Impresje

środa, 29 lutego 2012

TSOTSI

Tytuł: Tsotsi
Pierwsze wydanie: 1980
Autor: Athol Fugard
Wstęp: Jonathan Kaplan
Tłumaczenie: Paweł Cichawa

Wydawnictwo: Sonia Draga
ISBN: 978-83-89779-88-5
Stron: 230

Ocena: 3+/5


Ekranizacja powieści Athola Fugarda została w 2006 roku nagrodzona Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Podobała mi się, ale o tym, że powstała na podstawie książki, dowiedziałam się dopiero niedawno, podczas wizyty w bibliotece. Na okładce widnieją sprytnie dobrane cytaty z recenzji w poważanej prasie zagranicznej sugerujące, że wewnątrz kryje się arcydzieło. Nie wydaje mi się, ale książka jest całkiem niezła. Wiem, że wielu współczesnych pisarzy się ze mną nie zgodzi, ale uważam, że celem autora powieści powinno być przede wszystkim przedstawienie ciekawej historii, która zainteresuje czytelnika, zachęci go do przewracania kartek. Fugardowi się to udało. 

Słowo "tsotsi" oznacza w języku afrikaans "zbira", "oprycha" lub "żula". Główny bohater nie mógłby wybrać sobie bardziej adekwatnej ksywki - jest przywódcą czteroosobowego gangu działającego na przedmieściach Johannesburga mniej więcej na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. I to właściwie wszystko, co może o nim powiedzieć osoba postronna i on sam. 
Tsotsi zawsze myślał o życiu jak o prostej linii, tak nieugiętej jak jego wola, by podążać za kaleką do Terminal Place, i tak nieelastycznej jak biegnące obok tory kolejowe, po których można dotrzeć tylko tam, dokąd prowadzą. A ponieważ nie miał starych wspomnień i nie zbierał nowych, nie mógł nawet cofać się po torach swego życia w czasie. Była tylko chwila obecna, tylko teraz, ten jeden moment przenoszący go do przodu. On sam o nic nie pytał i niczego nie żałował. [str. 129-130]
Sceneria wydarzeń jest egzotyczna, ale historia Tsotsiego ma uniwersalny wymiar, typowy np. dla przypowieści. Miejscami jest także równie schematyczna. 

Pewnego wieczoru po zamordowaniu i ograbieniu człowieka w pociągu jeden z członków gangu, Boston, odczuwa wyrzuty sumienia, pyta Tsotsiego o to, czy on ma w ogóle jakieś ludzkie uczucia, pyta o jego przeszłość, wspomnienia. W rezultacie Tsotsi katuje go niemal na śmierć. Bo nie potrafi Bostonowi odpowiedzieć.
I jeszcze tej samej nocy, zupełnie przypadkowo (albo i nie), deus ex machina, na prostej do tej pory drodze życia Tsotsiego pojawia się niemowlę, które drogę tę bardzo zapętla, sprawia, że pojawiają się na niej skrzyżowania i rozstaje. Tsotsi uświadamia sobie, że musi wybierać; że może wybierać.
Dziecko zakrzywia czasoprzestrzeń chłopaka, staje się jego łącznikiem z przeszłością, przywraca mu ją. Skoro cudem niemal uniknęło śmierci, to może i dla Tsotsiego jest nadzieja? Zyskuje odwagę, żeby zadawać pytania, przede wszystkim samemu sobie. Do tej pory nie chciał nawet pamiętać, jak ma na imię. 
A potem... Więcej nie zdradzę. Powiem tylko, że książka kończy się zupełnie inaczej niż film.

Tych różnic jest zresztą więcej. Przede wszystkim akcję filmu przeniesiono w czasy współczesne i pominięto uwypuklony w książce problem apartheidu. Fugard bardzo obrazowo, sugestywnie opisuje getto na przedmieściach Johannesburga, w którym biali zamknęli miejscowych - biedę, przemoc, bezradność rdzennej ludności wobec niezrozumiałych dla nich przepisów, a pośród tego wszystkiego - sąsiedzką życzliwość.
To, że Dawid stał się Tsotsim, było w dużej mierze skutkiem rasistowskiej polityki. To, że nie dano mu szansy na stanie się na powrót człowiekiem - również. 

Wspomniany już schematyzm trochę mnie miejscami raził, ale może nie da się inaczej opowiedzieć takiej historii. Zakończenie wypadło nieco melodramatycznie, pasuje jednak do całej historii.

