Impresje

czwartek, 28 lipca 2011

LIŻĄC OSTRZE

Tytuł: Liżąc ostrze
Pierwsze wydanie: 2007
Autor: Jakub Ćwiek

Wydawnictwo: Fabryka Słów
ISBN: 978-83-60505-58-8
Stron: 294

Ocena: 2-/5

Nie planowałam zamieszczać dziś żadnego wpisu, bo nie spodziewałam się, że lektura powieści Jakuba Ćwieka zajmie mi tak mało czasu. Okazało się jednak, że czcionka jest spora, a całość (tzn. fabuła, bohaterowie i styl) nijaka. No ale przeczytałam, bo wciąż liczyłam, że dalej będzie lepiej. Nie było.

Kacper Drelich (!) jest mężem, ojcem kilkuletniego chłopca oraz komisarzem w stołecznej policji. Nie przypomina sobie niczego, co wydarzyło się w ciągu pierwszych osiemnastu lat jego życia. Jego najdawniejsze wspomnienia wiążą się z jezuitą - ojcem Janem, który go wyegzorcyzmował.
Mimo wszystko Kacprowi przez lata udało się w miarę normalnie funkcjonować. Aż do dnia, w którym na służbie i w samoobronie zabił człowieka. Pozornie bez związku z tą sprawą w mieście zaczęła grasować siła nieczysta, która jednak nie miała nic wspólnego z pobłażliwym Wolandem. Niestety.

Jakub Ćwiek potraktował swojego bohatera (bo tylko Kacper Drelich tu się liczy) straszliwie powierzchownie, scharakteryzował go bardzo grubą kreską, niczym nie wyróżnił z szeregu powieściowych glin, stąd losy tej postaci były mi w trakcie lektury zupełnie obojętne. Główny adwersarz Drelicha, ten Zły, nie jest straszny, raczej obrzydliwy. Bohaterowie drugoplanowi są tak szablonowi, że zaczęłam podejrzewać, że Jakub Ćwiek pasjami poświęca się kalkomanii i rzutuje to na jego twórczość. Styl... tu nie ma żadnego stylu. Klimatu, napięcia, grozy - też nie. Oceną fabuły zajmę się niżej, w spoilerze. Tu powiem tylko, że autor tak się skupił na poprowadzeniu wartkiej akcji, że zapomniał o wszystkim innym. Np. o logice. I choćby szczątkowych opisach.

Jest już chyba jasne, że nie polecam nikomu tej książki i na pewno nieprędko sięgnę po inną powieść Jakuba Ćwieka.

poniedziałek, 25 lipca 2011

ROZMOWY Z CAPOTE'EM

Tytuł: Rozmowy z Capote'em (Conversations with Capote)
Pierwsze wydanie: 1985
Autor: Lawrence Grobel
Przedmowa: James A. Michener
Tłumaczenie: Waldemar Łyś
Wydawnictwo: Rebis
Seria: Konstatacje
ISBN: 83-7120-341-1
Stron: 247

Wydaje mi się, że większość pisarzy to prywatnie niezbyt ciekawi ludzie. Być może uważam tak dlatego, że żadnego literata osobiście nie znam; jakoś mnie nie ciągnie na spotkania autorskie, a i oni mi się nie naprzykrzają:). Od czasu do czasu czytam jednak wywiady z pisarzami. Dopóki mówią o swojej twórczości lub też o literaturze w ogóle, to bywam zainteresowana, natomiast z fragmentów dotyczących innych sfer życia przeważnie wieje nudą i banałem. Niewykluczone, że winę za ten stan rzeczy częściowo ponoszą dziennikarze, którzy często zadają po prostu głupie pytania (w odpowiedzi na nie trudno błysnąć inteligencją) albo za bardzo eksponują w wywiadzie swoją osobę.

Ten drugi wybieg nie powiódłby się na pewno w przypadku rozmowy z Trumanem Capote, którego cechował - tak mi się wydaje - bardzo ekspansywny i nieco apodyktyczny sposób bycia.  A może interlokutorów tonowała nieco jego wyjątkowa inteligencja? Lawrence Grobel spotkał się z nim kilka razy w latach 1982 i 1983. To, co miało być początkowo tylko krótkim wywiadem dla telewizji kablowej "Playboya", przerodziło się w tę książkę. Capote dobiegał wówczas sześćdziesiątki, coraz bardziej uskarżał się na swoje zdrowie, którego z pewnością nie poprawiało uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Grobel pytał go o sprawy osobiste, twórczość, prosił o potwierdzenie niektórych plotek lub zaprzeczenie im.

Z największym zainteresowaniem czytałam fragmenty dotyczące powieści "Z zimną krwią", która tak mi się niedawno spodobała, i te dotyczące techniki pisania. No i wypowiedzi Capote'a o Vidalu, o którego książce traktował mój poprzedni wpis. 

