Autor: Jacek Podsiadło
Pierwsze wydanie: 2008
Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-1016-5
Stron: 334
Ocena: 3+/5
Surrealistyczna, acz miła lektura. Składa się z wielu krótkich rozdziałów o dziwacznych tytułach, z których to rozdziałów część ma charakter autobiograficzny, a inne to zwiariowane historie o kolejnych związkach tytułowej Angeliki - autor dowolnie zakrzywia w nich czas i przestrzeń.
Czytałam z zainteresowaniem, bo lubię sobie od czasu do czasu spojrzeć na świat cudzymi oczami, z perspektywy kogoś zupełnie innego niż ja. A z kim jak z kim, ale z Jackiem Podsiadłą nie łączy mnie chyba nic, może poza tym, że pochodzimy z jednego regionu w Świętokrzyskiem. Autor opisuje siebie jako totalnego luzaka, który żyje po swojemu, owszem - czasami niemal o chlebie i wodzie, ale po swojemu. Tego się właśnie spodziewałam, bo jakiś czas temu czytałam z nim wywiad w Wyborczej. Nie uważam siebie za materialistkę, ale on jest chyba antymaterialistą.
Nie ma tu żadnego motywu przewodniego. Rozdziały autobiograficzne traktują o epizodach z bardzo różnych okresów życia Podsiadły - dotyczą (o ile się nie mylę) lat osiemdziesiątych i późniejszych. Przypominają zapiski z dziennika czy pamiętnika. Sporo miejsca autor poświęcił relacjom ze spotkań z przyjaciółmi i wspólnych wyjazdów. Jest zabawnie.
Ale bywa też lirycznie, smutno. Szczególnie spodobał mi się rozdział "Widzę. I opisuję", w którym przeprowadzany jest "Powszechny spis inwentarza martwego", czyli przedmiotów, które pozostawiła po sobie kochana kiedyś kobieta. Oraz "I kometa z białych piór spada pod moje stopy", wspomnienie pogrzebu ojca.
Natomiast końcówka książki nieco mnie, szczerze mówiąc, znużyła - konkretnie rozdziały o konnej wycieczce do republik nadbałtyckich i te dotyczące westernów.
Moje przywiązanie do dosłowności uodparnia mnie na ogół dość skutecznie na uroki surrealizmu, a jednak napisane w tej właśnie manierze rozdziały o Angelice czytałam z przyjemnością. Owa heroina przemierza morza, lądy i epoki, z wyboru lub konieczności zawsze w męskim towarzystwie. Oto fragment rozdziału, w którym u jej boku pojawia się tajemniczy graf z Transylwanii:
W gruncie rzeczy pragnę tylko napisać coś o naturze leniuchowania, o pożytkach z niego płynących. O tym, że przyjemnie jest wylegiwać się na drzewie jak leniwiec. Wyjadać ze słoika domowe konfitury jabłkowo-bzowe. Leżeć w trawie jak legawiec. Rano patrzeć, jak słońce uruchamia odblaski na liściach dzikiego szczawiu, a wieczorem piec ziemniaki w ognisku i pleść banialuki. Raz dziennie jechać rowerem do telefonu, żeby porozmawiać z synem. Słuchać ptaków. Leżeć w śpiworze i znowu słuchać ptaków. Robota to głupota. Jasne, że dobrze jest zmyć statki raz na tydzień, posiać kalarepę albo narżnąć drzewa, ale jeździć dzień w dzień wózkiem widłowym po jakiejś zwariowanej kopalni w Zabrzu? Obstawiam, że długo jeszcze będzie nam się ze Śliwą udawało omijać wszelkie kopalnie z daleka. Od wieków tylko módl i się i pracuj, módl się i pracuj. Oratoria i laboratoria, paranoja. Ci wszyscy prezydenci, co wywołują wojny, to też z przepracowania. Gdybym ja był głową państwa, jego godło stanowiłby hamak. [str. 177-178]No cóż, gdyby takie podejście do życia było powszechne w paleolicie, to ludzkość do dziś by w nim tkwiła, a Jacek Podsiadło mógłby sobie tylko pomarzyć o telefonie, rowerze i wózku widłowym i ziemniakach (chyba że przyszedłby na świat w jakiejś jaskini w Andach).