Brakło mi jakiejś sceny między rozmową Tsotsiego z Izajaszem a finałem, która potwierdziłaby przemianę głównego bohatera. Być może przyczyna tkwi w historii powstania tej książki (przedstawiona we wstępie Jonathana Kaplana). Fugard zaczął ją pisać w 1960 roku, przerywał jednak pracę, żeby zająć się m.in. reżyserowaniem swojej sztuki (jest przede wszystkim dramaturgiem). Powstało kilka wersji "Tsotsiego", ale autor uważał, że nie warto ich publikować. Rękopis trafił wraz z innymi dokumentami do National English Literatury Museum w Grahmstown, gdzie natknął się na niego jeden z badaczy, Stephen Gray. Uzyskał zgodę Fugarda na zredagowanie i wydanie powieści. 

I jeszcze jedna uwaga o tłumaczeniu: wydaje mi się, że można było trochę bardziej wystylizować dialogi na jakiś uliczny slang. Czytając wypowiedzi Tsotsiego i jego kompanów, nie miałam jakoś wrażenia, że to (w większości) niepiśmienni przestępcy z czarnego getta w RPA.


Kiedy zastanawiał się nad sobą samym, myślał o ciemności. Bo pogrążony był w ciemności, czarnej jak środek nocy i bardziej jeszcze nieprzeniknionej. Kiedy nocą leżał w swoim łóżku, wydawało mu się, że jego ciało oddziela mrok wewnętrzny od mroku nocy. Sen zacierał granicę i ciemność stawała się wszechobecna. [str. 49]

PS Cały film można obejrzeć, póki co,  na youtube (z polskim lektorem).



niedziela, 26 lutego 2012

DIABŁY Z LOUDUN

Tytuł: Diabły z Loudun (The Devils of Loudun)
Pierwsze wydanie: 1952
Autor: Aldous Huxley
Tłumaczenie i większość przypisów: Bartłomiej Zborski

Wydawnictwo: PIW
Seria: Biblioteka Babel
ISBN: 978-83-06-03246-8
Stron: 506

Ocena: 4/5

Szczerze mówiąc, kiedy czytałam "Matkę Joannę od Aniołów" (polecam dyskusję u Anny), nie zastanawiałam się w ogóle, ile w tej historii faktów, a co zmyślił autor. Nie przypuszczałam nawet, że opętanie zakonnic z Loudun zostało dobrze udokumentowane. Okazuje się, że zachowały się do naszych czasów m.in. autobiografia siostry Joanny oraz traktujące o egzorcyzmach zapiski ojca Surina, jego listy i prace teologiczne.

Nie wiem, z jakich źródeł korzystał Iwaszkiewicz, zresztą on w swoim opowiadaniu skupił się na relacji między Joanną i Surynem i problemach tego ostatniego z samym sobą, natomiast Huxley bardzo dokładnie przedstawił wszystkie wydarzenia (cała ta historia ciągnęła się latami), dołożył do tego interesujący opis obyczajowości i światopoglądu francuskiego społeczeństwa w pierwszej połowie XVII wieku oraz analizę osobowości głównych bohaterów.

Iwaszkiewicz zawarł w swoim opowiadaniu tylko część historii opętania, natomiast Huxley szczegółowo opisał również jego genezę i przebieg. Dużo miejsca poświęcił księdzu Urbanowi Grandierowi, który miał opętać miejscowe mniszki i spłonął za to na stosie. Takie oskarżenia by się nie pojawiły, a przynajmniej nikt nie wziąłby ich na poważnie, gdyby nie próżność i buta Grandiera oraz jego skłonność do romansów. W końcu tak zalazł za skórę lokalnym notablom, że gdy tylko pojawiła się okazja, doprowadzili do upadku wspólnego wroga. Huxley barwnie opisał ten małomiasteczkowy konflikt, towarzyszące mu zmowy, intrygi, w które z czasem zaangażował się kardynał Richelieu i sam król. Paradoksalnie to Grandier, którego życie obfitowało przecież w grzechy i słabości, okazał się na koniec bardziej ludzki niż jego świątobliwi oprawcy.
Wiosną i latem roku 1634 głównym celem egzorcyzmów nie było uwolnienie zakonnic od opętania, lecz postawienie Grandiera w stan oskarżenia. Egzorcyści dążyli do tego, by dowieść ustami samego Szatana, iż proboszcz jest czarownikiem oraz iż rzucił na mniszki urok. Jednak Szatan jest z samej definicji Ojcem Kłamstwa, toteż jego świadectwo jest bezwartościowe. Atoli argument ów Laubardemont, jego egzorcyści oraz biskup Poitiers zbijali twierdzeniem, iż należycie przymuszone przez kapłana rzymskokatolickiego, diabły muszą wyznać prawdę. Innymi słowy, to wszystko, czego prawdziwość histeryzująca zakonnica była gotowa, za poduszczeniem swojego egzorcysty, potwierdzić przysięgą, należało uznać, dla celów praktycznych, za objawienie Boże. Dla inkwizytorów doktryna ta była wielkim udogodnieniem, naznaczonym jednak poważną wadą w postaci sprzeczności z ortodoksją. [str. 202-203]
Bredzenia "opętanych" zakonnic słuchano z wielką uwagą, notowano wszystko, co za ich pośrednictwem mówiły "diabły", i na tej podstawie skazano na stos człowieka, który swych "ofiar" nigdy nawet nie spotkał osobiście. Co za czasy! Obecność "złego" w poszczególnych partiach ciał mniszek im samym, egzorcystom i wielu widzom wydawała się bezdyskusyjna. Sceptykom, których i wówczas nie brakowało, zarzucano herezję.

