Impresje

sobota, 28 lipca 2012

Paraliż

Chociaż moje wpisy bywają dość długie, nigdy nie tworzę ich według jakiegoś planu, tylko po prostu zaczynam pisać. Czasami mi to wychodzi, czasami nie. Niekiedy udaje mi się dokończyć tekst za jednym posiedzeniem, ale na ogół potrzebuję co najmniej dwóch lub trzech. Najłatwiej przychodzi mi ubieranie w słowa opinii o książkach, które mi się nie spodobały, natomiast pisanie o tych, które oceniam wysoko, idzie mi jak po grudzie.

Bezpośrednią winę za to, że od dawna nie pojawił się tutaj żaden nowy tekst, ponosi bezpośrednio Ernst Pawel, autor biografii Franza Kafki, a pośrednio i w znacznie większym stopniu - sam Kafka. To jego wymagające podejście do literatury i słowa pisanego działa na mnie paraliżująco. Cztery razy zaczynałam wpis na jego temat i za czwartym coś mi się wreszcie zaczęło układać. Jestem dopiero w połowie, ale może koło wtorku pojawi się tu nowy post. 

Czasami nie jestem w stanie napisać sensownej opinii o jakiejś książce lub byłoby to w danym momencie zbyt czasochłonne. Tak było z "Atlasem chmur" Davida Mitchella - trudno mi było podsumować mnogość wątków i wrażeń, które tam znalazłam. Dziś dowiedziałam się, że jesienią do kin wejdzie ekranizacja tej powieści w reżyserii Lany Wachowski, Andy'ego Wachowski (nie jestem pewna, jak to odmieniać) i Toma Tykwera. Muszę to zobaczyć! Może przy tej okazji przeczytam książkę raz jeszcze i tym razem zdołam się wysłowić?

środa, 11 lipca 2012

DZIENNIKI KOŁYMSKIE

Tytuł: Dzienniki kołymskie
Autor: Jacek Hugo-Bader
Pierwsze wydanie: 2011

Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 978-83-7536-292-3
Stron: 318

Ocena: 3+/5


"Dzienniki kołymskie" czytałam w czasie, kiedy temperatura w cieniu przekraczała 30 stopni, ale dzięki tej książce na słupek rtęci spoglądałam z nieco mniejszą niż zwykle o tej porze roku dozą nienawiści. Schadenfreude, przyznaję się. 

Jacek Hugo-Bader wybrał się na Kołymę pod koniec września 2010 roku, ale w tamtym rejonie jesień podobniejsza jest naszym zimom, i to nie tym łagodnym. Trudno się tam żyje, więc i ludzi mieszka tam mało i z roku na rok coraz mniej. Wielu z nich to potomkowie dawnych zesłańców: więźniów politycznych i kryminalnych. Ci pierwsi byli zaprzęgani do niewolniczej pracy przy budowie infrastruktury i wydobyciu z wiecznej zmarzliny cennych surowców. Ucieczki były praktycznie niemożliwe, próby kończyły się prawie zawsze śmiercią lub ponownym uwięzieniem. Zresztą nie było dokąd uciekać, archipelag łagrów otaczało morze trudnych do przebycia nawet latem lasów i gór.

Na Kołymie wydobywano przede wszystkim złoto, które przewożono z obozów do portu w Magadanie tzw. Trasą Kołymską. Dziś biegnie ona nieco inaczej, jest dłuższa - liczy około dwa tysiące kilometrów, łączy Magadan z Jakuckiem; daleko jej do autostrady, ale od niedawna jest przejezdna nawet zimą. Tę właśnie drogę postanowił przebyć Jacek Hugo-Bader, żeby zobaczyć, jak się na tym cmentarzu żyje zwykłym ludziom.