Capote wcześnie nauczył się czytać, a pisać zaczął w wieku ośmiu lat, codziennie przez kilka godzin. Już jako nastolatek zdobywał pomniejsze nagrody literackie, a jego utwory ukazywały się w prasie. 
W wieku szesnastu lat byłem już w pełni ukształtowanym pisarzem. Technicznie pisałem równie dobrze jak dziś. Technicznie. Zrozumiałem cały ten mechanizm. [str. 60]
Odniosłam wrażenie, że nie pochwalał eksperymentów stylistycznych, w każdym razie eksperymentów w wykonaniu innych pisarzy. Wydaje mi się, że nienawidził niemal wszystkich kolegów i koleżanek po piórze, zwłaszcza tych i te, których i które poznał osobiście. 
Dlatego ja sam zawsze trzymam się klasycznego stylu pisania, w którym wszystko jest ponadczasowe. Nic nie jest w stanie zdezaktualizować ani jakości pisarstwa, ani tematu. Zawsze byłem o tym głęboko przekonany, a nie jest to łatwe, nie jest łatwo przewidzieć, czym stanie się to, co piszesz. [str. 137]
Widzisz, pracuję cztery godziny dziennie, a potem, zwykle wcześnie wieczorem, czytam to, co napisałem za dnia i wtedy nanoszę przeróżne poprawki i zmiany. Piszę odręcznie i wszystko do razu w dwóch wersjach. Pierwszą wersję piszę na żółtym papierze, a potem przepisuję na biały papier, i w końcu, kiedy jest to mniej więcej to, o co mi chodzi, piszę to na maszynie. Kiedy piszę na maszynie, jest to moja ostateczna wersja. Prawie nigdy już w niej niczego nie zmieniam. [str. 90]
O genezie pisania "Z zimną krwią":
L.G.: A co powiesz o wyborze tematu? Czy to pomysł opisania ponurego morderstwa popchnął cię do napisania Z zimną krwią?
T.C.: Nie napisałem tego ze względu na jakieś szczególne zainteresowanie ta tematyką. Wybór był taki, ponieważ postanowiłem napisać coś, co nazwałem powieścią faktu - książkę, którą czyta się dokładnie tak jak powieść, z tą jednak różnicą, że każde zawarte w niej słowo będzie absolutnie prawdziwe. Już wcześniej napisałem taką powieść Słychać muzy. Była to krótka książeczka o Rosji. Każde słowo w niej było prawdziwe, a czytało się ją jak krótką powieść. Ja jednak chciałem napisać coś wielkiego. Zaliczyłem dwa - że tak powiem - puste przebiegi z tematami, które, jak się okazało, nie miały w sobie dość materiału, żebym mógł osiągnąć to, co sobie założyłem, tak że w końcu zdecydowałem się na tę mroczną zbrodnię w odległym zakątku stanu Kansas, gdyż czułem, że jeśli prześledzę ją od początku do końca, dostarczy mi ona materiału, żebym mógł pokazać prawdziwą techniczną wirtuozerię. Był to eksperyment literacki, polegający na wyborze tematu nie ze względu na jego atrakcyjność, a ze względu na to, iż służył moim celom literackim.  
A jednak nie udało ci się pozostać na uboczu, kiedy tylko historia morderstw cię wciągnęła. Czy ta przygoda wessała cię wbrew twojej woli? 
Tak, ponieważ tak bardzo się w nią zaangażowałem, że zawładnęła ona całym moim życiem, wypełniła je bez reszty. Wszystkie te procesy, odwołania, nie kończące się wertowanie dokumentów, do którego byłem zmuszony - jakieś osiem tysięcy stron samych zapisków - oraz znajomość z tymi dwoma chłopcami, którzy popełnili tę zbrodnię. Wszystko. Ja to przeżywałem dzień po dniu. (...) [str. 116]
O Perrym Smicie i Richardzie Hickocku:
L.G.: Czy w jakikolwiek sposób odwzajemniałeś tę sympatię? Czy po tym, jak przez długi czas byłeś tak blisko nich i byliście w tak dobrych stosunkach, czy sądzisz, że polubiłeś któregoś z nich?
T.C.: Nie polubiłem żadnego z nich, miałem jednak dla nich wiele zrozumienia, a na dokładkę wiele współczucia dla Perry'ego. Dick wydał mi się drobnym kanciarzem, który wskoczył do stanowczo zbyt głębokiej wody i tak naprawdę to on był odpowiedzialny za całe to morderstwo, dokonane rękami Perry'ego. Perry nigdy by nie popełnił zbrodni, gdyby go ktoś nie popchnął do tego - jak mawiają Francuzi - folieà deux*. [str. 122]
(Chodziło chyba o folie à deux).

Capote uwielbiał wygłaszać opinie o innych ludziach, zwłaszcza tych z Towarzystwa, tworzył i rozpowszechniał plotki o osobach z pierwszych stron gazet, nawet, a może zwłaszcza o tych, z którymi się przyjaźnił. Rozmowy z nim musiały być elektryzujące. Jego sądy, przynajmniej na tym etapie życia, były kategoryczne, jednoznaczne. "Nie wiem" odpowiadał tylko na pytania o wiarę w życie po śmierci.

