Impresje

sobota, 29 października 2011

ŻYCIE, A ZWŁASZCZA ŚMIERĆ ANGELIKI DE SANCÉ

Tytuł: Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé
Autor: Jacek Podsiadło
Pierwsze wydanie: 2008

Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-1016-5
Stron: 334

Ocena: 3+/5


Surrealistyczna, acz miła lektura. Składa się z wielu krótkich rozdziałów o dziwacznych tytułach, z których to rozdziałów część ma charakter autobiograficzny, a inne to zwiariowane historie o kolejnych związkach tytułowej Angeliki - autor dowolnie zakrzywia w nich czas i przestrzeń.

Czytałam z zainteresowaniem, bo lubię sobie od czasu do czasu spojrzeć na świat cudzymi oczami, z perspektywy kogoś zupełnie innego niż ja. A z kim jak z kim, ale z Jackiem Podsiadłą nie łączy mnie chyba nic, może poza tym, że pochodzimy z jednego regionu w Świętokrzyskiem. Autor opisuje siebie jako totalnego luzaka, który żyje po swojemu, owszem - czasami niemal o chlebie i wodzie, ale po swojemu. Tego się właśnie spodziewałam, bo jakiś czas temu czytałam z nim wywiad w Wyborczej. Nie uważam siebie za materialistkę, ale on jest chyba antymaterialistą.
   W gruncie rzeczy pragnę tylko napisać coś o naturze leniuchowania, o pożytkach z niego płynących. O tym, że przyjemnie jest wylegiwać się na drzewie jak leniwiec. Wyjadać ze słoika domowe konfitury jabłkowo-bzowe. Leżeć w trawie jak legawiec. Rano patrzeć, jak słońce uruchamia odblaski na liściach dzikiego szczawiu, a wieczorem piec ziemniaki w ognisku i pleść banialuki. Raz dziennie jechać rowerem do telefonu, żeby porozmawiać z synem. Słuchać ptaków. Leżeć w śpiworze i znowu słuchać ptaków. Robota to głupota. Jasne, że dobrze jest zmyć statki raz na tydzień, posiać kalarepę albo narżnąć drzewa, ale jeździć dzień w dzień wózkiem widłowym po jakiejś zwariowanej kopalni w Zabrzu? Obstawiam, że długo jeszcze będzie nam się ze Śliwą udawało omijać wszelkie kopalnie z daleka. Od wieków tylko módl i się i pracuj, módl się i pracuj. Oratoria i laboratoria, paranoja. Ci wszyscy prezydenci, co wywołują wojny, to też z przepracowania. Gdybym ja był głową państwa, jego godło stanowiłby hamak. [str. 177-178]
No cóż, gdyby takie podejście do życia było powszechne w paleolicie, to ludzkość do dziś by w nim tkwiła, a Jacek Podsiadło mógłby sobie tylko pomarzyć o telefonie, rowerze i wózku widłowym i ziemniakach (chyba że przyszedłby na świat w jakiejś jaskini w Andach).


Nie ma tu żadnego motywu przewodniego. Rozdziały autobiograficzne traktują o epizodach z bardzo różnych okresów życia Podsiadły - dotyczą (o ile się nie mylę) lat osiemdziesiątych i późniejszych. Przypominają zapiski z dziennika czy pamiętnika. Sporo miejsca autor poświęcił relacjom ze spotkań z przyjaciółmi i wspólnych wyjazdów. Jest zabawnie.
Ale bywa też lirycznie, smutno. Szczególnie spodobał mi się rozdział "Widzę. I opisuję", w którym przeprowadzany jest "Powszechny spis inwentarza martwego", czyli przedmiotów, które pozostawiła po sobie kochana kiedyś kobieta. Oraz "I kometa z białych piór spada pod moje stopy", wspomnienie pogrzebu ojca.
Natomiast końcówka książki nieco mnie, szczerze mówiąc, znużyła - konkretnie rozdziały o konnej wycieczce do republik nadbałtyckich i te dotyczące westernów.

