Impresje

środa, 28 grudnia 2011

Poświątecznie

W sobotę lub niedzielę pojawi się wpis o biografii Tadeusza Żeleńskiego, a dziś jeszcze kilka luźnych uwag na różne tematy.

***
Należę do osób niezmotoryzowanych, więc do domu pojechałam busem, w którym miejsce trzeba było rezerwować dwa tygodnie wcześniej, ale nie o tym chciałam napisać. Kierowca chciał umilić pasażerom podróż i włączył nam film pt. "Między piekłem a niebem". Słyszałam o nim już dawniej, ale nigdy nie miałam okazji obejrzeć.

Już pierwsze ociekające lukrem sceny wskazywały, że to nie jest film dla mnie. A potem było jeszcze gorzej, coraz gorzej i jeszcze gorzej. 

Fabuła wyglądała mniej więcej tak: pewnemu małżeństwu umiera dwoje kilkunastoletnich dzieci (giną w wypadku samochodowym), matka próbuje popełnić samobójstwo i trafia do szpitala psychiatrycznego, z którego wychodzi dzięki pomocy i miłości swego męża, który po kilku latach również umiera wskutek wypadku samochodowego i trafia do nieba; wówczas żona popełnia samobójstwo i trafia do piekła, a on, choć wydaje się to niemożliwe, postanawia ją tam odnaleźć. Zgadnijcie, czy mu się uda.

O rany, co za szmira i kicz!!! Tani i głupi sentymentalizm w ładnym chwilami, kolorowym opakowaniu. Lubię bajki, ale nie znoszę, gdy udają to, czym nie są. Ten film udziela zbyt prostych, prostackich wręcz odpowiedzi na fundamentalne pytania. Rozumiem, że to tylko wizja stworzona na potrzeby pewnego typu publiczności, stworzona na sprzedaż, ale głupoty, zwłaszcza tak chwalone, trzeba krytykować, co niniejszym czynię. 

Scenariusz jest po prostu straszny. Główny bohater trafia po śmierci jakby do obrazu namalowanego przez swoją żonę, po nowej rzeczywistości oprowadza go ktoś w rodzaju misjonarza, który najpierw wydaje mu się dawnym znajomym, a potem okazuje się synem tego bohatera. Niby może sobie kształtować swój kawałek nieba po swojemu, po czym okazuje się, że są jednak pewne ograniczenia. Następnie nasz protagonista trafia do miejsca, w którym w powietrzu unosi się sporo osób, nie wiadomo właściwie, po co. A potem ów misjonarz/przyjaciel/syn oraz jeszcze jakiś pozujący na intelektualistę Tropiciel przejęci miłością i tęsknotą bohatera postanawiają mu pomóc w odnalezieniu żony. 
Dialogi są śmieszne, a gra aktorska zbyt drewniana (no ale w końcu za wiele do zagrania to tu nie było). I jeszcze ta nachalna muzyka, podpowiadająca widzowi, w którym momencie powinien się wzruszać... 

Najgłupszy film jaki widziałam od czasu "Obcy kontra Predator". Niestety nie mogłam go nie obejrzeć, choć szczęśliwie udało mi się usnąć na jakieś dziesięć minut.

***
W pierwszy dzień świąt wybraliśmy się z P. na spacerek po moim rodzinnym mieście - Starachowicach. Miasto jest brzydkie, ale położone w ładnej okolicy:).

Tak oto wygląda nasz Rynek:). Podobno mają go przebudowywać w przyszłym roku, ale mówi się o tym od lat i, jak dotąd, nic  z tego nie wynikało.


A oto kilka zdjęć jednej z głównych ulic miasta - Marszałka Piłsudskiego (zwana Marszałkowską). Przez lata ludzie budowali tu i gdzie indziej jak chcieli i co chcieli... Oto efekty.




Ale naprawdę dobiło mnie przerobienie budynku przy ul. Spółdzielczej, w którym przed laty była poczta (to zdjęcie pochodzi z 2009 roku):


na coś takiego:


Nie twierdzę, że w poprzedniej formie budynek ten był jakoś specjalnie ładny, ale uważam, że nie powinno się tak ingerować w co starsze miejsca użyteczności publicznej, bo jest ich u nas naprawdę mało. 

Powstają za to kolejne "galerie" - handlowe, nie sztuki. Najnowsza tuż przy kościele św. Trójcy.



Przy odpowiednim oświetleniu, jeśli przymrużyć oczy, nawet Starachowice wyglądają niekiedy ładnie:

Schody przy ul. Wojska Polskiego
Odsłonięcie geologiczne przy dawnym Manhattanie

środa, 14 grudnia 2011

Matka Joanna od Aniołów

Polecam dyskusję o tym opowiadaniu Iwaszkiewicza na blogu Anny, a tu zanotuję tylko fragment (z kontekstem), który zwrócił mą szczególną uwagę:
   Przez ten czas ksiądz Suryn płakał gorzko, choć cicho, łzy spływały mu po policzkach i wilżyły stół.
   Z przerażeniem spoglądał w swoje wnętrze. Rozumiał teraz, że samo pójście do rabina było już początkiem opętania, i że wpuściło mu pierwszą kroplę jadu do duszy. I właściwie, kiedy teraz rozmyślał o zdarzeniach pierwszych dni, nie wracał do najważniejszych spraw ani do najważniejszych słów, tylko miał przed oczami czarną brodę cadyka Isze z Zabłudowa i w uszach mu brzmiały jego słowa, jak nieustanny szmer wody dobywającej się z ziemi. Nie pamiętał, co się z nim działo przez te kilka dni, miał tylko niejasne wspomnienie czegoś strasznego, a zarazem pełnego okropnej nudy. I teraz, kiedy oprzytomniał, zawezwany został przed oblicze ojca prowincjała, spoglądał na całe swe życie wewnętrzne jak na olbrzymie ruiny, jak na równinę pustą i nagą, gdzie nie kwitnął ani jeden kwiatek. Ze wszyskiego, czym był dawniej, zostały tylko ślady, jak owe nogi posągów w niszach na domu, gdzie mieszkał cadyk. Ślady cnót, ślady modlitw, czarne przepaście na miejscu zamyśleń i powywracane świeczniki na miejscu świateł. Pozostało tylko wielkie pomyślenie o matce Joannie, która bez przerwy przytomna była jego wspomnieniom. [str. 208, Kolekcja Gazety Wyborczej, tom 21]

piątek, 9 grudnia 2011

SONATA KREUTZEROWSKA

Tytuł: Sonata Kreutzerowska (Крейцерова соната)
Pierwsze wydanie: 1889
Autor: Lew Tołstoj
Tłumaczenie: Maria Leśniewska

Wydawnictwo: Książka i Wiedza
Seria: Koliber
ISBN: 83-05-11683-2
Stron: 135
(W tym tomie znajduje się jeszcze jedno opowiadanie pt. "Albert")

Ocena: 3/5

"Sonata kreutzerowska" była październikową lekturą Klubu czytelniczego, ale nie byłam wtedy w odpowiednim do tej prozy nastroju. I, jak się okazuje, trochę trudno mi czytać na konkretny termin, choć może z "Matką Joanną od Aniołów" jakoś się wyrobię:).

Przeczytałam to opowiadanie dwa razy: najpierw w urywkach podczas podróży tramwajami, a wczoraj popołudniu w całości. Fabuła jest prosta: jeden z pasażerów dalekobieżnego pociągu opowiada drugiemu historię swojego małżeństwa zakończoną własnoręcznym zabiciem żony, a przy okazji wykłada nieco skonsternowanemu towarzyszowi podróży swoje poglądy na sytuację i rolę kobiet i mężczyzn w społeczeństwie oraz przedstawia mu sens istnienia ludzkości. 
I ja byłam skonsternowana, czytając te wynurzenia, bo z wieloma stwierdzeniami się zgadzałam, ale równie dużo wzbudziło we mnie po prostu odrazę. Szczerze mówiąc, skupiałam się właśnie na tych treściach, ignorując zupełnie konstrukcję utworu, bohaterów, w ogóle warstwę literacką. Potraktowałam "Sonatę" jak pamflet na instytucję małżeństwa. 