Z egzorcyzmów świadomie uczyniono widowisko (polecam zamieszczone tu już wcześniej cytaty), reality show ku podbudowaniu wiary u niezbyt wymagającego widza. Zarobiły na nim i urszulanki, i miasteczko, bo wyuzdane zakonnice oraz egzekucja przyciągały tłumy turystów. Zresztą dziś rzecz ma się nie inaczej - rozbudowuje się sanktuaria, tworzy nowe relikwie i zarabia na pielgrzymach, mamiąc ich opowieściami o rzekomych cudach. I, oczywiście, inkasuje się pieniądze. "Co łaska".
Gdy ogień wygasł, kat rozrzucił cztery pełne szufle popiołów, każdą w inną stronę świata. A potem ruszył do przodu tłum. Parząc sobie palce, mężczyźni i kobiety przesiewali gorący, miękki pył, poszukując zębów, kawałków czaszki i miednicy oraz węgielków z charakterystycznymi ciemniejszymi smugami, pochodzącymi ze spalonego ciała. Niektórzy byli niewątpliwie zwykłymi łowcami pamiątek, większość jednak poszukiwała relikwii z przeznaczeniem na amulety przynoszące szczęście lub też zdolne zmienić uczucia niechętnej niewiasty - oraz na talizmany przeciw bólom głowy, zatwardzeniu albo też wrogim knowaniom. Co ciekawe, te zwęglone resztki miały być skuteczne zarówno w przypadku, gdyby proboszcz rzeczywiście był sprawcą przypisywanych mu przestępstw, jak i gdyby był zupełnie niewinny. Właściwość czynienia cudów nie ma bowiem nic wspólnego z pochodzeniem relikwii, lecz z jej reputacją, bez względu na to, w jaki sposób ją zyskała. W całej historii pewien odsetek ludzi wraca do zdrowia lub szczęścia dzięki wpływowi niemal czegokolwiek, co zostało dobrze zareklamowane - od Lourdes do czarownictwa, od Gangesu do patentowanych leków i pani Eddy; od magicznej ręki świętego Franciszka Ksawerego aż do "świńskich kości", które Chaucerowski sprzedawca trzymał w szklanych czarach, żeby wszyscy mogli je dokładnie obejrzeć i oddać im cześć. Gdyby Grandier rzeczywiście okazał się taki, jakim przedstawiali go kapucyni, to znakomicie - nawet w postaci popiołów czarnoksiężnik jest obficie naładowany mocą i energią. Ale pozostałe po nim relikwie będą naładowane nie mniejszą mocą i energią, gdyby proboszcz okazał się niewinny, wówczas bowiem byłby męczennikiem, równym najgodniejszym z nich. W krótkim czasie zebrano niemal wszystkie popioły. Wściekle głodni i spragnieni, lecz szczęśliwi, że mają kieszenie wypchane relikwiami, turyści oraz mieszkańcy miasta odchodzili powoli w poszukiwaniu jadła, napitku i możliwości zzucia obuwia. [str. 294-295]
Gdyby i dziś organizowano podobne widowiska, gawiedź zachowałaby się tak samo. Wciąż pamiętam, jak rzucałam się na brzózki zdobiące ołtarze na drodze procesji w Boże Ciało, bo te gałązki, zaniesione do domu, miały podobno przynosić szczęście. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że miałam wtedy jakieś sześć czy siedem lat i byłam katoliczką, bo niby kim innym mogłam wtedy być, ale to samo robili i dorośli ludzie. (Zapraszam do przeczytania mojego wpisu o relikwiach).

W każdym razie warto pamiętać, że w pierwszej połowie XVI wieku Francja była nie tylko scenerią przygód dzielnych muszkieterów, ale i miejscem takich makabrycznych wydarzeń jak w Loudun.

***

Huxley stworzył (domyślam się, że w dużej mierze na podstawie zachowanych dokumentów) wiarygodne i pełne portrety psychologiczne Grandiera, siostry Joanny i Surina. Czyta się o nich jak o postaciach z krwi i kości, a nie o zasuszonych siedemnastowieczych mumiach. Pokazał ich na tle epoki, w której żyli, dzięki czemu dwudziesto- czy nawet dwudziestopierwszowieczny czytelnik może zrozumieć motywy ich działań i reakcje otoczenia. Wiem, że są czytelnicy, których brak choćby jednego sympatycznego bohatera zniechęca do kontynuowania lektury - dla nich informacja: w tej książce takowych nie ma. Czytałam z zainteresowaniem, zastanawiając się jednocześnie, którego z nich najbardziej nie lubię. Denerwował mnie zwłaszcza Surin, ludziom inteligentnym nie można wybaczać głupoty (choć on chyba też nie do końca był zdrowy psychicznie).

