszło, ale to i tak chyba mój najdłuższy komentarz w życiu, dłuższe to chyba są tylko komentarze na Onecie ;-), a z drugiej biorąc pod uwagę długość notki... cóż ;-)
OdpowiedzUsuńNie piszę tego bloga po to, żeby mieć dużo komentarzy:))) Oczywiście cieszy mnie, jeśli moja pisanina wywołuje jakąś interakcję, ale nie rozpaczam, jeśli tak się nie dzieje.
OdpowiedzUsuńNie wiedziałam, że Fromm jest niemodny:) Do Freuda i Nietzschego nie zaglądam, bo wiem mniej więcej, co w ich książkach znajdę.
Przytaczałam tutaj definicję wolności według Fromma, ale moim zdaniem w praktyce to jest zupełnie nierealne. W filozofii przeszkadza mi właśnie to, że jest tak całkowicie oderwana od rzeczywistości, a ja nie lubię rozmawiać i czytać o niczym. Na szczęście w tej książce było też sporo psychologii:)
Jeśli chodzi o religię... gdybym była religijna, to tego ostatniego fragmentu kursywą w ogóle by nie było. Zastanawiam się, czy aby Fromm nie był czasem ateistą - zawsze pisał o "ja" człowieka, zbywając milczeniem takie pomysły jak np. nieśmiertelna dusza.
Warto przeczytać tę książkę, rzeczywiście skłania do refleksji, ale uwaga: po tej lekturze wciąż doszukuję się u siebie i u innych cech jednostki autorytarnej!;) I takowe znajduję!:))
Dziękuję za uwagę. Z pewnością niewiele osób zdoła przebrnąć przez cały wpis, co mnie nie dziwi, bo jest trochę nudny i, jak na internetowe standardy, odrobinę przydługi.
O matko i córko! Napracowałaś się, niema co;) Fragmenty książki miałam bodaj zadane na studiach, najbardziej pamiętam problem ucieczki "od" - moim zdaniem bardzo aktualny. Nie wiem, na ile to szerokie zjawisko, ale sporo ludzi na różne sposoby stara się uciec np. od konsumpcjonizmu.
OdpowiedzUsuńI bardzo podoba mi się podejście do życia jako wartości samej w sobie, a nie poczekalni przed niebiańskimi rozkoszami po śmierci;)
Wiele czasu zapewne złożyłaś w tą pracę, nie mylę się??? Książka jest naprawdę monotonna, jak dla mnie. Ból głowy to chyba wszystko, co wyniosłem po przeczytaniu tego tekstu:(
OdpowiedzUsuńAnno, w trakcie czytania zaskakiwało mnie to, że niektóre uwagi są nadal tak bardzo aktualne.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy konsumpcjonizm to coś tak bardzo złego. W życiu bywa różnie, a myślę, że lepiej już pocieszać się zbędnymi zakupami niż alkoholem czy narkotykami...
Czas, dużo czy mało - to rzecz względna. Niektóre zagadnienia poruszone w książce są ciekawsze, a inne mniej, jedne rozumiałam od razu, inne - dopiero po powtórnym wczytaniu się w tekst. Mogłam zapewne opisać swoje wrażenia w sposób ciekawszy i bardziej przystępny, ale mi się nie chciało;)
Dopiero teraz widzę, że wyszło mi "nie ma" pisane łącznie. Wstyd;)
OdpowiedzUsuńZakupy jako antidotum na stres, smutki itp. nie przemawiają do mnie. Kupując n-tą torebkę (fakt, w lumpeksie, więc za małe sumy) lub parę kolczyków zastanawiam się, po co mi one, skoro mam już inne;) W końcu za jakiś czas te przedmioty stracą swój urok. I tu przechodzimy do kolejnej książki Fromma czyli "Mieć czy być";)
Ja też nie wiem, czy konsumpcjonizm jest zły, u siebie raczej go kontroluję;)
Ja swój też na ogół kontroluję, a jednocześnie z wyrozumiałością patrzę na cudzy. Trzeba mieć coś z życia, a nie wiecznie się umartwiać:)
OdpowiedzUsuń"Mieć czy być" przeczytam na pewno, ale zdecydowanie nie w najbliższym czasie. Teraz relaksuję się m.in. przy "Baudolino".
Literówki każdemu się zdarzają:)
Pewnie, że jakieś przyjemności człowiekowi się należą. Ale jak pomyślę czasem o ludziach, którzy z trudem wiążą koniec z końcem, to mi się nieswojo robi.