Główny bohater, Pozdnyszew, zaprzecza istnieniu miłości, jego zdaniem ludzi popycha ku sobie wyłącznie zwierzęce pożądanie - przyczyna wszelkich nieszczęść. Wprost porównuje kobiety ze swej sfery (klasa wyższa) do prostytutek, ich matki do stręczycielek, a mężczyzn nazywa obłudnymi i okrutnymi rozpustnikami. 
   - (...) Chciałem powiedzieć, że oszukiwane są tylko nieszczęsne dziewczęta, a matki wiedzą o tym, zwłaszcza matki wyedukowane przez swoich mężów wiedzą o tym doskonale. I udając, że wierzą w czystość mężczyzn, w praktyce postępują zupełnie inaczej. Wiedzą, na jaką przynętę należy łowić mężczyzn dla siebie i dla swoich córek.
   Przecież tylko my, mężczyźni, nie wiemy - a nie wiemy dlatego, że wiedzieć nie chcemy - kobiety natomiast wiedzą doskonale, że najwznioślejsza, poetyczna, jak ją nazywamy, miłość zależy nie od zalet moralnych, lecz od bliskości fizycznej, a przy tym od fryzury, od koloru i kroju sukni. Spytajmy wytrawnej kokietki, która postanowiła usidlić mężczyznę, na co się woli narazić: czy na to, żeby w obecności kuszonego osobnika zdemaskowano jej kłamstwo, okrucieństwo, a nawet rozwiązłość, czy też na to, żeby mu się pokazać w źle uszytej, brzydkiej sukni - a każda zawsze wybierze to pierwsze. Ona wie, że my, mężczyźni, wciąż łżemy o wzniosłych uczuciach, a potrzeba nam tylko ciała i dlatego wybaczymy wszelkie paskudztwa, ale nie wybaczymy brzydkiego, niegustownego stroju. Kokietka wie o tym świadomie, ale i każda niewinna dziewczyna wie o tym, nieświadomie, jak wiedzą zwierzęta.
   Stąd te ohydne dżerseje, te podkładki na tyłkach, te gołe ramiona, plecy, prawie gołe piersi. Kobiety, zwłaszcza te, które przeszły przez szkołę mężczyzn, doskonale wiedzą, że rozmowy na wzniosłe tematy swoją drogą, a mężczyźnie potrzebne jest ciało i to wszystko, co je ukazuje w najponętniejszym świetle, i tak właśnie robią. Przecież wystarczy odrzucić przyzwyczajenie do tego bezeceństwa, które stało się dla nas drugą naturą, i spojrzeć na życie wyższej sfery takie, jakie jest w istocie, z całym jego bezwstydem - toż to po prostu od A do Z dom publiczny. Nie zgadza się pan? Pozwoli pan, że dowiodę - zawołał nie dając mi dojść do słowa. - Powiada pan, że kobiety z naszych sfer mają życie wypełnione czym innym niż kobiety w domach publicznych, a ja twierdzę, że nie, i dowiodę tego. Jeżeli ludzie mają różne cele w życiu, odmienną wewnętrzną treść, wówczas różnice te nieuchronnie odbijają się także na wyglądzie, wygląd też się różni. Ale spójrz pan na tamte nieszczęsne, pogardzane kobiety - i na światowe damy z najwyższych sfer: te same stroje, te same fasony, te same perfumy, to samo obnażanie ramion, pleców, piersi i opinanie sterczącego tyłka, ta sama namiętność do kamyków, do kosztownych błyskotek, te same zabawy, tańce, muzyka, śpiew. Jak tamte wabią na wszelkie sposoby, tak i te. Nie ma żadnej różnicy. Mówiąc ściśle, należy to tak sformułować, że prostytutki na krótką metę są zazwyczaj w pogardzie, prostytutki na długą metę - w poważaniu. [str. 84-86]
Pozdnyszew w dużej mierze ma rację: przez wieki celem młodych kobiet było wyjście za mąż, a to dlatego, że mężczyźni praktycznie je ubezwłasnowolnili i nie pozostawało im nic innego. Jaką taką pozycję społeczną osiągały tylko jako żony i matki. Zapewne zdarzały się małżeństwa z miłości, ale o zawarciu związku decydowały przede wszystkim względy praktyczne.
W podobny sposób, choć nieco subtelniej, pisali na ten temat i inni autorzy; polecam cytaty z mojego cyklu Kobieta w literaturze:  VI, VII i IX.
Niewola kobiety przecież na tym tylko polega, że mężczyźni chcą z niej korzystać jako z narzędzia rozkoszy i uważają to korzystanie za coś dobrego. No i wyzwalają kobietę, dają jej wszelkie prawa równe męskim, ale w dalszym ciągu widzą w niej narzędzie rozkoszy, tak ją wychowują od dziecka, a potem przy pomocy opinii publicznej. W efekcie jest wciąż tą samą poniżoną, zdeprawowaną niewolnicą, a mężczyzna wciąż tym samym zdeprawowanym jej właścicielem.
   Wyzwalają kobietę na kursach i w urzędach, a widzą w niej obiekt rozkoszy. Wystarczy nauczyć ją, jak ją u nas nauczono, patrzeć tak na samą siebie, a pozostanie na zawsze niższą istotą. Albo będzie przy pomocy łajdaków lekarzy zapobiegać poczęciu, czyli będzie zupełną prostytutką, zniżającą się nie do poziomu zwierzęcia, lecz do poziomu rzeczy, albo będzie tym, czym jest najczęściej - osobą psychicznie chorą, histeryczną, nieszczęśliwą, taką, jakimi one są właśnie, bez możliwości rozwoju duchowego. [113-114]
Ze stwierdzeniami z pierwszego akapitu nie mogę się nie zgodzić (w odniesieniu do tamtych czasów), ale już anachroniczność drugiego może by mnie i rozśmieszyła, gdyby nie to, że takie poglądy nadal podziela wiele osób: przeznaczeniem i sensem istnienia kobiety jest macierzyństwo, przyjemność płynącą z seksu może usprawiedliwić tylko wydanie na świat potomstwa. Mimo wszystko w XX wieku sytuacja kobiet (przynajmniej w naszym kręgu kulturowym) znacznie się poprawiła. Ciekawa jestem, co miałby na ten temat do powiedzenia Pozdnyszew, czy może raczej sam Tołstoj, gdyby jakimś cudem przeniósł się do naszych czasów. To i owo pewnie by go zaszokowało, ale po obejrzeniu paru przebojów kinowych, teledysków, billboardów i spotów reklamowych doszedłby niewątpliwie do wniosku, że prostytucja pozostaje zjawiskiem powszechnym.

Tołstoj poruszył w tym opowiadaniu jeszcze jedną ważną kwestię: pokazał, że bycie rodzicem niekoniecznie musi oznaczać sielankę, nawet jeśli ma się do dyspozycji niańki, służbę i pieniądze. Kobieta-matka ma prawo być zmęczona i zniechęcona - takie stwierdzenie i dziś może wzbudzić kontrowersje, a co dopiero wówczas. Oczywiście Pozdnyszew/Tołstoj nie omieszkał nazwać takiej postawy egoizmem, choć po części usprawiedliwionym.
  - Wspomniał pan przed chwilą o dzieciach. Co za niestworzone bzdury wygaduje się na temat dzieci Dzieci to błogosławieństwo boże, dzieci to radość. A przecież to wszystko kłamstwo. Wszystko to było niegdyś, ale teraz nie ma nic podobnego. Dzieci to męka i nic więcej. Większość matek tak to właśnie odczuwa, a niekiedy niechcący mówi to wprost. Spytaj pan większość matek naszej sfery ludzi zamożnych, a powiedzą panu, że z obawy, że dzieci ich mogą chorować i umrzeć, nie chcą w ogóle mieć dzieci, nie chcą karmić, gdy już urodziły, żeby się nie przywiązać i nie cierpieć. Radość, jaką im daje dziecko swym powabem - powabem rączek, nóżek, całego ciałka - przyjemność obcowania z dzie- ckiem, są mniejsze od cierpienia, jakiego doznają - nie mówiąc już nawet o chorobie czy stracie dziecka - z samego strachu przed możliwością choroby i śmierci. Zważywszy dodatnie i ujemne strony, okazuje się, że przeważają ujemne, i dlatego one wolą nie mieć dzieci. Mówią to wprost, odważnie, wyobrażając sobie, że te uczucia wywołane są miłością do dzieci, uczuciem dobrym i chwalebnym, z którego są dumne. Nie widzą, że takie rozumo- wanie jest jawnym zaprzeczeniem miłości, a tylko potwierdzeniem ich egoizmu. Mniej znajdują przyjemności w uroku dziecka niż cierpień ze strachu o nie, i dlatego to ma nie być tego dziecka, które mogłyby kochać. Poświęcają nie siebie dla ukochanej istoty, lecz mającą się zjawić ukochaną istotę dla siebie.
   Jasne, że nie jest to miłość, lecz egoizm. Ale któż podniesie rękę, by potępić matki z zamożnych rodzin za ten egoizm, gdy się przypomni, ile się one namordują w związku ze zdrowiem dzieci dzięki tymże doktorom w naszym wielkopańskim życiu. Skoro tylko przypomnę sobie, nawet teraz, życie i stan żony w pierwszym okresie, kiedy było troje, czworo dzieci i była nimi całkowicie pochłonięta - zgroza ogarnia. To nie było w ogóle życie. Było to jakieś wieczne niebezpieczeństwo, potem wyzwolenie od niego i znów niebezpieczeństwo, znów rozpaczliwe wysiłki i znów ocalenie - stale taka sytuacja jak na tonącym okręcie. [120-121]
Trudno na podstawie tylko tego opowiadania stwierdzić, czego właściwie Tołstoj oczekiwał od kobiet, jaki był jego ideał kobiety. Pozdnyszew potępiał panny, bo uciekały się do wszelkich sposobów, żeby złapać męża; krytykował żony i matki za kłótliwość, finansowe wymagania i bezgraniczne poświęcanie się dla dzieci (w domyśle - kosztem męża), pragnienie podobania się i zdobycia uznania w oczach innych niż najbliższej rodziny. Sugerował, że powinny pozostać czystymi, niewinnymi dziewicami, a marność tego świata nie do końca tłumaczyła, czemu nimi nie są.


Zaskoczyła mnie otwartość i radykalność, z jaką P/T wypowiadał się na tematy - zdawałoby się - tabu. Wydaje mi się, że gdyby w jego poglądach było nieco mniej zacietrzewienia i trochę więcej empatii i współczucia, nie irytowałyby aż tak bardzo.


środa, 30 listopada 2011

DAMY Z GRACE ADIEU I INNE OPOWIEŚCI

Tytuł: Damy z Grace Adieu i inne opowieści (The Ladies of Grace Adieu and Other Stories)
Pierwsze wydanie: 2006
Autorka: Susanna Clarke
Tłumaczenie: Ewa Rudolf
Ilustracje: Charles Vess

Wydawnictwo Literackie
ISBN: 978-83-08-04063-8
Stron: 290

Ocena: średnio 3+/5



Prawie dwa lata temu zauroczyła mnie powieść Susanny Clarke pt. "Jonathan Strange i pan Norrell". Wiedziałam, że wydano u nas również zbiór opowiadań tej autorki, których akcja toczy się mniej więcej w tym samym okresie i w których pojawiają się ci sami bohaterowie, ale jakoś nie mogłam na niego trafić. Aż niedawno wypatrzyłam go na bibliotecznej półce i nie omieszkałam zabrać ze sobą, choć przecież miałam tylko oddać książki...

Opowiadań jest osiem, wszystkie czytało mi się bardzo przyjemnie, ale tak naprawdę podobały mi się trzy: tytułowe "Damy z Grace Adieu", "Pani Mabb" i zwłaszcza "Pan Simonelli lub wdowiec z Faerie"
W pozostałych tkwiło dużo potencjału, ale wydał mi się nie do końca wykorzystany. Dotyczy to zwłaszcza opowiadania pt. "Książę Wellington gubi swego konia" i z wioski Mur (znanej z "Gwiezdnego Pyłu" Gaimana) przypadkowo trafia do Faerie - mogło się tam tyle wydarzyć, a tymczasem cała historia zajmuje ledwo niecałe dziewięć stron i nie jest, łagodnie mówiąc, porywająca. W "Jonathanie Strange'u i panu Norrellu" zdarzały się przypisy podobnej długości i bardziej treściwe. (Nawiasem pisząc, z panem Norrellem nie mamy tu do czynienia, a pan Strange jest tylko drugoplanową postacią w pierwszym utworze).

Oczywiście krótka forma narzuca pisarzowi pewne ograniczenia, ale myślę, że dałoby się tu pomieścić nieco bardziej charyzmatycznych bohaterów i trochę bardziej skomplikowane fabułki. Na końcu Susanna Clarke dziękuje osobom, które namówiły ją do napisania pierwszego opowiadania, choć nie miała na to ochoty. Odnoszę wrażenie, że ten brak chęci rzuca się niekiedy w oczy. 