Autor wplótł w analizę psychologiczną tych osób również elementy własnego światopoglądu, który mnie (ja z tych niewiernych Tomaszów) wydaje się nieco osobliwy. Wiem o Huxleyu zbyt mało, żeby pokusić się o jakieś głębsze refleksje na temat jego przekonań, wspomnę tylko, że sporo miejsca poświęcił na uzasadnienie zachowania tej czy innej postaci jej potrzebą samotranscendencji. 
Introspekcja, obserwacja oraz zapis ludzkich zachowań w przeszłości i obecnie świadczą ponad wszelką wątpliwość o tym, iż dążenie do samotranscendencji, przekroczenia siebie, jest niemal równie powszechne i częstokroć równie przemożne jak dążenie do potwierdzenia własnego "ja". Ludzie pragną wzmocnić własną świadomość bycia tym, co przyjęli nazywać "byciem sobą", pragną jednak również - często nieodparcie gwałtownie - pozyskania świadomości bycia kimś innym. Krótko mówiąc, łakną wyjścia poza samych siebie, by przekroczyć granice tej mikroskopijnej wysepki - wszechświata, w którym uwięziona jest każda jednostka. [str. 91-92] 
Jeśli doświadczamy pragnienia samotranscendencji, dzieje się tak dlatego, że w jakiś nieokreślony sposób i wbrew naszej ignorancji wiemy, kim naprawdę jesteśmy. Wiemy (albo też, ściślej biorąc, wie coś, co znajduje się wewnątrz nas), że Podłoże naszej indywidualej wiedzy jest identyczne z Podłożem wszelkiej wiedzy oraz wszelkiego bytu; że atman (umysł dokonujący aktu wyboru, by poznać przez akt autorefleksji rzeczywistość) jest tożsamy z brahmanem (umysłem w swojej wiecznotrwałej istocie). Wiemy to wszystko, choć mogliśmy nawet nie słyszeć o doktrynach opisujących zasadniczy i podstawowy Fakt; nawet jeśli - gdy zrządzeniem losu jesteśmy z nimi obznajomieni - uważamy je za zbiór idiotyzmów. Znamy również ich praktyczne następstwo, które sprowadza się do tego, że ostatecznym zakończeniem, celem oraz istotą naszej egzystencji jest uczynienie miejsca w "sobie" dla "Tego"; ponikąd odsunięcie się po to, by Podłoże mogło pojawić się na powierzchni naszej świadomości; jest "umrzeć" tak doszczętnie, żebyśmy mogli powiedzieć: "Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus". Kiedy świadome ego przekracza siebie w akcie samotranscendencji, podstawowa jaźń może sobie uzmysłowić, na płaszczyźnie świadomości indywidualnej, fakt swojej własnej wieczności, jak też fakt współzależny, taki mianowicie, że każdy aspekt świata doznań zawiera w sobie element Ponadczasowości i Wieczności. Oto i wyzwolenie, oto i oświecenie, oto i dająca wieczne szczęście wizja, w kórej wszystkie przedmioty postrzegane są takimi, jakie istnieją "same w sobie", nie zaś we wzajemnej relacji z pożadającym i nienawidzącym ego. [str. 93-94]
Tak, tak, tego rodzaju wywodów jest w tej książce więcej. Są one absolutnie niekompatybilne z moim sposobem myślenia, może dlatego, że nigdy nie odpłynęłam pod wpływem alkoholu, narkotyków czy innych psychotropów, co Huxley uważa (lub uważał na tamtym etapie swojego życia), o ile dobrze zrozumiałam, za prosty (choć niekoniecznie najlepszy) wstęp do samotranscendencji (ale wprost tej metody nie polecał ze względu na jej skutki uboczne, czyli niebezpieczeństwo uzależnienia).

Ja wcale nie chcę siebie przekraczać, choćby dlatego, że nie potrafię się nawet dookreślić, nie znam też nikogo, kto by "doświadczał pragnienia samotranscendencji", stąd uogólnienie Huxleya, jakoby każdy odczuwał taką potrzebę, uważam za... hmm... bzdurę. Wydaje mi się, że współczesny człowiek (oprócz, to prawda - całkiem licznych, nawiedzonych dziwaków) ma wystarczająco dużo problemów z samym sobą i nie ma już czasu ani sił, żeby jeszcze zajmować się Podłożami, Ponadczasowościami i Faktami. No ale tak czy owak warto czasami poznać inny punkt widzenia, nawet taki, który wykrystalizował się przy udziale meskaliny.