Moje przywiązanie do dosłowności uodparnia mnie na ogół dość skutecznie na uroki surrealizmu, a jednak napisane w tej właśnie manierze rozdziały o Angelice czytałam z przyjemnością. Owa heroina przemierza morza, lądy i epoki, z wyboru lub konieczności zawsze w męskim towarzystwie. Oto fragment rozdziału, w którym u jej boku pojawia się tajemniczy graf z Transylwanii:
   Miała na długo zapamiętać pierwsze z nim spotkanie. Wymienili kilka zdawkowych uprzejmości przed sklepikiem aptekarza, a potem, niby dobrzy znajomi, długo spacerowali po mieście. Ona i nieznajomy z ulicy! Jego bliskość sprawiała, że Angelika czuła się dziwnie. Sceneria miasta stała się ruchoma, jakby to szli nie oni, ale jakby ożywione budynki i dzielnice ruszyły w przeciwnym kierunku. Ciężkie od kwiecia drzewa przesuwały się jak baletnice na ukrytych pod sięgającymi parkietu sukniami stopach drobiących kroczki, których się nie zauważa, tak jak nie zauważa się kwantów czasu, w których ruch i bezruch nie są zróżnicowane. Kościoły zdawały się odsuwać od nich, gdy zbliżali się do którego. Gdy dochodzili do skrzyżowań ulic, graf zwalniał kroku, węszył jak zwierzę i mocniej obejmował jej kibić, aby niemal biegiem przebyć skrzyżowanie, jakby obawiał się rozpędzonej dorożki. O dziwo, Angelice było wszystko jedno. Nic o nim nie wiedziała i o nic nie pytała. Zatrzymywali się, a wtedy ujmowała w ręce dłoń grafa o wypielęgnowanych paznokciach. "Twoja ręka jest taka zimna", mówiła przy tym. Gdybyż miała wtedy głowę do onikomancji! Albo opuszkami palców dotykała starannie przypudrowanej twarzy. Pierwszy pocałunek graf złożył na jej szyi. Było to jedno z tych ucałowań, które zostawiają na skórze różowy ślad, dowód namiętności, i Angelika resztką przytomności pomyślała, że jutro trzeba będzie ukryć szyję pod stójką. Nim graf się odessał, dziewczyna zemdlała.
   Ocknąwszy się w jego wychudłych ramionach, zaczęła prawić mu do ucha płoche dyrdymały. Było tego dużo, między innymi: "Moje serce jest jak zegar nakręcany przez ciebie", osiem razy "Twoje piękno dosłownie rozrywa mi rajtuzy" oraz nieskoordynowany miszmasz Longfellowa i Goethego zakończony westchnieniem "Chwilo trwaj, jesteś piękna". [str. 80-81]
Jacek Podsiadło napisał tę książkę "z powodu istnienia języka" [224] i pisząc ją na pewno dobrze się bawił. Z kolei mnie miło się ją czytało. Choć wyrzuciłabym parę rozdziałów, które wydają mi się tylko tzw. zapchajdziurami.

niedziela, 23 października 2011

HARFA TRAW

Kiedyż to pierwszy raz usłyszałem o harfie traw? Na długo przed tą jesienią, gdy zamieszkaliśmy na mydłodrzewie; więc może którejś poprzedniej jesieni? I oczywiście powiedziała mi o tym Dolly; nikt inny nie potrafiłby tego tak nazwać - harfa traw. Jeżeli po wyjściu z miasteczka udacie się drogą wiodącą do kościoła, niebawem miniecie wzgórze jaśniejące kościaną bielą nagrobków i porośnięte brunatnymi, spalonymi przez słońce kwiatami; jest to cmentarz babtystowski. Wszyscy nasi bliscy - Talbowie, Fenwickowie - są tam pochowani; matka moja spoczywa obok ojca, a groby dwudziestu lub więcej krewnych otaczają ich niby rozgałęzione korzenie jakiegoś kamiennego drzewa. Poniżej wzgórza jest łan wysokiej indiańskiej trawy, która zmienia barwę wraz z porą roku: pójdźcie obejrzeć ją jesienią, pod koniec września, kiedy staje się tak czerwona jak zachód słońca i kiedy suną po niej cienie szkarłatne niczym odblask ognia, a jesienne wiatry wygrywają na suchych źdźbłach melodię człowieczych westchnień, harfiane głosy. 
  Za łąką rozpoczyna się mrok Lasu Nadrzecznego. Musiało to być jednego z tych wrześniowych dni, gdy zbieraliśmy korzonki w lesie i Dolly zapytała:
  - Słyszysz? To harfa traw, zawsze snuje jakąś opowieść... Zna dzieje wszystkich ludzi leżących na tym wzgórzu, wszystkich, co kiedykolwiek żyli; a jak pomrzemy, opowie także i nasze. [str. 73]