Nie ma tu żadnego motywu przewodniego. Rozdziały autobiograficzne traktują o epizodach z bardzo różnych okresów życia Podsiadły - dotyczą (o ile się nie mylę) lat osiemdziesiątych i późniejszych. Przypominają zapiski z dziennika czy pamiętnika. Sporo miejsca autor poświęcił relacjom ze spotkań z przyjaciółmi i wspólnych wyjazdów. Jest zabawnie.
Ale bywa też lirycznie, smutno. Szczególnie spodobał mi się rozdział "Widzę. I opisuję", w którym przeprowadzany jest "Powszechny spis inwentarza martwego", czyli przedmiotów, które pozostawiła po sobie kochana kiedyś kobieta. Oraz "I kometa z białych piór spada pod moje stopy", wspomnienie pogrzebu ojca.
Natomiast końcówka książki nieco mnie, szczerze mówiąc, znużyła - konkretnie rozdziały o konnej wycieczce do republik nadbałtyckich i te dotyczące westernów.
Moje przywiązanie do dosłowności uodparnia mnie na ogół dość skutecznie na uroki surrealizmu, a jednak napisane w tej właśnie manierze rozdziały o Angelice czytałam z przyjemnością. Owa heroina przemierza morza, lądy i epoki, z wyboru lub konieczności zawsze w męskim towarzystwie. Oto fragment rozdziału, w którym u jej boku pojawia się tajemniczy graf z Transylwanii:
Miała na długo zapamiętać pierwsze z nim spotkanie. Wymienili kilka zdawkowych uprzejmości przed sklepikiem aptekarza, a potem, niby dobrzy znajomi, długo spacerowali po mieście. Ona i nieznajomy z ulicy! Jego bliskość sprawiała, że Angelika czuła się dziwnie. Sceneria miasta stała się ruchoma, jakby to szli nie oni, ale jakby ożywione budynki i dzielnice ruszyły w przeciwnym kierunku. Ciężkie od kwiecia drzewa przesuwały się jak baletnice na ukrytych pod sięgającymi parkietu sukniami stopach drobiących kroczki, których się nie zauważa, tak jak nie zauważa się kwantów czasu, w których ruch i bezruch nie są zróżnicowane. Kościoły zdawały się odsuwać od nich, gdy zbliżali się do którego. Gdy dochodzili do skrzyżowań ulic, graf zwalniał kroku, węszył jak zwierzę i mocniej obejmował jej kibić, aby niemal biegiem przebyć skrzyżowanie, jakby obawiał się rozpędzonej dorożki. O dziwo, Angelice było wszystko jedno. Nic o nim nie wiedziała i o nic nie pytała. Zatrzymywali się, a wtedy ujmowała w ręce dłoń grafa o wypielęgnowanych paznokciach. "Twoja ręka jest taka zimna", mówiła przy tym. Gdybyż miała wtedy głowę do onikomancji! Albo opuszkami palców dotykała starannie przypudrowanej twarzy. Pierwszy pocałunek graf złożył na jej szyi. Było to jedno z tych ucałowań, które zostawiają na skórze różowy ślad, dowód namiętności, i Angelika resztką przytomności pomyślała, że jutro trzeba będzie ukryć szyję pod stójką. Nim graf się odessał, dziewczyna zemdlała.Jacek Podsiadło napisał tę książkę "z powodu istnienia języka" [224] i pisząc ją na pewno dobrze się bawił. Z kolei mnie miło się ją czytało. Choć wyrzuciłabym parę rozdziałów, które wydają mi się tylko tzw. zapchajdziurami.
Ocknąwszy się w jego wychudłych ramionach, zaczęła prawić mu do ucha płoche dyrdymały. Było tego dużo, między innymi: "Moje serce jest jak zegar nakręcany przez ciebie", osiem razy "Twoje piękno dosłownie rozrywa mi rajtuzy" oraz nieskoordynowany miszmasz Longfellowa i Goethego zakończony westchnieniem "Chwilo trwaj, jesteś piękna". [str. 80-81]