Świadomie unikam słowa "powieść", bo tej książce znacznie bliżej do literatury faktu niż do beletrystyki, ale z drugiej strony trudno ją sklasyfikować jako typowe non-fiction. Aldous Huxley potraktował ją miejscami, jak już zasygnalizowałam, jako pretekst do przedstawienia swoich poglądów. Na szczęście nie tylko tych filozoficzno-psychologicznych. Dostrzegał analogię między wydarzeniami w Loudun a stalinizmem, nazizmem i maccartyzmem. Rzeczywiście: mechanizm prześladowań religijnych i politycznych, a raczej: mechanizm prześladowań opakowanych w ideologię religijną i polityczną jest identyczny, bardzo łatwo zrobić z niewinnej jednostki kozła ofiarnego, jeśli tylko opłaci się to silniejszej większości.

Wracając do książki. Jeszcze jedno może (nieco) utrudniać czytanie "Diabłów z Loudun": brak dialogów. Owszem, tu i ówdzie cytowane są krótkie wypowiedzi tej czy innej osoby, ale typowych dialogów nie ma tu w ogóle. Mnie to nie przeszkadzało, ale wiem, że niektórych długie ciągi tekstu nużą.

Chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na pracę tłumacza - Bartłomieja Zborskiego, który erudycyjne popisy Huxleya opatrzył obszernymi przypisami umieszczonymi na końcu. Spodziewałam się tego, rozbudowane przypisy znalazły się też w esejach Orwella. (Tylko po co pan Zborski tłumaczył również książki Davida Irvinga?)

***

Naprawdę nie wiem, jak to się dzieje, że moje wpisy są takie chaotyczne. Dla tych, którzy dotarli aż tutaj mimo licznych kłód rzucanych im przeze mnie pod nogi, krótkie podsumowanie: warto przeczytać "Diabły z Loudun".