Mimo wszystko warto sięgnąć po ten zbiór, choćby dla tych trzech wspomnianych opowiadań. I dla lekkiego, eleganckiego stylu autorki, który osobiście bardzo lubię i cenię. 

***

Tym razem Wydawnictwo Literackie bardziej się postarało niż przy powieści Clarke: opublikowało książkę w twardej oprawie i z ilustracjami Charlesa Vessa. 


Karta tytułowa tego opowiadania w tym wydaniu wygląda identycznie, choć tekst jest oczywiście po polsku.

poniedziałek, 28 listopada 2011

TRYLOGIA NOWOJORSKA

Tytuł: Trylogia nowojorska (The New York Trilogy)
Pierwsze wydanie: Szklane miasto (City of Glass) - 1985, Duchy (Ghosts) - 1986, Zamknięty pokój (The Locked Room) - 1986
Autor: Paul Auster
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Wydawnictwo: Rebis
Seria: Mistrzowie Literatury
ISBN: 83-7301-556-6
Stron: 351

Ocena: 2+/5 (plus za "Zamknięty pokój")



Paul Auster jest, jak przeczytałam na skrzydełku okładki, jednym z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy. No cóż, być może inne jego utwory są lepsze niż "Trylogia nowojorska", która nie spodobała mi się wcale.

To zbiór trzech opowieści pt. "Szklane miasto", "Duchy" i "Zamknięty pokój", które łączy miejsce akcji, czyli Nowy Jork, przesłanie, w pewnym stopniu również fabularny schemat oraz część bohaterów. Ta powtarzalność bardzo mnie irytowała - miałam nadzieję, że kolejny utwór skończy się inaczej niż poprzedni i dwa razy srodze się zawiodłam. 

Trudno powiedzieć, do którego gatunku można zaliczyć te utwory. Specjalista powie pewnie, że to literatura postmodernistyczna, ale ja, laik, uważam "Trylogię nowojorską" za niezbyt udany pisarski performance (w moim słowniku to słowo ma pejoratywny odcień). 

Początek dwóch pierwszych tekstów sugeruje, że mamy do czynienia z detektywistyczną nowelą, w trzecim też nie brak elementów śledztwa, ale szybko okazuje się, że wcale nie chodzi o rozwikłanie zagadki w rodzaju "kto zabił". Kryminał zmienia się w rozprawkę egzystencjalną, psychologiczną, lingwistyczną, socjologiczną. Główny bohater porzuca dotychczasowe zajęcia, dotychczasowe życie i poświęca się bez reszty śledzeniu swojego "adwersarza". Izoluje się od otoczenia, skupia się wyłącznie na podążaniu za "tym drugim", z którym coraz bardziej się utożsamia. Samotność sprzyja autorefleksji, autoanalizie (w jednym z utworów przywołany jest "Walden" Thoreau), a ich konsekwencją jest nienawiść protagonisty do samego siebie i poczucie, że jego dotychczasowe życie było bezsensowne. Finały wszystkich opowiadań pozostają otwarte.

Naprawdę nie rozumiem, po co pisać trzy podobne teksty o tym samym, w tak niewielkich odstępach czasu. W "Zamkniętym pokoju" jest przynajmniej rozwijająca się fabuła, ale dwa pierwsze to jakieś nieporozumienie, zbyt nachalny popis erudycji autora. W ogóle nie zainteresowała mnie próba gry z czytelnikiem: uczynienie siebie jednym z bohaterów "Szklanego miasta", rozważania o stosunku pisarzy do swoich dzieł, bohaterów i czytelników itd.  Jakby Auster chciał w poszczególnych utworach zmieścić zbyt wiele, ale to się nie udało, niektóre elementy wystają, co sprawia, że całość wypada niezbyt estetycznie.

Poza tym skoro już zaczął bawić się konwencją kryminału, to nie powinien jej, ot tak sobie, porzucać w środku utworu. Umberto Eco udowodnił w "Imieniu róży", że można opisać ciekawe śledztwo, a niejako przy okazji wpleść w interesującą historię głębsze treści, refleksje, przesłanie.

Również styl Paula Austera nie wywarł na mnie żadnego wrażenia, zwłaszcza że czytałam "Trylogię nowojorską" po "Autobiografiach" Bernharda.

Rozczarowanie.

piątek, 25 listopada 2011

"Życie jest ograniczone, ale miłość niewyczerpana"

W innych okolicznościach nie ująłby mnie ten cytat (za bardzo trąci banałem), ale nie przeszłam obok niego obojętnie, bo widnieje na płycie wmurowanej w nieregularną bryłę kamienia (piaskowca?), udekorowanego doniczką z pękiem starych i brudnych sztucznych kwiatów. Tak, ta doniczka przeważyła. Wygląda, jakby tkwiła tam od lat, niepokonana przez letnie wichury i zimowe zawieje. 


Ów kamień stoi nad brzegiem rzeki Wilgi, która nieco dalej wpada do Wisły. Kilka zaledwie metrów od ulicy Marii Konopnickiej, bardzo ruchliwej arterii Krakowa, którą stale sunie sznur samochodów, wzdłuż której mało kto spaceruje, bo i nie ma co oglądać.


Kim była Krystyna Styrna? Wpadła do rzeki, rzuciła się do niej, a może potrącił ją samochód? Przecież ten kamień nie znalazł się tam przypadkowo. W miejscu, w którym wydarzył się wypadek, stawia się zwykle niewielki krzyż, czasem skromnie udekorowany, przez parę lat po śmierci bliskiej osoby zapala się pod nim znicze, potem zapomina się albo samemu odchodzi. Tymczasem tajemniczy Witek wykosztował się na mały pomnik (co prawda niezbyt ładny). Świadczy to o sile jego uczucia, bezmiarze tęsknoty czy może o poczuciu winy? Któż to dziś wie. 

Zrobiło mi się trochę smutno na widok tego kamienia - przy brzydkiej ulicy, nad brudną rzeką, wśród usychającej trawy, w zamglonym dziś Krakowie. Czy ktoś jeszcze pamięta o Krystynie?

***

Nie omieszkałam oczywiście sprawdzić źródła widniejącej na nim sentencji. Zdaje się, że często jest używana w opisach na gg, ale pochodzi zdecydowanie sprzed ery internetu, łagodnie mówiąc, choć właśnie sieć podpowiada mi, kto jest jej autorem - chodzi mianowicie o siedemnastowiecznego  japońskiego pisarza Iharę (Ibarę) Saikaku.  

***
(Pierwsze zdjęcie trochę wyostrzyłam, żeby lepiej widać było napis).

środa, 16 listopada 2011

AUTOBIOGRAFIE

Tytuł: Autobiografie (Autobiographische Schriften)
Pierwsze wydanie: informacja w tekście
Autor: Thomas Bernhard
Tłumaczenie: Sława Lisiecka

Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 978-83-7536-239-8
Stron: 445

Ocena: 5/5

Prawdę, myślę, zna tylko ten, kogo ona dotyczy, a gdy pragnie się nią podzielić, automatycznie staje się kłamcą. Wszystko, co komunikujemy, może być tylko fałszem i zafałszowaniem, tak więc zawsze komunikowano tylko fałsz i zafałszowania. Wola prawdy to, jak każda inna wola, najszybsza droga do fałszu i zafałszowania danego stanu rzeczy. A próba zapisania czasu, okresu życia, istnienia, bez względu na to, jak bardzo jest odległy, i bez względu na to, czy był krótki, czy długi, jest gromadzeniem setek, tysięcy i milionów fałszów i zafałszowań, które opisującemu i piszącemu znane są wszystkie jako prawdy i tylko jako prawdy. Pamięć dokładnie trzyma się zdarzeń, trzyma się dokładnej chronologii, ale to, co z tego wychodzi, jest czymś innym, niż było w rzeczywistości. [str. 120]
Owszem, opis nigdy nie odzwierciedli w pełni złożoności istnienia osoby, przedmiotu czy wydarzenia, którego dotyczy, ale słowa "kłamca" i "zafałszowanie" wydają mi się tutaj nie na miejscu - oba oznaczają działanie świadome i celowe, podczas gdy komunikujemy się tak, a nie inaczej, bo lepiej - na tym etapie ewolucji - się po prostu nie da. Zastanawiam się, co właściwie Bernhard chciał przez to powiedzieć: czy to tylko jeden z wielu momentów, w których popada w skrajności i przerysowuje (czego nie mam mu za złe, ja to robię permanentnie), czy może stworzył sobie w ten sposób swego rodzaju alibi, na wypadek gdyby ktoś przedstawił inną wersję przytaczanych w "Autobiografiach" wydarzeń.

Książka składa się z kilku części, które pierwotnie były publikowane osobno:
Przyczyna. Przypomnienie (1975)
Suterena. Wyzwolenie (1976)
Oddech. Decyzja (1978)
Chłód. Izolacja (1981)
Dziecko (1982).

Thomas Bernhard (1931-1989) opowiedział w nich o swojej wczesnej młodości i o dzieciństwie, właśnie w tej kolejności. Opisał opresyjną, tłamszącą atmosferę Salzburga; terror psychiczny i fizyczny w kierowanym najpierw przez oficera SA, a potem przez księdza internacie; system oświaty, który zamiast uczyć, ogłupia; praktykę w sklepie znajdującym się w najgorszej dzielnicy miasta; pobyty w szpitalach i sanatoriach, niekompetencję lekarzy i ich pogardę wobec pacjentów; wreszcie - swoje skomplikowane relacje rodzinne. Wiele miejsca poświęcił dziadkowi, który miał na wnuka ogromny wpływ, od którego Thomas Bernhard przejął wiele poglądów i postaw. Przede wszystkim nonkonformizm i przekonanie, że zdecydowanie wyrasta ponad przeciętność.