OdpowiedzUsuńJak by to było pięknie, gdyby zniknęły gdzieś głód, wojny i choroby. Fromm uważał, że postęp, jakiego ludzkość dokonała w produkcji żywności i innych dóbr, jest na tyle duży, że dla wszystkich wystarczy jedzenia, można się więc skupiać na postępach w realizacji indywidualnych "ja".
OdpowiedzUsuńW swoich idealistycznych wizjach nie uwzględnił jednak istnienia ludzi żądnych pieniędzy i władzy, którzy zawsze będą chcieli mieć wszystkiego więcej, oczywiście kosztem reszty.
Możemy wysupłać parę złotych na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy albo wysłać sms dla jakiejś fundacji, tylko że to kropla w morzu potrzeb. Nie zlikwidujemy w ten sposób przyczyn wojen ani epidemii. Ech... nie lubię się martwić czymś, czego nie mogę zmienić.
Pieniądze i dawanie ludziom czegoś za darmo w ogóle nie jest dobre, to może nawet deprawować;) Idealnie byłoby zmotywować niezaradnych do bardziej efektywnych działań, pomóc im się tego nauczyć.
OdpowiedzUsuńJeżdżąc czasem po tzw. Polsce C (bo nawet nie B) intensywniej doceniam fakt urodzenia się i mieszkania blisko stolicy. Nie sądzę, żeby moje obecne życie wyglądało tak samo, gdybym np. urodziła się pod litewską granicą. Oczywiście można sobie powiedzieć "Taka karma" itp., ale mnie jest jednak szkoda biedaków. Jakoś nie potrafię wyzbyć się resztek idealizmu;)
Przeczytawszy "Ucieczkę..." dwa razy do tej pory stwierdzam, że jeszcze nie raz sięgnę po nią do ręki, bo zrozumienie wszystkich treści wymaga dogłębniejszego zapoznania się z nimi.
OdpowiedzUsuńBędąc obecnie na studiach pedagogicznych zastanawiam się, jak możnaby zrozumieć problematykę wolności z dydaktycznego punktu widzenia. Prosty przykład: 'wolność do' pozwala np. na wybór szkoły, ale 'wolność od' przypomina nam, że wybór ten zależy m.in. od naszych warunków ekonomicznych. Jakieś pomysły na inne odniesienia do szkolnictwa?
Minęły już prawie dwa lata, od kiedy przeczytałam (również dwa razy) "Ucieczkę od wolności", ale często wracam do niej myślą, często się do niej odwołuję.
UsuńRaczej nie użyłabym tego pojęcia w tak wąskim znaczeniu. A już zwłaszcza system oświaty nie kojarzy mi się z żadnym rodzajem wolności:).
Wiem, że bardzo zawężam temat wolności. Możnaby go jeszcze bardziej zawęzić pytając o wolność z perspektywy każdej "dziedziny". Ale nie o tym.
Usuń"system oświaty nie kojarzy mi się z żadnym rodzajem wolności" - masz na myśli to, że we współczesnym szkolnictwie trudno upatrywać wolności w ogóle czy raczej to, że nie masz żadnych pomysłów służących jako przykład?
Przecież we współczesnych nauczycielach i uczniach znajdziemy na pewno cechy charakteru autorytarnego czy konformistycznego.
Może jakbyś doświadczyła takiej totalitarnej sytuacji, np. miała autorytarnego przełożonego, który by Cię upokażał psychicznie, wtedy poczułabyć, że właśnie to Twoje "ja" karleje - to, o które masz się troszczyć. Może to nie jest nic wielkiego, ale właśnie ten dobrostan psychiczny. Choć może to być jakaś działalność twórcza - przekuwanie swojego wnętrza w akcie pracy nad jakąś materią (alchemia) :-) Dziękuję za ciekawy artykuł. Piotr 37 lat
OdpowiedzUsuńChyba nie do końca mnie zrozumiałeś. Zdaję sobie sprawę z odrębności mojego "ja", ale nie znam genezy jego części składowych - o to mi chodziło w końcowych akapitach. O swój dobrostan psychiczny, jak to ująłeś, troszczę się w ten sposób, że próbuję nie przejmować się rzeczami i sprawami, na które i tak nie mam wpływu. Nie zawsze mi się udaje.
UsuńMiło mi, że ten wpis Cię zainteresował. Pozdrawiam:).