środa, 8 lutego 2012

Krakowskie kawiarnie/Kobieta w literaturze XI

KUŹNIE INTELEKTU
   Każdy się domyśli z górnej metafory tytułu, że mowa o kawiarniach. Raz po razu powtarzało się w tych wspominkach słowo „kawiarnia”. Słowo niby pospolite, a jednak wymaga historycznego komentarza. Są oczywiście kawiarnie i dziś, jest ich coraz więcej, i pełno w nich ludzi. Interesy, randki, muzyka, dansing, dziewczynki, życie, ruch. Otóż gdyby ktoś dzisiejszymi oczyma mógł ujrzeć dawną kawiarnię krakowską, byłby przerażony. Klasztor. Sami mężczyźni. Kobiety nie chodziły do kawiarni. Mężczyźni tonący w plikach gazet. Pożeracze gazet, którzy gromadzili koło siebie sterty drukowanego papieru, siadali na nich, strzegli ich zazdrośnie, gdy inni czekali godzinami na swoją kolej. Polskie, niemieckie, francuskie, angielskie, dzienniki, tygodniki... Czego oni szukali w tej bibule? Oszukiwali niedostatek żywego życia. Kibicowali. Całemu światu. Życie przeciętnego krakowianina było wiecznym kibicowaniem. 
   To byli samotnicy. Ale tu i ówdzie znowuż inny obraz. Grupa ludzi zapalających się, zagadanych, rozwrzeszczanych. Padają wielkie słowa. Ibsen, Nietzsche, Stirner, Dostojewski, Hamsun, Spinoza, niżej ani przystąp. Impresjonizm, e s t o p s y c h o l o g i a. To były szkoły dialektyki, niczym ateńskie. Myślałby kto, że to sami fachowcy, filozofowie, literaci? Gdzież tam, połowa z nich to byli urzędnicy, którym nikt za to wszystko grosza nie dał. Sztuka dla sztuki. 
   To władztwo dialektyki miało głębokie przyczyny. Tak jak dziś jesteśmy w życiu bombardowani f a k t a m i, zdarzeniami, sensacją, tak w przedwojennym Krakowie była przerażająca niedokrewność faktu. To, co się działo, było drobne; to, co większe, było daleko. Jedyny możliwy ruch był w świecie wyobraźni. Żyło się abstrakcją. Walczono o „światopoglądy”, bez innych konsekwencji prócz papierowych. Świat fikcji. Kłócono się o „nadczłowieka” jak dziś o Brześć. Prawda czy kłamstwo? Dzika kaczka. Czy silny człowiek ma obowiązek liczyć się z etyką? Borkman. W ogóle problemy. Na tym tle można zrozumieć znaczenie teatru Pawlikowskiego. Wypiekał chlebuś dialektyki na cały tydzień. 
   Dialektyka! Boska sztuka z Grecji rodem! Kiedy czytałem Erystykę Schopenhauera, gdzie znajdują się skatalogowane wszystkie chwyty mniej lub więcej nielojalnej dyskusji, mające na celu pognębienie przeciwnika bez względu na rację, byłem oczarowany, odnajdywałem się w jakże znajomym świecie! Mimo wszystko to była szkoła nie do pogardzenia. Dziś, przy pośpiechu życia, przy powszechnym pragmatyzmie, który nie doznaje potrzeby pozautylitarnego wartościowania zjawisk, niezrozumiałą wyda się owa pasja bezinteresownego, oderwanego dociekania „prawdy”, Ding an sich, to oglądanie w najrozmaitszych oświetleniach fikcyjnej rzeczywistości. Ale jako ćwiczenie myśli, miało to bezwarunkowo swoją wartość. A przy tym – rzecz w ówczesnym Krakowie niemałej wagi – rozkosze te były gratis
   Stolik kawiarniany miał swoich herosów. O ile większość mełła językiem, dysputując nieraz zawzięcie o pisarzu, którego żaden ze spierających się nie czytał, byli tacy, którzy czytali i chłonęli wszystko. Za wszystkich. Studnie erudycji. Ludzie o zdumiewającym obszarze wykształcenia, zużywanego jedynie na terenie kawiarni. [...] 
  To tylko nawiasem. Wróćmy do kawiarni. Otóż można zrozumieć, że wówczas – dziś wydaje się to nieco egzotyczne, a nieśmiertelny Franc Fischer jest zabytkiem właśnie z owych epok – były umysłowości wyżywające się w ten sposób; inteligencje zarazem bardzo czynne i bardzo leniwe, które podnieca kontakt z audytorium, zapładnia atmosfera dysputy, paradoksu. Nie docenia się dziś tych ludzi. Grecy byli w tym szersi, mieli swój typ filozofów ulicznych, skompromitowany w sofistach, ubóstwiony w Sokratesie. Zawsze, kiedy się nad tym zastanawiam, myślę o biednym Ludwiku Janikowskim, któremu tyle zawdzięczam, tak znanym później w bohemie wiedeńskiej, przyjacielu Altenberga, Krausa, opisanym zjadliwie w paszkwilowej powieści pod tytułem Ezechiel der Zugereiste. Cóż to był za wspaniały płomień inteligencji! 
   Ach, te dysputy krakowskie! Dziś trudno sobie wyobrazić coś podobnego z powodu obecności kobiet. Nie zniosłyby tego. Czytałem gdzieś o procesie rozwodowym w Ameryce, w którym żona zażądała rozwodu z powodu znęcania się męża. Jako przykład okrucieństwa podała, że sprowadzał do domu przyjaciół i po kilka godzin rozmawiali o Kancie. Sąd uwzględnił motyw i udzielił rozwodu. Z tego punktu widzenia niejeden bywalec kawiarń krakowskich mógł być oskarżony o sadyzm... 
   Godziny schodziły na takich dysputach. „Wisełka płynie wolno, ma czas, robaczku, ma czas”, mawiał Stach Przybyszewski. Istotnie, czego jak czego, ale czasu było w Krakowie dość. Kiedy zamykano jedną kawiarnię, szło się do drugiej; w tym sennym mieście kilka kawiarń było otwartych do trzeciej rano! Bez muzyki, broń Boże; tym krakowski wyjadacz kawiarniany gardził: tylko gazety i gadanie. Można tam było dostać wódki, szynki, jajka, więc po co w ogóle wychodzić? Ale trzecia rano wybiła jak nic, a tu jeszcze nie doszło się do konkluzji w najwalniejszych sprawach ducha! Na szczęście i wtedy było gdzie się schronić; była kawiarnia, której nie zamykano nigdy, otwarta bez przerwy dniem i nocą przez trzydzieści lat istnienia: „Rosenstock” („Rosenkreutzer” jak go nazywał Przybyszewski), na rogu ulicy Lubicz. Była to najbardziej malownicza knajpa, jaką znałem; ponieważ, począwszy od trzeciej rano, była jedyną, spotykały się tam wszystkie stany. Złota młodzież wprost z balu we frakach, i również we fraku kelner z innej kawiarni, który po fajerancie zachodził jako gość na partyjkę bilardu. Tupot nóg dorożkarzy wstępujących na rozgrzewkę i szwargot oficerów austriackich. A wśród tego gwaru, zaduchu, w kącie, nic nie widząc, nic nie słysząc, tokuje dwóch młodzieńców, wydzierając sobie słowa, miażdżąc się argumentami, nie mogąc się doczekać chwili, gdy przeciwnik zrobi pauzę dla nabrania oddechu. Ci z pewnością przegadają tak do ósmej rano, po czym będą jeszcze do południa obchodzić plantacje, upici jednym z najsilniejszych narkotyków – gadaniem. 