To właśnie dziadek zadecydował, że chłopiec zamieszka w nazistowskim internacie i będzie uczęszczał do nazistowskiej (innych zapewne wtedy nie było) szkoły w Salzburgu. Z miastem tym Thomas Bernard czuł się potem przez całe życie związany - z powodu traumy, nie miłości.
Salzburg stanowi perfidną fasadę, na której świat nieustannie odmalowuje swoje zakłamanie i za którą wszystko, co jest twórcze (lub każdy, kto jest twórczy), musi zmarnieć, sczeznąć i obumrzeć. Moje rodzinne miasto to w rzeczywistości śmiertelna choroba, wrodzona i wszczepiona jego mieszkańcom, jeśli więc nie odejdą w decydującym momencie, to wprost lub nie wprost, wcześniej czy później będą musieli we wszystkich tych odrażających warunkach albo popełnić nagle samobójstwo, albo też, wprost lub nie wprost, nędznie i powoli zmarnieć w tej w gruncie rzeczy na wskroś wrogiej człowiekowi architektoniczno-arcybiskupio-tępo-narodowo-socjalistyczno-katolickiej ziemi. [str. 10]
(...) to miasto jest miastem przez wieki nikczemnie batożonym przez katolicyzm, a przez dziesiątki lat brutalnie gwałconym przez narodowy socjalizm, co ma swoje konsekwencje. Młody, wrośnięty w nie i rozwijający się w nim człowiek wyrasta w swoim życiu nieomal w stu procentach na katolika albo narodowego socjalistę, toteż mając w tym mieście do czynienia z ludźmi, zawsze mamy do czynienia wyłącznie z (stuprocentowymi) katolikami albo z (stuprocentowymi) narodowymi socjalistami, nienależąca do nich mniejszość jest śmieszna. Zatem duch tego miasta to przez cały rok katolicko-narodowosocjalistyczna bezduszność, a wszystko inne jest kłamstwem. [str. 69]
Bernhard właściwie, na pewnym poziomie, zrównuje katolicyzm z nazizmem, oba nazywa "złośliwą chorobą". Przekonał się na własnej skórze, że metody wychowawcze oficera SA i prefekta katolickiego internatu były w gruncie rzeczy identyczne, zmieniły się jedynie dekoracje.
Pochłaniane teraz i połykane każdego dnia, a więc w przybliżeniu około trzystu razy w roku, ciało Chrystusa przypominało jota w jotę codzienne tak zwane oddawanie hołdu Adolfowi Hitlerowi, w każdym razie, pomijając fakt, że chodzi tu o dwie zupełnie różne wielkości, miałem wrażenie, że ceremonia ta ma ten sam cel i skutek. A podejrzenie, że teraz w obcowaniu z Jezusem Chrystusem chodzi o to samo, o co jeszcze rok czy pół roku temu chodziło z Adolfem Hitlerem, niebawem się potwierdziło. Jeśli przyjrzeć się pieśniom i śpiewom chóralnym, jakie musieliśmy wykonywać w internacie zarówno w czasach nazistowskich, jak i po czasach nazistowskich w celu wielbienia i czczenia tak zwanej niepospolitej osobowości, wszystko jedno jakiej, musimy powiedzieć, że są to ciągle te same teksty do ciągle tej samej muzyki, a w sumie wszystkie pieśni i śpiewy chóralne świadczą wyłącznie o głupocie, podłości i braku charakteru tych, którzy śpiewają te pieśni i chorały z takimi tekstami, jedynie głupota nakazuje je śpiewać, a głupota jest wszechogarniająca i powszechna na całym świecie. Przestępstwa wychowawcze zaś, które wszędzie na całym świecie popełnia się w zakładach wychowawczych na podopiecznych, są zawsze popełniane w imię jakiejś niepospolitej osobowości, bez względu na to, czy ta osobowość nazywa się Hitler czy Jezus i tak dalej. [str. 67-68]
Głupota jest powszechna, bo społeczeństwa i rządy na przestrzeni wieków wypracowały sprawny system ogłupiania ludzi, unicestwiania indywidualizmu jednostek.
Nie ma w ogóle rodziców, istnieją tylko przestępcy płodzący nowych ludzi, którzy z całą swoją głupotą  i tępotą występują przeciw tym nowym spłodzonym przez siebie ludziom, a w owym przestępczym działaniu wspierają ich rządy, niezainteresowane człowiekiem oświeconym, czyli naprawdę dotrzymującym kroku swojej epoce, ponieważ naturalnie jest to sprzeczne z ich celami, toteż miliony i miliardy półgłówków raz po raz, prawdopodobnie jeszcze przez dziesiątki, a może i setki lat, będą produkowały kolejne miliony i miliardy półgłówków. Rodziciele albo ich zastępcy w ciągu trzech pierwszych lat życia nowego człowieka robią z niego to, czym będzie musiał być przez całe swoje życie i czego nie zdoła  nijak zmienić: nieszczęśliwą naturę, czyli totalnie nieszczęśliwego człowieka (...) [str. 56-57]
Autor pisze, że potrzebował trzydziestu lat, żeby otrząsnąć się ze skutków popełnionej również na nim zbrodni wychowania, tak zwanego wychowania, ale swoje "Autobiografie" doprowadza tylko do 1951 roku, więc nie śledzimy całego tego procesu. Rozpoczął się on chyba w momencie, kiedy piętnastoletni Thomas zatrzymał się w drodze do znienawidzonego gimnazjum, zawrócił i udał się do urzędu pracy, gdzie wystarał się o praktykę w sklepie w najgorszej z dzielnic Salzburga. Chciał pójść w przeciwnym kierunku, a chyba żadne miejsce nie mogło być bardziej odległe od dotychczasowej ścieżki prowadzącej na artystyczne wyżyny niż osiedle Scherzhauserfeld.
Mieszkać w osiedlu Scherzhauserfeld znaczyło mieszkać w centrum brudnej plamy i plamy na honorze, tutaj, według opinii całego miasta, żyli trędowaci, a mówić o osiedlu Scherzhauserfeld nie znaczyło nic innego, jak mówić o przestępcach, a ściślej o kryminalistach i pijakach, w gruncie rzeczy zaś o upijających się kryminalistach. Całe miasto omijało Scherzhauserfeld z daleka, pochodzić z Scherzhauserfeld i czegoś pragnąć, oznaczało wyrok śmierci. Określane gettem przestępców Scherzhauserfeld ciągle było osiedlem, z którego do reszty miasta mógł się przedostać jedynie występek, a jeśli ktoś przybywał z osiedla Scherzhauserfeld, znaczyło to tylko, że do miasta przybywa przestępca. [str. 116]
Bernhard skupia się na swoich wewnętrznych ewolucjach i przemyśleniach, ale, co oczywiste, były one ściśle powiązane z okolicznościami zewnętrznymi. Dziadek wpoił mu zainteresowanie filozofią, jednak wnuk nie zawsze chodził z głową w chmurach, był bystrym obserwatorem otoczenia, co znalazło odzwierciedlenie w "Autobiografiach". Bardzo mi się podobały naturalistyczne relacje z pobytu Bernharda w szpitalach i w sanatoriach (chorował na gruźlicę), np. ten:
Mijając mnie, ludzie ci, niewątpliwie ostatecznie wypchnięci poza nawias społeczeństwa, odkręcali z obrzydzeniem, żałośnie i jakby urażeni w swojej świętej dumie, brązowe butelki do odpluwania i odpluwali do nich, z perfidną podniosłością wydobywali tu wszędzie, bezwstydnie i z sobie tylko właściwą wyrafinowaną sztuką, plwocinę z nadżartych płuc i odpluwali ją do butelek. Korytarze wypełniał ten uroczysty pochód wielu tuzinów zżartych płuc i człapanie filcowych pantofli po linoleum nasączonym karbolem. Odbywała się tu procesja, która kończyła się w leżalni, w tak uroczystym nastroju, z jakim spotykałem się dotąd tylko na katolickich pogrzebach, każdy uczestnik tej procesji niósł przed sobą własną monstrancję: brązową butelkę do odpluwania. Kiedy ostatni wchodził na werandę i układał się tam w jednym z długiego szeregu zardzewiałych okratowanych łóżek, kiedy wszystkie te ciała, od dawna już zeszpecone przez chorobę, o długich nosach, o długich rękach i krzywych nogach, o dusząco zgniłym zapachu, zawinęły się w wytarte, wyszarzałe, stęchłe, w ogóle nie dające ciepła pledy, które ja mogłem nazwać jedynie derkami, zapadała cisza. (...) Wszyscy pacjenci nieustannie produkowali plwocinę, większość z nich w dużych ilościach, wielu miało ze sobą nie tylko jedną, ale kilka butelek, jak gdyby nie istniało dla nich pilniejsze zadanie  nad produkowanie plwociny, jak gdyby zagrzewali się wzajemnie do coraz większej produkcji plwociny, współzawodnictwo odbywało się tu codziennie, a zwycięstwo odnosił ten, kto był najbardziej skoncentrowany i odpluł najwięcej do butelki. [str. 272-273]
Liczba cytatów, które tu zamieszczam, świadczy o tym, że spodobał mi się styl autora. Początkowo irytowały mnie częste powtórzenia, te wszystkie uściślenia - "czyli", "tak zwany" itd., nieco emfatyczna kursywa. Nieznośna pewność siebie, pewność swoich przekonań, opinii i sądów, zwłaszcza że poglądy na wiele spraw miał, łagodnie mówiąc, radykalne. A jednak w trakcie lektury zaczęłam coraz lepiej rozumieć, dlaczego Thomas Bernhard stał się właśnie takim, a nie innym człowiekiem, po przeczytaniu ostatniej części pt. "Dziecko" poczułam do niego nawet coś w rodzaju sympatii pomieszanej ze współczuciem.

"Autobiografie" to interesująca opowieść o trudnym dzieciństwie, trudnej młodości i trudnych czasach. Nie jest to lektura z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych, może z wyjątkiem przyjemności płynącej z czytania bardzo dobrze napisanej książki. To moje pierwsze spotkanie z Bernhardem, ale z pewnością nie ostatnie. O wielu sprawach myślimy podobnie, no ale ja nie mam tak nieprawdopodobnie wysokiej samooceny:).

Ludzie, którzy wiedzą, że umierają, niczego drugiemu bardziej nie zazdroszczą niż takiej szczęśliwej śmierci bez umierania. Pomyślałem sobie, kiedy wynosili przekupnia z Mattighofen, że śmierć taka leżała w jego naturze, Ten człowiek nie mógł umrzeć inaczej. Złapałem się na tym, że zazdroszczę przekupniowi jego śmierci, sam bowiem nie mogłem mieć pewności, że kiedyś odejdę w przeszłość, przeminę tak nagle, w jednej chwili, tak zupełnie bezboleśnie. W końcu śmierć bez umierania przypada w udziale jedynie nielicznym. Umieramy od momentu narodzin, ale o umieraniu mówimy dopiero pod koniec tego procesu, chociaż czasem koniec ten ciągnie się jeszcze koszmarnie długo. Umieraniem nazywamy ostatnią fazę naszego procesu umierania, trwającego całe życie. A kiedy chcemy się od umierania wykręcić, wzbraniamy się przed zapłaceniem rachunku. Myślimy o samobójstwie, trzymając przed oczami ów rachunek przedstawiony nam pewnego dnia, i szukamy wówczas schronienia w całkiem niskich i płaskich myślach. Zapominamy, że wszystko, co nas dotyczy, jest hazardem, i wskutek tego dokonujemy naszych dni w rozgoryczeniu. U kresu życia  tylko beznadziejność stoi dla nas otworem. Rezultatem jest pokój śmierci, w którym się umiera, raz na zawsze. Wszystko to zwykłe oszustwo. Całe nasze życie, jeśli przyjrzeć mu się dokładnie, jest tylko marnym kalendarzem zdarzeń, z którego została wreszcie zerwana ostatnia kartka. [str. 228-229]

"Ale najpierw żyjemy". (To akurat nie jest cytat z Bernharda).


sobota, 29 października 2011

ŻYCIE, A ZWŁASZCZA ŚMIERĆ ANGELIKI DE SANCÉ

Tytuł: Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé
Autor: Jacek Podsiadło
Pierwsze wydanie: 2008

Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-1016-5
Stron: 334

Ocena: 3+/5


Surrealistyczna, acz miła lektura. Składa się z wielu krótkich rozdziałów o dziwacznych tytułach, z których to rozdziałów część ma charakter autobiograficzny, a inne to zwiariowane historie o kolejnych związkach tytułowej Angeliki - autor dowolnie zakrzywia w nich czas i przestrzeń.