Podczas trwającej około miesiąca podróży autostopem z Magadanu do Jakucka spotkał takich wielu, a niektórych opisał w tej książce. Wśród nich byli kierowcy ciężarówek, z których uprzejmości korzystał na co dzień, lokalni urzędnicy, miejscowi oligarchowie, poszukiwacze złota, drobni przedsiębiorcy, uzdrawiacze, dawni więźniowie, córka Nikołaja Jeżowa i rosyjska arystokratka. Hugo-Bader w Rosji bywał już nieraz, więc nawiązywanie kontaktów przychodziło mu łatwo, zwłaszcza że swoich rozmówców nie oceniał. W "Dziennikach kołymskich" przekazuje ich historie w takich wersjach, w jakich je usłyszał. Nagrywał je dyktafonem, więc nie miał potem problemu z odtworzeniem w książce sposobu mówienia swoich interlokutorów; zamieścił w niej również zdjęcia niektórych z nich, dzięki czemu łatwiej sobie te konserwacje wyobrazić.
Mój zasób wiadomości o Rosji jest bardzo skromny, a o obwodzie magadańskim i Jakucji nie wiedziałam do tej pory praktycznie nic, wiec parę rzeczy mnie zaskoczyło oczywiście - o ile można wyciągać jakieś wnioski na podstawie jednego reportażu.

Jest prawdą powszechnie znaną, że konsumpcja wódki w Rosji jest bardzo wysoka, ale nie wiedziałam, że ludzie niepijący albo pijący w rozsądnych ilościach są właściwie skazani na społeczny ostracyzm, zakłada się z góry, że nie piją, bo mają coś do ukrycia.
Druga taka prawda dotyczy wszechobecnej korupcji i silnych, bezpośrednich związków między biznesem i służbami specjalnymi.

Kolejna sprawa to świadoma amnezja dotycząca wstydliwych kart historii tego kraju. Rosjanie nie są zresztą pod tym względem wyjątkowi, u nas jest podobnie. Oczywiście my, współcześni, nie odpowiadamy za to, co się stało dziesiątki lat temu, ale nieprzyjemnie jest pomyśleć, że, kto wie, może któryś z naszych przodków brał udział w pogromie żydów albo współpracował z gestapo czy NKWD. A wielu mieszkańców Kołymy nie chce pamiętać o milionach ciał upchniętych pod tą ziemią, płytko - ze względu na wieczną zmarzlinę, czasami wydobywanych na powierzchnię po latach przez buldożery dokopujące się do złotych żył.  Byli więźniowie często ukrywali swój pobyt w łagrach, nawet przed dziećmi, bo propaganda zrobiła z nich przestępców, szpiegów i wrogów państwa. Marija Jakowlewna Koszalenko pracowała w czasie wojny fabryce min, maszyna urwała jej palec, więc poszła na zwolnienie lekarskie. Wróciła z niego o jeden dzień za późno, co uznano za gospodarczą kontrrewolucję i ukarano zesłaniem na Kołymę na sześć lat. Takie to były przestępstwa.

Zaskoczyło mnie również to, że zdaniem Mustafy, którego spotkał na Trasie Hugo-Bader, w ZSRR nacjonalizm rosyjski nie był tak widoczny jak obecnie, co Mustafa jako Ingusz mocno teraz odczuwa.


W niektórych rozdziałach Hugo-Bader pisze nie tylko o spotykanych ludziach, ale prowadzi też typowy dziennik podróży. Migawki z miejscowości, przez które przejeżdżał, uzupełnione nieco encyklopedycznie brzmiącymi wstawkami o ich historii (chwilami kojarzyło mi się to z powieściami Szklarskiego o Tomku Wilmowskim, ale tylko trochę). Żadne tam analizy, raczej widoczki, ale ciekawe.

***
Całą książka jest napisana prostym, potocznym stylem, co - jak zrozumiałam - zaleciła autorowi jakucka szamanka Dora ("przepowiedziała" również kolor okładki i tytułu). Moim zdaniem miejscami trochę zbyt potocznym. ("Dupa. Wygląda na to, że dupa! Jestem w dupie. Ale po kolei". [str. 249]) Mam tu na myśli przede wszystkim rozdziały stanowiące dziennik podróży. Autor prowadził go na bieżąco i w miarę możliwości fragmenty wysyłał mailem do redakcji Gazety Wyborczej, na której stronach można go znaleźć do dziś. To, co jest w książce, to znacznie bardziej rozbudowana wersja tych maili. O ile jestem w stanie zrozumieć obecność wstawek w rodzaju wyżej cytowanej w bieżących notatkach, sporządzanych w wyziębionych pokojach hotelowych, to w obrobionym materiale nie bardzo mi pasują.
Podobało mi się wplatanie w tekst rosyjskich słów czy zwrotów, nie podobało - sugerowanie czytelnikowi, że za chwilę wydarzy się nie wiadomo co, ale szybko okazywało się, że to puste obietnice.
Dzisiaj przeprowadzam swoją pierwszą operacje w życiu. Złamanie kości udowej. Otwarte, bardzo skomplikowane. Z silnym krwotokiem, bo kość przecina tętnicę udową. [str. 43]
No cóż, szybko okazuje się, że w rzeczywistości autor tych słów siedział sobie w restauracji wraz z byłym lekarzem zwolnionym ze szpitala za pijaństwo, do którego zadzwonili mniej doświadczeni koledzy z prośbą o pomoc. Wkład Hugo-Badera w tę operację polegał na pobiegnięciu do kiosku po doładowania do telefonu komórkowego i papierosy dla tego lekarza.