To opowiadanie pełni podobną rolę, co wspomniana harfa traw: narrator, dorosły Colin Fenwick, wspomina szczęśliwe dzieciństwo czy może raczej wczesną młodość spędzoną w niewielkim miasteczku gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych. Pozostali bohaterowie tej historii już nie żyją albo - co wychodzi prawie na to samo - zmienili się i oddalili od siebie, ale żaden z nich na pewno nigdy nie zapomniał tych kilku dni spędzonych wspólnie w domku na drzewie.
Colin miał wtedy szesnaście lat, jego ciotka Dolly i jej przyjaciółka/służąca po sześćdziesiąt, sędzia Cool prawie siedemdziesiąt, a Riley osiemnaście. Nie mieli ze sobą wiele wspólnego poza jednym: nie czuli się dobrze w otoczeniu, w którym żyli, nie potrafili się do niego dostosować, nie chcieli.
Krótki pobyt w domku na drzewie pomógł im się do tego przyznać przed samym sobą, a obecność podobnych do nich outsiderów dodała im otuchy. Miejsce, w którym się zatrzymali, kojarzyć się może z czymś infantylnym, ale wydaje mi się, że oni nigdy wcześniej nie wykazali się taką dojrzałością, jak w ciągu tych paru dni. Dojrzałością rozumianą jako zaakceptowanie siebie.



W 1998 roku wydawnictwo Prószyński i S-ka opublikowało "Śniadanie u Tiffany'ego" i "Harfę traw" w jednym tomie, ale postanowiłam napisać o każdym z tych opowiadań osobno. Zacytowany powyżej początek "Harfy" chyba tłumaczy, dlaczego. Wiele dzieli Alabamę z lat trzydziestych i o dekadę starszy Nowy Jork, inni są bohaterowie i tematyka obu utworów, "Harfa traw" jest bardziej sentymentalna, nostalgiczna - Truman Capote wplótł w utwór wątki autobiograficzne, o czym można sobie poczytać w Wikipedii


Ujął mnie sentymentalizm w wydaniu tego autora i żałuję, że nie cały utwór został napisany w tym właśnie duchu. Relację Siostry Idy skróciłabym o co najmniej połowę, z Rileya nie uczyniłabym rzutkiego przedsiębiorcy, a z sędziego smutnego staruszka nadstawiającego swojej rodzinie drugi policzek.
Ale może to wszystko dodaje opowieści wiarygodnosci, bo przecież nie można całego życia spędzić w domku na drzewie, w końcu trzeba z niego zejść i jakoś się dogadać z otoczeniem.


Tytuł: Śniadanie u Tiffany'ego (Breakfast at Tiffany's), Harfa traw (The Grass Harp)
Pierwsze wydanie: 1958, 1951
Autor: Truman Capote
Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7180-290-0
Stron: 156

Ocena: 4/5

niedziela, 16 października 2011

ŚNIADANIE U TIFFANY'EGO

Tytuł: Śniadanie u Tiffany'ego (Breakfast at Tiffany's), Harfa traw (The Grass Harp)
Pierwsze wydanie: 1958, 1951
Autor: Truman Capote
Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7180-290-0
Stron: 156

Ocena: 3+/5

"Śniadanie u Tiffany'ego" dzięki ekranizacji z Audrey Hepburn w roli Holly Golightly jest chyba najbardziej znanym utworem Trumana Capote*. Twórcy filmu po hollywoodzku tę historię ugrzecznili i uromantycznili - wersja źródłowa wydaje mi się jednak ciekawsza, choć może nie tak urocza. 