Czytałam z zainteresowaniem, bo lubię sobie od czasu do czasu spojrzeć na świat cudzymi oczami, z perspektywy kogoś zupełnie innego niż ja. A z kim jak z kim, ale z Jackiem Podsiadłą nie łączy mnie chyba nic, może poza tym, że pochodzimy z jednego regionu w Świętokrzyskiem. Autor opisuje siebie jako totalnego luzaka, który żyje po swojemu, owszem - czasami niemal o chlebie i wodzie, ale po swojemu. Tego się właśnie spodziewałam, bo jakiś czas temu czytałam z nim wywiad w Wyborczej. Nie uważam siebie za materialistkę, ale on jest chyba antymaterialistą.
   W gruncie rzeczy pragnę tylko napisać coś o naturze leniuchowania, o pożytkach z niego płynących. O tym, że przyjemnie jest wylegiwać się na drzewie jak leniwiec. Wyjadać ze słoika domowe konfitury jabłkowo-bzowe. Leżeć w trawie jak legawiec. Rano patrzeć, jak słońce uruchamia odblaski na liściach dzikiego szczawiu, a wieczorem piec ziemniaki w ognisku i pleść banialuki. Raz dziennie jechać rowerem do telefonu, żeby porozmawiać z synem. Słuchać ptaków. Leżeć w śpiworze i znowu słuchać ptaków. Robota to głupota. Jasne, że dobrze jest zmyć statki raz na tydzień, posiać kalarepę albo narżnąć drzewa, ale jeździć dzień w dzień wózkiem widłowym po jakiejś zwariowanej kopalni w Zabrzu? Obstawiam, że długo jeszcze będzie nam się ze Śliwą udawało omijać wszelkie kopalnie z daleka. Od wieków tylko módl i się i pracuj, módl się i pracuj. Oratoria i laboratoria, paranoja. Ci wszyscy prezydenci, co wywołują wojny, to też z przepracowania. Gdybym ja był głową państwa, jego godło stanowiłby hamak. [str. 177-178]
No cóż, gdyby takie podejście do życia było powszechne w paleolicie, to ludzkość do dziś by w nim tkwiła, a Jacek Podsiadło mógłby sobie tylko pomarzyć o telefonie, rowerze i wózku widłowym i ziemniakach (chyba że przyszedłby na świat w jakiejś jaskini w Andach).


Nie ma tu żadnego motywu przewodniego. Rozdziały autobiograficzne traktują o epizodach z bardzo różnych okresów życia Podsiadły - dotyczą (o ile się nie mylę) lat osiemdziesiątych i późniejszych. Przypominają zapiski z dziennika czy pamiętnika. Sporo miejsca autor poświęcił relacjom ze spotkań z przyjaciółmi i wspólnych wyjazdów. Jest zabawnie.
Ale bywa też lirycznie, smutno. Szczególnie spodobał mi się rozdział "Widzę. I opisuję", w którym przeprowadzany jest "Powszechny spis inwentarza martwego", czyli przedmiotów, które pozostawiła po sobie kochana kiedyś kobieta. Oraz "I kometa z białych piór spada pod moje stopy", wspomnienie pogrzebu ojca.
Natomiast końcówka książki nieco mnie, szczerze mówiąc, znużyła - konkretnie rozdziały o konnej wycieczce do republik nadbałtyckich i te dotyczące westernów.

Moje przywiązanie do dosłowności uodparnia mnie na ogół dość skutecznie na uroki surrealizmu, a jednak napisane w tej właśnie manierze rozdziały o Angelice czytałam z przyjemnością. Owa heroina przemierza morza, lądy i epoki, z wyboru lub konieczności zawsze w męskim towarzystwie. Oto fragment rozdziału, w którym u jej boku pojawia się tajemniczy graf z Transylwanii:
   Miała na długo zapamiętać pierwsze z nim spotkanie. Wymienili kilka zdawkowych uprzejmości przed sklepikiem aptekarza, a potem, niby dobrzy znajomi, długo spacerowali po mieście. Ona i nieznajomy z ulicy! Jego bliskość sprawiała, że Angelika czuła się dziwnie. Sceneria miasta stała się ruchoma, jakby to szli nie oni, ale jakby ożywione budynki i dzielnice ruszyły w przeciwnym kierunku. Ciężkie od kwiecia drzewa przesuwały się jak baletnice na ukrytych pod sięgającymi parkietu sukniami stopach drobiących kroczki, których się nie zauważa, tak jak nie zauważa się kwantów czasu, w których ruch i bezruch nie są zróżnicowane. Kościoły zdawały się odsuwać od nich, gdy zbliżali się do którego. Gdy dochodzili do skrzyżowań ulic, graf zwalniał kroku, węszył jak zwierzę i mocniej obejmował jej kibić, aby niemal biegiem przebyć skrzyżowanie, jakby obawiał się rozpędzonej dorożki. O dziwo, Angelice było wszystko jedno. Nic o nim nie wiedziała i o nic nie pytała. Zatrzymywali się, a wtedy ujmowała w ręce dłoń grafa o wypielęgnowanych paznokciach. "Twoja ręka jest taka zimna", mówiła przy tym. Gdybyż miała wtedy głowę do onikomancji! Albo opuszkami palców dotykała starannie przypudrowanej twarzy. Pierwszy pocałunek graf złożył na jej szyi. Było to jedno z tych ucałowań, które zostawiają na skórze różowy ślad, dowód namiętności, i Angelika resztką przytomności pomyślała, że jutro trzeba będzie ukryć szyję pod stójką. Nim graf się odessał, dziewczyna zemdlała.
   Ocknąwszy się w jego wychudłych ramionach, zaczęła prawić mu do ucha płoche dyrdymały. Było tego dużo, między innymi: "Moje serce jest jak zegar nakręcany przez ciebie", osiem razy "Twoje piękno dosłownie rozrywa mi rajtuzy" oraz nieskoordynowany miszmasz Longfellowa i Goethego zakończony westchnieniem "Chwilo trwaj, jesteś piękna". [str. 80-81]
Jacek Podsiadło napisał tę książkę "z powodu istnienia języka" [224] i pisząc ją na pewno dobrze się bawił. Z kolei mnie miło się ją czytało. Choć wyrzuciłabym parę rozdziałów, które wydają mi się tylko tzw. zapchajdziurami.

niedziela, 23 października 2011

HARFA TRAW

Kiedyż to pierwszy raz usłyszałem o harfie traw? Na długo przed tą jesienią, gdy zamieszkaliśmy na mydłodrzewie; więc może którejś poprzedniej jesieni? I oczywiście powiedziała mi o tym Dolly; nikt inny nie potrafiłby tego tak nazwać - harfa traw. Jeżeli po wyjściu z miasteczka udacie się drogą wiodącą do kościoła, niebawem miniecie wzgórze jaśniejące kościaną bielą nagrobków i porośnięte brunatnymi, spalonymi przez słońce kwiatami; jest to cmentarz babtystowski. Wszyscy nasi bliscy - Talbowie, Fenwickowie - są tam pochowani; matka moja spoczywa obok ojca, a groby dwudziestu lub więcej krewnych otaczają ich niby rozgałęzione korzenie jakiegoś kamiennego drzewa. Poniżej wzgórza jest łan wysokiej indiańskiej trawy, która zmienia barwę wraz z porą roku: pójdźcie obejrzeć ją jesienią, pod koniec września, kiedy staje się tak czerwona jak zachód słońca i kiedy suną po niej cienie szkarłatne niczym odblask ognia, a jesienne wiatry wygrywają na suchych źdźbłach melodię człowieczych westchnień, harfiane głosy. 
  Za łąką rozpoczyna się mrok Lasu Nadrzecznego. Musiało to być jednego z tych wrześniowych dni, gdy zbieraliśmy korzonki w lesie i Dolly zapytała:
  - Słyszysz? To harfa traw, zawsze snuje jakąś opowieść... Zna dzieje wszystkich ludzi leżących na tym wzgórzu, wszystkich, co kiedykolwiek żyli; a jak pomrzemy, opowie także i nasze. [str. 73]



To opowiadanie pełni podobną rolę, co wspomniana harfa traw: narrator, dorosły Colin Fenwick, wspomina szczęśliwe dzieciństwo czy może raczej wczesną młodość spędzoną w niewielkim miasteczku gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych. Pozostali bohaterowie tej historii już nie żyją albo - co wychodzi prawie na to samo - zmienili się i oddalili od siebie, ale żaden z nich na pewno nigdy nie zapomniał tych kilku dni spędzonych wspólnie w domku na drzewie.
Colin miał wtedy szesnaście lat, jego ciotka Dolly i jej przyjaciółka/służąca po sześćdziesiąt, sędzia Cool prawie siedemdziesiąt, a Riley osiemnaście. Nie mieli ze sobą wiele wspólnego poza jednym: nie czuli się dobrze w otoczeniu, w którym żyli, nie potrafili się do niego dostosować, nie chcieli.
Krótki pobyt w domku na drzewie pomógł im się do tego przyznać przed samym sobą, a obecność podobnych do nich outsiderów dodała im otuchy. Miejsce, w którym się zatrzymali, kojarzyć się może z czymś infantylnym, ale wydaje mi się, że oni nigdy wcześniej nie wykazali się taką dojrzałością, jak w ciągu tych paru dni. Dojrzałością rozumianą jako zaakceptowanie siebie.