Fanką stylu tego autora nie zostanę również dlatego, że nie ujęła mnie w ogóle metafora, którą Hugo-Bader najwyraźniej sobie upodobał, skoro użył jej kilkakrotnie w niewielkich odstępach tekstu. "Oplata mnie jedwabnymi rzemykami przydymionych swoich spojrzeń". To podobno (jak mi internet podpowiada) cytat, ale mniejsza z tym. Rzemyki, ze swej natury, nie mogą być jedwabne!

***

Mimo wszystko polecam "Dzienniki kołymskie", zwłaszcza jeśli powrócą upały:). Może nie jest to wielka literatura, ale zbiór ciekawych historii - na pewno. Przytoczę na koniec fragment jednej z nich:

Maleńka wnuczka Marii Jakowlewnej bardzo choruje. Lekarze mówią, że jedyny ratunek to wynieść się z Kołymy gdzieś, gdzie łagodniejszy klimat. Ale Jura i jego młoda żona nie mają grosza przy duszy. Związek Radziecki się rozpada, wszyscy są w tarapatach, to nie ma nawet od kogo pożyczyć na wyjazd.
   Marija oddaje im więc na sprzedaż swoją wspaniałą bibliotekę.
  - Imperium upada, a w dziurze w środku tajgi ludzie mają kupować książki?
  - Kupowali! Wydawali ostatnie kopiejki, ale kupowali - mówi z dumą kobieta. - To uratowało życie mojej wnuczki. Braliśmy za książki tylko tyle, ile sama zapłaciłam. Jak cztery dwadzieścia, to cztery dwadzieścia. Ważne, żeby na bilety starczyło. Wśród książek było pięćdziesięciotomowe, przepiękne wydanie światowej literatury dziecięcej. Jakie tam ilustracje! Tego synowa nie sprzedała. Zabrali ze sobą na kontynent. Mieli pięć waliz i plecak, bo wyjeżdżali na zawsze, a w dwóch walizkach literatura dziecięca.
   - Kochali swoje dziecko - mówię.
   - I książki. Zostawili też... To najwspanialsze, co miał Związek Radziecki obok Szostakowicza, Achmatowej, Gagarina, Wysockiego...
   - Co takiego?
 - Wielkie, dwustutomowe wydanie literatury światowej. Dla dorosłych. Wszyscy chcieli je kupić, bo to najwspanialszy skarb, jaki można mieć w domu, ale nie wiedzieliśmy, ile zbierzemy pieniędzy, to na te dwieście tomów robiliśmy zapisy. Ponad sto osób się na nie zapisało! W takim posiołku, gdzie żyło parę tysięcy mieszkańców! W takich trudnych czasach! Ale policzyliśmy, że na trzy bilety już mamy, i nie sprzedaliśmy. Pojechali z dziecięcą literaturą, a dorosłą syn zabrał dopiero w tym roku.
   - Nie musieliście oddawać.
   - Ale chciałam - mówi Marija Jakowlewna. - Bardzo lubię dawać książki moim dzieciom. Kupowałam je całe życie, a te dwieście i pięćdziesiąt tomów było na zapisy, subskrypcje. Co miesiąc przychodził jeden tom. Wyobrażacie sobie?! Całość zbierałam ponad dwadzieścia lat. Na poczcie się odbierało. [str. 165-166]