Rzecz dzieje się w Nowym Jorku, podczas II wojny światowej. Początkujący pisarz, pełen nadziei na karierę i wiary we własny talent, wprowadza się do starej czynszowej kamienicy i zaprzyjaźnia z Holly, lokatorką mieszkania znajdującego się piętro niżej. Ich znajomość trwa stosunkowo krótko, ale fascynacja jej osobą nie opuści go już nigdy. 

Holly była znana w niezbyt wytwornych kręgach Nowego Jorku - towarzyszyła zamożnym starszym panom i przyjmowała od nich prezenty. O jej przeszłości wiedziano tylko tyle, ile sama zechciała nakłamać. Była młoda, ładna i trochę zwariowana. Świadomie pozowała często na słodką idiotkę, bo to się podobało mężczyznom, ale patrzyła na życie bardzo trzeźwo i realistycznie, choć w sposób zupełnie inny niż większość jej rówieśniczek. Na eleganckiej karteczce na skrzynce na listy umieściła informację: "Panna Holiday Golightly, w podróży", a większość swoich rzeczy trzymała zapakowanych w kufrach - wciąż poszukiwała właściwego dla siebie miejsca i na wszelki wypadek wolała być przygotowana do natychmiastowego opuszczenia dotychczasowego lokum. Porównywała się do dzikiego zwierzęcia, które nie należy do nikogo, korzysta z ofiarowywanej mu miłości, ale jej nie odwzajemnia.

Spodobał mi się sposób, w jaki Capote wprowadza czytelnika w opowieść o Holly, oraz to, że zmusza go do dopowiedzenia sobie jej dalszych losów po swojemu. Nie jest to jakieś wiekopomne dzieło, ale przeczytać na pewno warto - jeśli lubi się ciekawe portrety psychologiczne kobiet w literaturze.


Film nie przypadł autorowi do gustu. Przytoczę stosowny fragment "Rozmów z Capote'em", o których jakiś czas temu pisałam:
Lawrence Grobel: A wracając do filmów, czy chciałbyś zobaczyć nową wersję Śniadania u Tiffany'ego?
Truman Capote: Tak, bo pierwsza wersja nie była za dobra.
LG: Cóż w niej było nie tak?
TC: Mój Boże, wszystko. Był to najgorzej obsadzony film jaki kiedykolwiek widziałem. Chciało mi się rzygać. Taki Mickey Rooney grający japońskiego fotografa. Faktycznie, był w książce japoński fotograf, ale z pewnością nie był to M i c k e y R o o n e y. I chociaż bardzo lubię Audrey Hepburn i jest ona moją wielką przyjaciółką, byłem mocno zaskoczony i wściekły, kiedy obsadzono ją w tej roli. To była najzwyczajniejsza zdrada ze strony producentów. Nie spełnili żadnej z obietnic. Miałam w i e l e ofert na kupno tej książki, praktycznie od wszystkich, a sprzedałem ją w tej grupie z Paramount, ponieważ obiecali mi pewne rzeczy, zrobili nawet listę obietnic i żadnej z nich nie dotrzymali. Od dnia, w którym podpisałem kontrakt, odwrócili się do mnie plecami i zrobili wszystko na opak. Wzięli tak beznadziejnego reżysera jak Blake Edwards. Miałbym ochotę na niego splunąć! George Axelrod napisał scenariusz. Powiem tylko, że zaproponowali napisanie scenariusza mnie, ale nie lubię pisać scenariuszy do własnych książek, wolę je pisać do książek innych.
LG: Czy mimo to nie będziesz rozważał napisania nowej wersji Śniadania?
TC: Znajdę kogoś odpowiedniego, żebym mógł z nim blisko współpracować i żeby nie było żadnych nieporozumień co do tego, kim ta Holly jest. N i e j e s t szykowną czy smukłą Audrey Hepburn o wyrazistych rysach twarzy; jest bystrą dziewczyną, lecz bystrą w zupełnie inny sposób.
LG: Bardziej przypomina Jodie Foster?
TC: Ona jest idealna do tej roli. [str. 161-162]
Wcześniej Truman Capote widział w tej roli inną swoją przyjaciółkę - Marilyn Monroe. I chyba rzeczywiście bardziej pasowałaby do tej roli, niektóre wypowiedzi książkowej Holly w jej ustach brzmiałyby wiarygodniej, np. ta:
Oczywiście, ja nie mam  nic przeciwko kurwom. Tyle tylko, że niektóre mogą być uczciwe w gębie, ale wszystkie są nieuczciwe w głębi serca. No, bo nie można podrywać faceta, wyciągać od niego forsy i przynajmniej nie starać się wierzyć, że go się kocha. Ja tak nigdy nie postępowałam. Nawet z Bennym Shacklettem i tymi wszystkimi gryzoniami. Jakoś sama się hipnotyzowałam, żeby myśleć, że ich czysta szczurowatość ma pewien urok. [str. 52]
Podobno istnieją dwa polskie tłumaczenia "Śniadania u Tiffany'ego". Czytałam wersję Bronisława Zielińskiego - nie wiem, z którego roku pochodzi ten przekład, ale fragmenty, w których postaci mówią slangiem, nie wytrzymały próby czasu. Ciekawa jestem, jak sobie z nimi poradził Rafał Śmietana.