W 1998 roku wydawnictwo Prószyński i S-ka opublikowało "Śniadanie u Tiffany'ego" i "Harfę traw" w jednym tomie, ale postanowiłam napisać o każdym z tych opowiadań osobno. Zacytowany powyżej początek "Harfy" chyba tłumaczy, dlaczego. Wiele dzieli Alabamę z lat trzydziestych i o dekadę starszy Nowy Jork, inni są bohaterowie i tematyka obu utworów, "Harfa traw" jest bardziej sentymentalna, nostalgiczna - Truman Capote wplótł w utwór wątki autobiograficzne, o czym można sobie poczytać w Wikipedii


Ujął mnie sentymentalizm w wydaniu tego autora i żałuję, że nie cały utwór został napisany w tym właśnie duchu. Relację Siostry Idy skróciłabym o co najmniej połowę, z Rileya nie uczyniłabym rzutkiego przedsiębiorcy, a z sędziego smutnego staruszka nadstawiającego swojej rodzinie drugi policzek.
Ale może to wszystko dodaje opowieści wiarygodnosci, bo przecież nie można całego życia spędzić w domku na drzewie, w końcu trzeba z niego zejść i jakoś się dogadać z otoczeniem.


Tytuł: Śniadanie u Tiffany'ego (Breakfast at Tiffany's), Harfa traw (The Grass Harp)
Pierwsze wydanie: 1958, 1951
Autor: Truman Capote
Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7180-290-0
Stron: 156

Ocena: 4/5

niedziela, 16 października 2011

ŚNIADANIE U TIFFANY'EGO

Tytuł: Śniadanie u Tiffany'ego (Breakfast at Tiffany's), Harfa traw (The Grass Harp)
Pierwsze wydanie: 1958, 1951
Autor: Truman Capote
Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7180-290-0
Stron: 156

Ocena: 3+/5

"Śniadanie u Tiffany'ego" dzięki ekranizacji z Audrey Hepburn w roli Holly Golightly jest chyba najbardziej znanym utworem Trumana Capote*. Twórcy filmu po hollywoodzku tę historię ugrzecznili i uromantycznili - wersja źródłowa wydaje mi się jednak ciekawsza, choć może nie tak urocza. 

Rzecz dzieje się w Nowym Jorku, podczas II wojny światowej. Początkujący pisarz, pełen nadziei na karierę i wiary we własny talent, wprowadza się do starej czynszowej kamienicy i zaprzyjaźnia z Holly, lokatorką mieszkania znajdującego się piętro niżej. Ich znajomość trwa stosunkowo krótko, ale fascynacja jej osobą nie opuści go już nigdy. 

Holly była znana w niezbyt wytwornych kręgach Nowego Jorku - towarzyszyła zamożnym starszym panom i przyjmowała od nich prezenty. O jej przeszłości wiedziano tylko tyle, ile sama zechciała nakłamać. Była młoda, ładna i trochę zwariowana. Świadomie pozowała często na słodką idiotkę, bo to się podobało mężczyznom, ale patrzyła na życie bardzo trzeźwo i realistycznie, choć w sposób zupełnie inny niż większość jej rówieśniczek. Na eleganckiej karteczce na skrzynce na listy umieściła informację: "Panna Holiday Golightly, w podróży", a większość swoich rzeczy trzymała zapakowanych w kufrach - wciąż poszukiwała właściwego dla siebie miejsca i na wszelki wypadek wolała być przygotowana do natychmiastowego opuszczenia dotychczasowego lokum. Porównywała się do dzikiego zwierzęcia, które nie należy do nikogo, korzysta z ofiarowywanej mu miłości, ale jej nie odwzajemnia.

Spodobał mi się sposób, w jaki Capote wprowadza czytelnika w opowieść o Holly, oraz to, że zmusza go do dopowiedzenia sobie jej dalszych losów po swojemu. Nie jest to jakieś wiekopomne dzieło, ale przeczytać na pewno warto - jeśli lubi się ciekawe portrety psychologiczne kobiet w literaturze.


Film nie przypadł autorowi do gustu. Przytoczę stosowny fragment "Rozmów z Capote'em", o których jakiś czas temu pisałam:
Lawrence Grobel: A wracając do filmów, czy chciałbyś zobaczyć nową wersję Śniadania u Tiffany'ego?
Truman Capote: Tak, bo pierwsza wersja nie była za dobra.
LG: Cóż w niej było nie tak?
TC: Mój Boże, wszystko. Był to najgorzej obsadzony film jaki kiedykolwiek widziałem. Chciało mi się rzygać. Taki Mickey Rooney grający japońskiego fotografa. Faktycznie, był w książce japoński fotograf, ale z pewnością nie był to M i c k e y R o o n e y. I chociaż bardzo lubię Audrey Hepburn i jest ona moją wielką przyjaciółką, byłem mocno zaskoczony i wściekły, kiedy obsadzono ją w tej roli. To była najzwyczajniejsza zdrada ze strony producentów. Nie spełnili żadnej z obietnic. Miałam w i e l e ofert na kupno tej książki, praktycznie od wszystkich, a sprzedałem ją w tej grupie z Paramount, ponieważ obiecali mi pewne rzeczy, zrobili nawet listę obietnic i żadnej z nich nie dotrzymali. Od dnia, w którym podpisałem kontrakt, odwrócili się do mnie plecami i zrobili wszystko na opak. Wzięli tak beznadziejnego reżysera jak Blake Edwards. Miałbym ochotę na niego splunąć! George Axelrod napisał scenariusz. Powiem tylko, że zaproponowali napisanie scenariusza mnie, ale nie lubię pisać scenariuszy do własnych książek, wolę je pisać do książek innych.
LG: Czy mimo to nie będziesz rozważał napisania nowej wersji Śniadania?
TC: Znajdę kogoś odpowiedniego, żebym mógł z nim blisko współpracować i żeby nie było żadnych nieporozumień co do tego, kim ta Holly jest. N i e j e s t szykowną czy smukłą Audrey Hepburn o wyrazistych rysach twarzy; jest bystrą dziewczyną, lecz bystrą w zupełnie inny sposób.
LG: Bardziej przypomina Jodie Foster?
TC: Ona jest idealna do tej roli. [str. 161-162]
Wcześniej Truman Capote widział w tej roli inną swoją przyjaciółkę - Marilyn Monroe. I chyba rzeczywiście bardziej pasowałaby do tej roli, niektóre wypowiedzi książkowej Holly w jej ustach brzmiałyby wiarygodniej, np. ta:
Oczywiście, ja nie mam  nic przeciwko kurwom. Tyle tylko, że niektóre mogą być uczciwe w gębie, ale wszystkie są nieuczciwe w głębi serca. No, bo nie można podrywać faceta, wyciągać od niego forsy i przynajmniej nie starać się wierzyć, że go się kocha. Ja tak nigdy nie postępowałam. Nawet z Bennym Shacklettem i tymi wszystkimi gryzoniami. Jakoś sama się hipnotyzowałam, żeby myśleć, że ich czysta szczurowatość ma pewien urok. [str. 52]
Podobno istnieją dwa polskie tłumaczenia "Śniadania u Tiffany'ego". Czytałam wersję Bronisława Zielińskiego - nie wiem, z którego roku pochodzi ten przekład, ale fragmenty, w których postaci mówią slangiem, nie wytrzymały próby czasu. Ciekawa jestem, jak sobie z nimi poradził Rafał Śmietana.

*O odmianie tego nazwiska można przeczytać w Poradni językowej PWN

wtorek, 11 października 2011

Powyborcze refleksje

O swoich politycznych zapatrywaniach pisałam tu (oraz gdzie indziej) już kilka razy. Choć nie śledzę naszej sceny politycznej tak uważnie jak dawniej, to jednak staram się trzymać rękę na pulsie najważniejszych wydarzeń - jednym z nich były ostatnie wybory parlamentarne. 

Jestem dosyć zadowolona z ich wyniku, bo PiS-owi znów nie udało się dojść do władzy. Głosowałam na PO, choć bardzo się co do tego ugrupowania w ostatnich latach rozczarowałam. Ale cóż miałam zrobić, skoro żadna partia nie reprezentuje całości moich poglądów? Wybrałam mniejsze zło. 

W sprawach gospodarczych sytuuję się mniej więcej w centrum, a w światopoglądowych - w okolicach Ruchu Palikota. Właściwie cieszę się, że jego przedstawiciele zdobyli sporo głosów i mam nadzieję, że sprowokują debatę, która doprowadzi do zliberalizowania naszego prawa dot. związków partnerskich i aborcji oraz znormalizowania stosunków państwo-kościół. Tak, tak, jestem antyklerykalistką. 

Ubolewam nad tym, że wyborcy głosują na kandydatów, o których nic nie wiedzą. Większość stawia krzyżyk po prostu przy "jedynce" popieranej przez siebie partii. Albo, co jest chyba jeszcze gorsze, przy nazwisku znanym z mediów. I tak do parlamentu dostają się byli agenci, "wdowy smoleńskie" i sportowcy, a nie zasłużeni lokalni działacze. Agent Tomek i Jan Tomaszewski posłami! Beata Gosiewska senatorką! Ale istnieje jakiś promyczek nadziei, nikły, ale jednak: "społeczeństwo" nie wybrało Zuzanny Kurtyki, a wśród wyborców zbyt mało było przedstawicieli "narodu" (warto wysłuchać jej kuriozalnej wypowiedzi na ten temat). 

Oczywiście pisowscy politycy i działacze znowu tłumaczą sobie swoją porażkę wrogim nastawieniem mediów. Owszem, GW, Polityka czy Tok FM były i są im wyraźnie niechętne, ale Radio Maryja, Uważam Rze, Rzeczpospolita, Gazeta Polska, Gazeta Polska Codziennie, Nasz Dziennik i różne ich internetowe twory (typu niezalezna.pl) zdecydowanie PiS popierają. 


Mniej więcej dekadę temu, przed wyborami w 2001 roku, wyraziłam nadzieję, że dożyję czasów, kiedy jakaś polska partia wygra wybory dwa razy z rzędu, bo to będzie oznaczało, że sprawy kraju i obywateli idą w dobrym kierunku. Minęło zaledwie dziesięć lat i tak się stało. Oby stara/nowa koalicja stanęła wreszcie na wysokości zadania. Polacy nie są głupcami (no, może oprócz tych czterech milionów, które głosowały na PiS) i rozumieją, że żeby było lepiej, najpierw musi być trochę gorzej. Co do jednego Jarosław Kaczyński ma rację: czas na odważne (i rozsądne) decyzje

czwartek, 6 października 2011

BEZDUSZNA

Tytuł: Bezduszna (Soulless)
Pierwsze wydanie: 2009
Autorka: Gail Carriger
Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7648-656-7
Stron: 320

Ocena: 2+/5

Przeczytałam sporo bardzo pozytywnych, wręcz entuzjastycznych recenzji "Bezdusznej", miałam więc prawo oczekiwać czegoś więcej. Opinia panny K. (nie wiem, czy mogę ujawnić imię) vel porzadek_alfabetyczny, dzięki której uprzejmości przeczytałam tę powieść, nieco ostudziła mój zapał, ale jednak nie całkowicie, ponieważ dopatrzyła się ona podobieństwa między stylem Gail Carriger i Susanny Clarke (autorki "Jonathana Strange'a i pana Norrella"), a ja styl tej ostatniej uwielbiam. Mnie się to porównanie wydaje bardzo na wyrost, ale może to tylko moje wrażenie.