   A kelnerzy kawiarniani! Raz ujrzałem klepsydrę, gdzie pod imieniem i nazwiskiem widniała taka godność: „Były kursor związku kelnerów.” Nie, to już za wiele melancholii: kelner, związek kelnerów i kursor tego związku, i do tego b y ł y, i do tego umarły. Stałem długo przed tą klepsydrą, w pustej ulicy krakowskiej, w błoto i w deszcz, niczym Hamlet nad czaszką Yoricka. 
   Potem przybył miastu jeszcze jeden nocny lokal: dworzec kolejowy. Dawniej zamknięty na parę nocnych godzin, od czasu „blitzów” otwarty był całą noc. Tam – już za czasów „Balonika” – wędrowali nad ranem wypędzeni skądinąd cyganie. Pamiętam, jak raz malarza Stasia C., zalanego porządnie, opanowała uparta myśl, że wszyscy, którzy tam czekają na ranne pociągi, przyszli pić, tylko „kuferki, hycle, dla niepoznaki pobrały”, powtarzał z podziwem dla ich pijackiej chytrości. Tenże Staś C. rzucił się na brodatego portiera Czecha, który nosowym głosem wykrzykiwał swoje: „Schnellzug nach Dziedzitz, Oderberg, Prerau, Lundenburg, Wiee-en”, i wpił się namiętnie w jego wargi, krzycząc: „Usta mi twoje daj, chcę kąsać twoje usta!” Ale niech nikt nie przypuszcza nic złego, to była tylko taka fantazja artysty. Ten cygan nad cyganami, biedny jak mysz kościelna, ożenił się później z ekscentryczną hrabianką: była to już epoka „Balonika” i pod tym znakiem był też poczęty ów mariaż. Żyli z sobą wcale dobrze, ale można było umrzeć ze śmiechu, słysząc, co za historie haftuje Staś na temat tego małżeństwa; jak ona nim pomiata, jak go maltretuje, jak mu wymawia łaskę, którą mu zrobiła. „Rano myję zęby kalodontem, a ona wydziera mi tubkę i wyrzuca przez okno: «Ty dziadu jeden, woła, czyś ty wiedział przed tym, co to kalodont?»” etc. Tak potrafił snuć godziny całe, kiedy się urżnął, i płakał przy tym nad sobą rzewnymi łzami. Czyż kawiarnia, w której występowali tacy komicy, nie była atrakcją? 
   Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęła się do kawiarń inwazja kobiet. Zdaje mi się, że to było w „Secesji” (róg Rynku i Św. Anny), z jej tandetnym szykiem, muzyczką i w ogóle wiedeńskim stylem. Tam zaczęły chodzić rodziny i w ogóle damy. Natomiast stara kawiarnia Sauera (gdzie jeszcze królowa Jadwiga miewała randki z Wilhelmem, ale wtedy nie było tam kawiarni, tylko dom Gniewoszów), na przeciwległym rogu Rynku, wciąż była męska. Aby iść umiarkowanie z duchem czasu, Sauer wprowadził pokoik, gdzie mężczyzna mógł pojawić się tylko o tyle, o ile towarzyszył damie. Koniec temu nonsensowi położył jakiś gość, który wszedł sam i zażądał herbaty. Przeproszono go, że nie wolno go obsłużyć, o ile jest bez damy. „A, tak?”, odpowiedział i wyszedł. Za chwilę wrócił z „protustką” (jak to nazywa Jakub Wojciechowski) z rogu, posadził ją naprzeciw siebie i rzekł spokojnie do osłupiałego kelnera: „Proszę o herbatę.” 
   Z tych kawiarni najruchliwszą i przez długi czas najbardziej „literacką” był Schmidt na rogu Szewskiej i plantacji. Było tam nieprawdopodobnie brudno, bo właściciel, jako radny miejski, nie lękał się żadnych przepisów i inspekcji. Kiedy mu ktoś zwracał przyjacielską uwagę, że jednak warto by oddzielić kuchnię od klozetu i wprowadzić pewne elementarne ulepszenia, odpowiadał spokojnie: „Pełniej nie będzie”, pokazując gestem salę, w której w obłokach dymu istotnie była głowa przy głowie. 
   Potem „Paon”, o którym mówiłem już gdzie indziej. Zdziwi może kogo na rycinie, że w ogólnej sali jest zamalowane płótno, a w „Paonie” ściany są puste. Bo właśnie „Paon” był ucieczką od tego ogólnego płótna, którego demokratycznej pstrokacizny nie mógł znieść czciciel hierarchii w sztuce, Jan Stanisławski. W „Paonie” były tylko bloki z papierem rysunkowym, pastele i węgle pod ręką. Często nad ranem zaczynał tam robić swoje portrety Wyspiański. Tam pamiętam heroiczną scenę, kiedy Przybyszewski i Kasprowicz spotkali się pierwszy raz (tak to przynajmniej przedstawiał Przybyszewski, troszczący się w tym momencie o wszystko raczej niż o ścisłość historyczną), od czasu jak Jaś pasał gęsi w rodzinnym Szymborzu o miedzę od Łojewa, ojczyzny Stacha. Upili się oczywiście obaj jak nieboskie stworzenia; nie wiedząc już, co robić z wzajemnej czułości, zamienili kamizelki jak bohaterowie Homera zbroje. Stach miał berlińską kamizelkę brązową ze złotymi guzikami na dwa rzędy, z której był bardzo dumny, ale oddał ją bez wahania. Kasprowicz chciał wymienić i pugilaresy, ledwo go przyjaciele powstrzymali, bo Kasprowicz, jadąc do Warszawy na odsłonięcie pomnika Mickiewicza, pugilares miał spęczniały banknotami, a nasz Stach, Boże zmiłuj się... Ale na jedno wyszłoby Jasiowi, bo i tak wszystko w Warszawie przepił. [...]