*O odmianie tego nazwiska można przeczytać w Poradni językowej PWN

wtorek, 11 października 2011

Powyborcze refleksje

O swoich politycznych zapatrywaniach pisałam tu (oraz gdzie indziej) już kilka razy. Choć nie śledzę naszej sceny politycznej tak uważnie jak dawniej, to jednak staram się trzymać rękę na pulsie najważniejszych wydarzeń - jednym z nich były ostatnie wybory parlamentarne. 

Jestem dosyć zadowolona z ich wyniku, bo PiS-owi znów nie udało się dojść do władzy. Głosowałam na PO, choć bardzo się co do tego ugrupowania w ostatnich latach rozczarowałam. Ale cóż miałam zrobić, skoro żadna partia nie reprezentuje całości moich poglądów? Wybrałam mniejsze zło. 

W sprawach gospodarczych sytuuję się mniej więcej w centrum, a w światopoglądowych - w okolicach Ruchu Palikota. Właściwie cieszę się, że jego przedstawiciele zdobyli sporo głosów i mam nadzieję, że sprowokują debatę, która doprowadzi do zliberalizowania naszego prawa dot. związków partnerskich i aborcji oraz znormalizowania stosunków państwo-kościół. Tak, tak, jestem antyklerykalistką. 

Ubolewam nad tym, że wyborcy głosują na kandydatów, o których nic nie wiedzą. Większość stawia krzyżyk po prostu przy "jedynce" popieranej przez siebie partii. Albo, co jest chyba jeszcze gorsze, przy nazwisku znanym z mediów. I tak do parlamentu dostają się byli agenci, "wdowy smoleńskie" i sportowcy, a nie zasłużeni lokalni działacze. Agent Tomek i Jan Tomaszewski posłami! Beata Gosiewska senatorką! Ale istnieje jakiś promyczek nadziei, nikły, ale jednak: "społeczeństwo" nie wybrało Zuzanny Kurtyki, a wśród wyborców zbyt mało było przedstawicieli "narodu" (warto wysłuchać jej kuriozalnej wypowiedzi na ten temat). 

Oczywiście pisowscy politycy i działacze znowu tłumaczą sobie swoją porażkę wrogim nastawieniem mediów. Owszem, GW, Polityka czy Tok FM były i są im wyraźnie niechętne, ale Radio Maryja, Uważam Rze, Rzeczpospolita, Gazeta Polska, Gazeta Polska Codziennie, Nasz Dziennik i różne ich internetowe twory (typu niezalezna.pl) zdecydowanie PiS popierają. 