Początek był obiecujący: inteligentna stara (bo już dwudziestopięcioletnia!) panna, o świetnej figurze, ale włoskiej urodzie dotykiem neutralizuje nieludzkie cechy nadprzyrodzonych istot. W dziewiętnastowiecznym Londynie (właśnie tam rozgrywa się akcja powieści) nie ma ich znowu aż tak dużo, ale Alexia Tarabotti zaskakująco często na nie wpada - zwłaszcza na wilkołaka, lorda Macona. 
Wampiry i wilkołaki "wyszły z mroku" już w czasach Henryka VIII, od tamtej pory oficjalnie żyją w ściśle zorganizowanych i urzędowo nadzorowanych niewielkich grupach i stanowią integralną część społeczeństwa, a nawet rządu. Pojawienie się nowych wampirów, niebezpiecznych samotników, do stworzenia których nikt się nie przyznawał, wywołało ogromne zdziwienie, niepokój i uruchomiło biurokratyczną machinę. Miss Tarabotti znalazła się w oczywiście w epicentrum wydarzeń. 

Niestety w miarę rozwoju fabuły wątek - powiedzmy - detektywistyczny coraz bardziej ustępował miejsca miłosnym perypetiom Alexii i lorda Macona, co moim zdaniem nie wyszło tej powieści na dobre. Spłyciło również postać głównej bohaterki - z interesującej, niezależnej kontestatorki wiktoriańskiej rzeczywistości pod koniec pozostała już tylko zakochana kobieta.
Wydaje mi się też, że autorka mogła nieco lepiej wykorzystać potencjał, który tkwił w scenerii wydarzeń, czyli w ówczesnym Londynie, i pogłębić nieco ledwie zaznaczony motyw steampunkowy (tymczasem maszyna różnicowa po prostu gdzieś tam sobie stoi, jako element wystroju wnętrza).

Nie mogę jednak odmówić tej książce pewnych zalet - dzięki wartkiej akcji i ironicznemu poczuciu humoru Gail Carriger "Bezduszna" dobrze sprawdza się jako czytadło na długi wieczór następujący po długim męczącym dniu.

sobota, 1 października 2011

A Dance with Dragons, George R.R. Martin

To właśnie lektura kolejnego tomu "Pieśni lodu i ognia" przyczyniła się do mojej blogowej absencji. Czytałam w oryginale, a że angielskim nie władam biegle, zajęło mi to znacznie więcej czasu niż zwykle. Z tego samego powodu jeszcze nie oceniam tej powieści - zrobię to dopiero po przeczytaniu wydania polskiego, które - przypominam - ukaże się prawdopodobnie już w listopadzie. 
Poza tym obiecuję, że od przyszłego tygodnia będę na bieżąco komentować Wasze blogi i odpowiadać na maile w rozsądnym terminie:).

(Reszta wpisu przeznaczona jest dla osób, które mają już za sobą wszystkie części wydane do tej pory w naszym kraju. Oraz tych, którzy przeczytali w najnowszym magazynie "Książki" artykuł Zbigniewa Mikołejki - autor streścił cały cykl).

poniedziałek, 19 września 2011

ŻYDÓWEK NIE OBSŁUGUJEMY

Tytuł: Żydówek nie obsługujemy
Pierwsze wydanie: 2005
Autor: Mariusz Sieniewicz

Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: Archipelagi
ISBN: 83-7414-076-3
Stron: 248

Ocena: ?


Przerost formy nad treścią. Sporo trafnych obserwacji, ale odbitych w zbyt krzywym, jak na mój gust, zwierciadle - upstrzonym turpistycznymi opisami, zamazanym nużącymi, niezrozumiałymi (dla mnie) groteskowymi fantasmagoriami. Dotyczy to połowy zamieszczonych w zbiorze tekstów. 

Pozostałe, krótsze, to realistyczne, "życiowe" panoramy lub portrety, trochę podretuszowane ironią. Nieudacznicy, którzy po krótkim, pozbawionym sukcesów życiu szukają ukojenia w śmierci. Żenujące polskie zwyczaje weselne. Obrażony na konsumpcyjne i obojętne społeczeństwo były urzędnik. Niepełnosprawny intelektualnie chłopiec, któremu matka oraz współczesna medycyna odebrały jedyne chwile radości w jego życiu. Stary, wierny pies, który jednak nie mógł się równać z popularnym w pewnych kręgach pitbullem. Ten typ prozy rozumiem i lubię. Szkoda, że w tych dłuższych opowiadaniach autor trochę za bardzo dał się ponieść wyobraźni i (chyba) strumieniowi świadomości. 

Ich motywem przewodnim, o ile dobrze rozumiem, jest podporządkowanie jednostki społeczeństwu, które wszystkie przejawy indywidualizmu szybko rozjeżdża walcem uznanych norm i tradycji oraz preferuje mimetyzm. Na szczęście (lub nie) tzw. szary człowiek rzadko zdaje sobie sprawę ze swojej samotności, z jałowości i przygnębiającej regularności swojej egzystencji, ale kiedy już to do niego dotrze, konsekwencją jest autodestrukcja, szaleństwo lub co najmniej głęboka, nieprzemijająca depresja.
Zostanie sam. Zamiast kontynentu samotna wyspa. Znowu sam, w łóżku, w pokoju, oddzielony od świata ścianami i drzwiami, w których łypie judaszowe okno - jedyny łącznik. Kobieta rozrzedzała się powoli, jej dotyk słabł, aż naraz znikła. Szlafrok upadł na podłogę, Piszczajko chwytał jedynie powietrze. Pokój, sufit, tapety, ogromny, rozdęty brzuch. Samotna wyspa. Nikt się nie zjawi, nie zamajaczy żaden kształt. Potrząsnął brzuchem z całych sił i z gardła wydobył się wielki śmiech. Śmiał się więc Piszczajko, śmiał wesoło, szyderczo, aż w końcu dopadł go pusty śmiech. Bo wiedział, że żyć może dalej, że nie zmieni się nic, że w nieskończonej pustce śmieje się ból. On - tubylec, rdzenny mieszkaniec wyspy, żaden cudzoziemiec czy przybysz. Za oknem zwyczajne życie - dla niego przerażająco spokojny step.  Szary zaciek na suficie w kształcie indyczej grdyki, brązowe ramię półki z książkami - śmiech-step. Życie, cholera, nawet nie egzystencjalny dół, lecz śmiech-step. Rodzina, znajomi, nawet cierpiący Bóg i on w łóżku, na ulicy i w pracy - och, jakże pusty śmiech-step. I jeśli nawet kiedyś dziewczyna z warzywniaka włoży specjalnie dla niej kupiony szlafrok, to będzie tylko pusty śmiech, pusty śmiech. ["Ból brzucha od ucha do ucha", str. 133-134]

W opowiadaniu "Żydówek nie obsługujemy" autor podejmuje również temat niechęci zbiorowości wobec Innych - tu reprezentowanych przez kobietę, w dodatku Żydówkę. Zaznacza, że taki potencjalny odmieniec tkwi w każdym człowieku i w każdej chwili, np. kiedy stoi się w kolejce do kasy w hipermarkecie, może dokonać coming outu.

***

Niby moje klimaty, ale jednak fanką prozy Mariusza Sieniewicza raczej nie zostanę. Niewątpliwie ma własny styl i ja to doceniam, ale wydaje mi się, że jego teksty sporo by zyskały, gdyby je nieco skrócić, chodzi mi zwłaszcza o trzy opowiadania: pierwsze ("Posuń się, posuń! Bo cię posunę!"), przedostatnie ("O, kurna! W głowie wujnia!") i ostatnie ("Żydówek nie obsługujemy"). "Złotą akszyn" zakończyłabym w momencie, w którym nowy Mistrz zasypia. 

Szczerze mówiąc wolę prozę uboższą w metafory, bogatszą w treść i lepiej skonstruowaną. Nie rozumiem, dlaczego wielu autorów uważa interesującą fabułę, na którą składa się logiczny ciąg zdarzeń, za zbyt staromodny, a przez to zbędny składnik swoich utworów. Formalne czy stylistyczne wygibasy pomagają zyskać uznanie w oczach krytyków, ale potrzeba czegoś więcej, żeby książka spodobała się zwykłemu czytelnikowi, takiemu jak ja.

środa, 14 września 2011

Różności

Wbrew pozorom nie rezygnuję z prowadzenia blogu. Niektórych (zapewne bardzo nielicznych) ta wiadomość ucieszy, innych być może zmartwi:). Nowe wpisy pojawiają się ostatnio rzadziej, bo w sierpniu "przypominałam" sobie poprzednie tomy cyklu "Pieśń lodu i ognia" George'a R.R. Martina, żeby nie pogubić się w trakcie lektury "A Dance with Dragons". W Polsce książka ta ukaże się - zgodnie z zapowiedziami wydawnictwa Zysk i S-ka - w listopadzie tego roku, więc czytam oryginał, a ponieważ nie posługuję się angielskim biegle, idzie mi to trochę wolniej niż gdybym czytała te tysiąc stron po polsku.

***

Wspomnianą wyżej powieść czytam na telefonie - postanowiłam iść z duchem czasu i wymieniłam moją czteroletnią prawie nokię na samsunga z Androidem. Nie muszę już siedzieć przy komputerze, żeby przeglądać Wasze blogi, choć oczywiście na normalnym monitorze wszystko jest o wiele bardziej przejrzyste. Również dlatego, że większość blogów ma bardzo rozbudowane szablony, które na wyświetlaczu telefonu stają się zupełnie nieczytelne. (Mam nadzieję, że dużo osób weźmie przykład z Mary albo Klaudyny, które ostatnio uprościły swoje strony).

Można jednak w prosty sposób ułatwić życie (no dobra, może nie życie, ale na pewno czytanie blogów) użytkownikom telefonów. Otóż jeśli blog istnieje na blogspocie, należy kliknąć po lewej stronie na Szablon, potem w przycisk pod obrazkiem przedstawiającym wygląd blogu w komórce i zaznaczyć opcję "Tak, pokazuj szablon dla urządzeń przenośnych na urządzeniach przenośnych".