Tytuł: Znaszli ten kraj
Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
Pierwsze wydanie: 1932

Cały tekst można przeczytać np. tutaj.

wtorek, 7 lutego 2012

Czasami i do Empiku warto zajrzeć

Czytam, czytam, ale ostatnio jakoś nie chce mi się o tym pisać. Może jutro pojawi się wpis o "Diabłach z Loudun", chociaż kto wie... Jak zwalczyć brak weny i lenistwo?

Ale chciałam poinformować o czymś innym. Śpieszę donieść, że w Empiku na Rynku Głównym w Krakowie na trzecim piętrze jest coś w rodzaju wyprzedaży książek nieco uszkodzonych. Nie wiem, od kiedy to działa, ja dopiero dziś zauważyłam informujące o tym plakaty. Do Empiku udałam się właściwie po pamiątkę chrztu świętego (wybierać można tylko między kartkami mniej lub - o wiele częściej - bardziej kiczowatymi), a wyszłam z "Chrztem ognia" Sapkowskiego (zaczęłam kompletować sobie cykl o wiedźminie). Zapłaciłam za tę książkę 9,99 zł, podczas gdy cena detaliczna wynosi ok. 40 zł, a jakość wydania absolutnie takiego zdzierstwa nie usprawiedliwia. Mój egzemplarz ma niewielką wadę - kilka ostatnich stron trochę nierówno obciętych w procesie produkcji.

Jest w czym wybierać, widziałam książki za 4,99, 9,99, 19,99, 29,99 zł lub w wyższych cenach (głównie w przypadku albumów). Stoją na półkach i leżą w takich jakby metalowych koszach. Nie trzeba w nich grzebać, bo tytuły są dobrze wyeksponowane. 

Przypuszczam, że tych, którzy poparli akcję "Nie karm książkowego potwora", takie okazje nie skuszą, ale pozostali może znajdą tam coś dla siebie w atrakcyjnej cenie.

A wracając na chwilę do Sapkowskiego... Chodzą słuchy, że będzie kontynuacja cyklu o wiedźminie (potwierdza to sam autor). W tym lub przyszłym roku. Może prequel, może sequel, może jeszcze coś innego, nie wiadomo. Do książek o Geralcie z Rivii odczuwam duży sentyment. Dopiero po przeczytaniu "Ostatniego życzenia" przestałam uważać fantastykę za literaturę dla smarkaczy (miałam wtedy jakieś dwadzieścia lat;)). "Trylogia husycka" spodobała mi się już mniej, a "Żmija" wcale. Jak będzie z nową książką? Zobaczymy.

***

Kiedy przeglądałam sobie ofertę internetowych księgarń, zwróciłam uwagę najpierw na tytuł: "Na fejsie z moim synem", potem na autora: Janusz L. Wiśniewski, a potem na opis:
Nieżyjąca matka, Irena Wiśniewska, pisze z czeluści piekielnych do swojego ukochanego syna Janusza. Pisze na Facebooku, a jej wpisy układają się w intymną, fascynującą opowieść, gdzie rodzinne historie przeplatają się z wywodami o Bogu, nauce, sztuce... Dopiero teraz, na fejsie, mogą powiedzieć sobie wszystko. Ten zapis wzajemnej tęsknoty jest próbą dokończenia przerwanej śmiercią rozmowy, w której nie ma już tabu. [źródło]
Nie zwykłam na co dzień wyrażać się ordynarnie, ale w tym przypadku muszę powiedzieć co najmniej: WTF?!? Nie czytałam żadnej powieści tego autora i wciąż utwierdzam się w przekonaniu, że nigdy nie powinnam.