Mniej więcej dekadę temu, przed wyborami w 2001 roku, wyraziłam nadzieję, że dożyję czasów, kiedy jakaś polska partia wygra wybory dwa razy z rzędu, bo to będzie oznaczało, że sprawy kraju i obywateli idą w dobrym kierunku. Minęło zaledwie dziesięć lat i tak się stało. Oby stara/nowa koalicja stanęła wreszcie na wysokości zadania. Polacy nie są głupcami (no, może oprócz tych czterech milionów, które głosowały na PiS) i rozumieją, że żeby było lepiej, najpierw musi być trochę gorzej. Co do jednego Jarosław Kaczyński ma rację: czas na odważne (i rozsądne) decyzje

czwartek, 6 października 2011

BEZDUSZNA

Tytuł: Bezduszna (Soulless)
Pierwsze wydanie: 2009
Autorka: Gail Carriger
Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7648-656-7
Stron: 320

Ocena: 2+/5

Przeczytałam sporo bardzo pozytywnych, wręcz entuzjastycznych recenzji "Bezdusznej", miałam więc prawo oczekiwać czegoś więcej. Opinia panny K. (nie wiem, czy mogę ujawnić imię) vel porzadek_alfabetyczny, dzięki której uprzejmości przeczytałam tę powieść, nieco ostudziła mój zapał, ale jednak nie całkowicie, ponieważ dopatrzyła się ona podobieństwa między stylem Gail Carriger i Susanny Clarke (autorki "Jonathana Strange'a i pana Norrella"), a ja styl tej ostatniej uwielbiam. Mnie się to porównanie wydaje bardzo na wyrost, ale może to tylko moje wrażenie.

Początek był obiecujący: inteligentna stara (bo już dwudziestopięcioletnia!) panna, o świetnej figurze, ale włoskiej urodzie dotykiem neutralizuje nieludzkie cechy nadprzyrodzonych istot. W dziewiętnastowiecznym Londynie (właśnie tam rozgrywa się akcja powieści) nie ma ich znowu aż tak dużo, ale Alexia Tarabotti zaskakująco często na nie wpada - zwłaszcza na wilkołaka, lorda Macona. 
Wampiry i wilkołaki "wyszły z mroku" już w czasach Henryka VIII, od tamtej pory oficjalnie żyją w ściśle zorganizowanych i urzędowo nadzorowanych niewielkich grupach i stanowią integralną część społeczeństwa, a nawet rządu. Pojawienie się nowych wampirów, niebezpiecznych samotników, do stworzenia których nikt się nie przyznawał, wywołało ogromne zdziwienie, niepokój i uruchomiło biurokratyczną machinę. Miss Tarabotti znalazła się w oczywiście w epicentrum wydarzeń. 

Niestety w miarę rozwoju fabuły wątek - powiedzmy - detektywistyczny coraz bardziej ustępował miejsca miłosnym perypetiom Alexii i lorda Macona, co moim zdaniem nie wyszło tej powieści na dobre. Spłyciło również postać głównej bohaterki - z interesującej, niezależnej kontestatorki wiktoriańskiej rzeczywistości pod koniec pozostała już tylko zakochana kobieta.
Wydaje mi się też, że autorka mogła nieco lepiej wykorzystać potencjał, który tkwił w scenerii wydarzeń, czyli w ówczesnym Londynie, i pogłębić nieco ledwie zaznaczony motyw steampunkowy (tymczasem maszyna różnicowa po prostu gdzieś tam sobie stoi, jako element wystroju wnętrza).

Nie mogę jednak odmówić tej książce pewnych zalet - dzięki wartkiej akcji i ironicznemu poczuciu humoru Gail Carriger "Bezduszna" dobrze sprawdza się jako czytadło na długi wieczór następujący po długim męczącym dniu.

sobota, 1 października 2011

A Dance with Dragons, George R.R. Martin

To właśnie lektura kolejnego tomu "Pieśni lodu i ognia" przyczyniła się do mojej blogowej absencji. Czytałam w oryginale, a że angielskim nie władam biegle, zajęło mi to znacznie więcej czasu niż zwykle. Z tego samego powodu jeszcze nie oceniam tej powieści - zrobię to dopiero po przeczytaniu wydania polskiego, które - przypominam - ukaże się prawdopodobnie już w listopadzie. 
Poza tym obiecuję, że od przyszłego tygodnia będę na bieżąco komentować Wasze blogi i odpowiadać na maile w rozsądnym terminie:).

(Reszta wpisu przeznaczona jest dla osób, które mają już za sobą wszystkie części wydane do tej pory w naszym kraju. Oraz tych, którzy przeczytali w najnowszym magazynie "Książki" artykuł Zbigniewa Mikołejki - autor streścił cały cykl).