Nie wpływa to na wygląd blogu na zwykłym monitorze, jest to proces odwracalny, a zresztą osoba, która wejdzie na blog za pomocą telefonu, może w każdej chwili zaznaczyć, że chce oglądać stronę w "wersji na komputer". 

Naturalnie "szablon dla urządzeń przenośnych" jest bardzo uproszczony - nie widać żadnych dodatkowych gadżetów, a strony można wyświetlać za pomocą rozwijalnego menu. No ale coś za coś. 

***

No i trzecia sprawa. 
Dawniej mogłam o sobie powiedzieć, że interesuję się polityką i bieżącymi wydarzeniami, ostatnio jednak to się zmienia, ponieważ irytuje mnie sposób, w jaki media (te najbardziej popularne) przekazują informacje. I nawet nie chodzi mi o powierzchowność i płytkość relacji. Najbardziej przeszkadza mi to, że tzw. newsy nie są w żaden sposób przez dziennikarzy filtrowane, wszystko może stać się wiadomością dnia, choć już następnego nikt o niej nie pamięta. 
Ponadto do programów telewizyjnych i radiowych przeważnie nie zaprasza się ludzi kompetentnych, specjalistów w danej dziedzinie. Gości dobiera się tak, żeby się między sobą pokłócili, pokrzyczeli na siebie - niekoniecznie na temat, a potem wyciąga się parę zdań z kontekstu i robi z tego kolejnego newsa. 
Nie jestem w stanie tego oglądać, czytać ani słuchać. Drażni mnie infantylizacja i wulgaryzacja języka tzw. debaty publicznej i postępująca tabloidyzacja większości mediów. Czy znajdzie się wreszcie dziennikarz/dziennikarka, który odważy się w trakcie rozmowy z politykiem powiedzieć wprost: To, co pan/pani mówi, to wierutna bzdura i/lub kłamstwo? 

środa, 31 sierpnia 2011

Kobieta w literaturze IX

Och, Erosie, Erosie. Pokoik ladacznicy i ta sala balowa... W obu świątyniach czczono tego samego boga, w obu czcili go ci sami mężczyźni. Lecz kobiety...
Nie umiał tańczyć, mimo to uwielbiał bale. Lubił stać w drzwiach i patrzeć, jak inni wirują w tańcu. Cóż to był za nastrój na tych zabawach młodości, który go oczarowywał, wprawiał w zadumę i tęsknotę za niemożliwym? Widzieć kobiety... Mocno objęte przez męskie ramiona, z przymkniętymi oczami, z ustami otwartymi, przesuwały się najniewinniejsze dziewczęta, w sukniach, które odsłaniały, uwydatniały ich młode, unoszone oddechem biusty. O czym myślały, o czym marzyły? Z pewnością były i takie, które nie myślały o niczym, marzyły o błahostkach i nie miały innych życzeń niż przebierać nogami i zażyć trochę ruchu, prawdziwe młode dziewczęta zgodnie z wyobrażeniem matek i ciotek. Lecz chyba nie wszystkie. Nie mogły się człowiecze córki aż tak bardzo zmienić od tych nie nazbyt odległych czasów, gdy młodzieńcy i dziewice nosili w procesjach wizerunki fallusa, śpiewając nabożne pieśni. O czym rozmawiają te młode dziewczęta, gdy szepczą zebrane w kącie? "Oni są w tajemnicy zaręczeni"; "On ją kocha, ale ona woli innego". O czym mówią książki, które czytają? O tym samym: kto kogo kocha, jak potoczyły się ich losy i kto ją zdobył. Co znaczy, że on ją "zdobył"? Tego można dowiedzieć się w noc poślubną.
Ale lata mijają, a ślub każe czasami na siebie czekać. Młoda dziewczyna kończy dwadzieścia pięć lat, zbliża się do trzydziestki, nadal tańczy na balach z przymkniętymi oczami, ale ust nie ma już otwartych, wie, że teraz jej nie przystoi, więc trzyma je kurczowo zaciśnięte w krwistoczerwoną kreskę. Czy nigdy nie nastąpi ta wielka, wspaniała rzecz? Jej spojrzenie jest spojrzeniem tonącej. Ratujcie mnie, tonę, idę na dno. Młodość jest taka krótka, patrzcie, skóra już blednie, pierś opada, mój młody kwiat więdnie. Próbuje być bardziej wyzywająca i śmielsza, boi się, że wcześniej była zbyt nieśmiała, że może nie był to właściwy sposób... Lecz w męskim gronie już śmieją się z niej ukradkiem, przepijając do siebie przy ponczu, a niektórzy otwarcie z niej szydzą. Inni rozumieją ją lepiej, po cichu myśląc, że byłaby dobrą żoną i namiętną kochanką. Nie chcą się jednak żenić, uwieść dziewczynę z dobrego domu to też zbyt śliska historia, a przecież po wyjściu z balu łatwo i bez kłopotu znajdą drogę do dobrze im znanego pokoiku z kopcącą lampą lub czerwoną amplą z Lei u sufitu.
 - Co my, mężczyźni, robimy z  naszym i  i c h życiem? [str. 69-70]

Tytuł: Młodość Martina Bircka (Martin Bircks ungdom)
Pierwsze wydanie: 1901
Autor: Hjalmar Söderberg
Tłumaczenie: Paweł Pollak

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

MŁODOŚĆ MARTINA BIRCKA

Tytuł: Młodość Martina Bircka (Martin Bircks ungdom)
Pierwsze wydanie: 1901
Autor: Hjalmar Söderberg
Tłumaczenie: Paweł Pollak
Tłumaczenie wierszy: Jolanta Sztuczyńska

Wydawnictwo: Jacek Santorski & Co
ISBN: 83-60207-03-8
Stron: 112

Ocena: 3+/5

Po przeczytaniu "Opowiastek" zastanawiałam się, czy aby Hjalmar Söderberg nie był pokrewną mi duszą, ale postanowiłam wstrzymać się z ostatecznym werdyktem do momentu, kiedy lepiej poznam jego twórczość. Teraz mogę już stwierdzić, że tak, że jest. Idziemy przez życie bez złudzeń i choć może niektórzy nazwą to pesymizmem czy dekadencją, my wolimy mówić o realizmie - zaprawionym nieuniknioną w tej sytuacji melancholią, bardzo rzadko nieśmiałą nadzieją.

Z taką postawą i światopoglądem nikt się nie rodzi, nie nabywa się ich w procesie wychowania ani edukacji, świtają w głowie chyba pod wpływem lektur, nie wiem. Zresztą nasze opinie nie są niczym wyjątkowym ani niemożliwym do pomyślenia dla przeciętnie inteligentnego człowieka, gdyby ów zechciał się poważniej nad sobą i swoim życiem zastanowić.
Wszelako coraz gęściej pojawiały się te ostrzeżenia i coraz częściej zdarzało się, że w środku tych marzeń, którymi mamiła go młoda krew, łapał się na tym, że słucha owego drugiego głosu, głosu dochodzącego z głębi najdawniejszych czasów i odbijającego się echem we współczesnych książkach, osobliwego głosu, którego nie zdołała zagłuszyć dłużej niż na chwilę żadna z setek nowych ewangelii, okresowo niczym wiosenne sztormy przewalających się przez ludzkie umysły, głosu mówiącego: wszystko jest marnością, nie ma nic nowego pod słońcem. Dlaczego żył, jaki to miało sens? Nie przestał zadawać sobie tych pytań, wciąż bowiem wymagał od tego życia, które widział na własne oczy, żeby coś się pod nim kryło, coś, co można nazwać sensem życia. Zarówno to szczęście, które było udziałem ludzi, jak i to, do którego dążyli, wydawało mu się baśniowym złotem zmieniającym się w zwiędłe liście albo śmieszną zabawką, nie zaś czymś, co można traktować poważnie. Gdy kierował spojrzenie na swoje życie, takie, jakie prowadził z dnia na dzień, nie mógł nie przyznać, że właściwie jest żałosne i puste, a jego jedyna wartość kryje się w niepewnej nadziei, że nie zawsze takim będzie. Lecz ta nadzieja nie dotyczyła rzeczy, które można osiągnąć krok po kroku, pracą, cierpliwością i setkami drobnych wyrzeczeń - dobrobytu i poważania, które inni uzyskali przed nim; on chciał, oczekiwał czegoś nieokreślonego, niedefiniowalnego: wschodu słońca, topnienia lodów, obudzenia z żałosnego, bezsensownego snu.
Albowiem żałosnym, poplątanym snem wydawało mu się własne życie, gdy spoglądał na nie trzeźwym wzrokiem i odkrywał, że wypełniają je uboga radość, pospolite smutki i tuzinkowe kłopoty. [str. 62-63]
Powieść powinna właściwie nosić tytuł "Dzieciństwo i młodość Martina Bircka", bo jej pierwsza połowa dotyczy tego wcześniejszego okresu w życiu chłopca. Szczerze mówiąc wydała mi się ta część nieco nużąca. Druga przeciwnie - stopniowe porzucanie urokliwych ideałów nabytych w okresie dorastania musi być o wiele ciekawsze niż opisy sielskiego, niewinnego dzieciństwa.

W momencie publikacji książka wzbudziła podobno wiele kontrowersji i zgorszenia, ale w naszych czasach ateizm, miłość pozamałżeńska, czy wreszcie feminizm (a uważam Söderberga za feministę w moim rozumieniu tego słowa) nie oburzają nikogo poza zatwardziałymi dewotami. Spodobał mi się sposób, w jaki autor postrzegał przedstawicielki mojej płci, choć z jego prozy wyłania się smutny obraz sytuacji pań pod koniec XIX wieku: mogły być żonami (jeśli miały posag), zgorzkniałymi i wyszydzanymi starymi pannami (jeśli go nie miały), robotnicami albo prostytutkami, a żadna z tych sfer nie obfitowała w kobiety szczęśliwe.
Zakończenie wydaje mi się niejednoznaczne - czyżby Martin doszedł do wniosku, że jedyne, co nam pozostaje, to cieszyć się chwilą, napawać małymi radościami, "chwytać dzień"?

***

Nie jest to może zbyt porywająca czy zaskakująca historia, ale przypadła mi do gustu, bo dzielę z jej autorem/bohaterem wiele rozczarowań i parę radości. A i styl wart jest uwagi, poznania i naśladowania.


PS Zachęcam do zapoznania się z krótką notką biograficzną o Söderbergu.