Tłumacz Waldemar Łyś dołączył do książki przypisy, które ułatwiają polskiemu czytelnikowi zrozumienie niektórych wypowiedzi Capote'a (np. gdy mówił o gwiazdach amerykańskiej telewizji). Popełnił jednak dwa przedziwne błędy: z Pearl S. Buck uczynił mężczyznę, przekręcił też imię prezydenta Kennedy'ego na "Jack".

Polecam "Rozmowy z Capote'em" wszystkim zainteresowanym życiem i twórczością tego pisarza. To barwna postać, warto dowiedzieć się o nim czegoś więcej.

wtorek, 19 lipca 2011

MESJASZ

Tytuł: Mesjasz (Messiah)
Pierwsze wydanie: 1955
Autor: Gore Vidal
Tłumaczenie: Małgorzata Młynarz, Wojciech Młynarz

Wydawnictwo: SAWW
ISBN: 83-85006-42
Stron: 270

Ocena: 3-/5

Kiedy sięgałam po tę książkę, nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale oczekiwałam przynajmniej kontrowersji. Gdybym czytała "Mesjasza" w czasach, kiedy został napisany i po raz pierwszy wydany, wywarłby może na mnie większe wrażenie, a na pewno - inne. Dziś (bo ja oceniam książki z własnej, współczesnej perspektywy) wydaje mi się pozycją, którą można sobie darować.

To opowieść o narodzinach, mniej więcej w połowie XX wieku, nowej religii. John Cave, grabarz, doznał pewnego dnia iluminacji i po prostu wiedział: dobrze jest umrzeć, śmierć nie jest niczym strasznym (ciekawe, do jakich wniosków doszedłby, gdyby wykonywał inny zawód). Zaczął głosić tę dobrą nowinę. Miał ogromną charyzmę, podejrzewano nawet, że hipnotyzuje swoich słuchaczy. Może gdyby nauczał w innym kraju albo w innym miejscu, szybko by o nim zapomniano, traktowano by go jako guru kolejnej dziwacznej sekty. Ale Cave udał się do Kalifornii, gdzie zainteresowało się nim parę osób z przemysłu filmowego i reklamowego oraz znudzeni i zblazowani intelektualiści. Dla tych pierwszych religia szybko stała się produktem, biznesem, dla tych drugich - zabawą i wyzwaniem. Do jej upowszechniania zastosowano absolutnie wszystkie triki reklamowe i psychologiczne oraz nowoczesne środki przekazu, natomiast do ugruntowania i utrzymania jej pozycji wykorzystano niedawne historyczne i polityczne doświadczenia: metody totalitarne. Sukces był tylko kwestią czasu, kilku lat. Dłużej opierały się tylko państwa arabskie.

W jednym z nich, konkretnie w egipskim Luksorze, od dwudziestu lat ukrywa się Eugene Luther, jeden ze współtwórców Słowa Cave'a. Musiał uciekać ze Stanów Zjednoczonych, ponieważ wraz ze swoimi zwolennikami sprzeciwiał się niektórym metodom stosownym przez cavitów. Po latach (w pierwszej dekadzie XXI wieku) pisze wspomnienia, czyli tę właśnie książkę, po to, aby choć w takiej formie przetrwała wiedza i pamięć o prapoczątkach nowej religii i nowego społecznego ładu. Niestety należy wątpić w to, że ktoś ją kiedykolwiek przeczyta.

***

Zastanawiam się, czy i w jakim stopniu poglądy głównego bohatera powieści są odzwierciedleniem opinii jej autora. W każdym razie chyba nie bez powodu Vidal naznaczył tę postać swoimi dwoma pierwszymi imionami oraz zainteresowaniem cesarzem rzymskim Julianem Apostatą. W trakcie lektury często odnosiłam wrażenie, że to nie Eugene Luther zwraca się do potencjalnych dwudziestopierwszowiecznych czytelników swojego pamiętnika, ale Gore Vidal pisze o kondycji amerykańskiego społeczeństwa do jakiegoś czasopisma z lat pięćdziesiątych XX wieku. Moim zdaniem swoje opinie mógł zaprezentować nieco subtelniej. Ciekawe, czy już w połowie lat pięćdziesiątych działali tzw. telewizyjni kaznodzieje, czy może Vidal dopiero przewidywał ich pojawienie się.

Nie za bardzo odpowiadał mi również styl autora, który miejscami chybotał się na krawędzi podniosłości i kiczu. Weźmy taki fragment:
Tam, gdzie mnie prowadziła, wszystko było obce, nieziemskie. I tak oto przy świetle księżyca straciliśmy nagle orientację i poddaliśmy się losowi; za jego to zrządzeniem przemieniliśmy się w bogów, w okaleczonego Merkurego i ciemną królową nieba. Spotkaliśmy się nad brzegiem morza, przebrani za ludzi, lecz świadomi swojego prawdziwego powołania i chociaż posługiwaliśmy się prostym językiem, każde wypowiedziane słowo niosło głęboką treść, odbijając się głośnym echem i współbrzmiąc z innymi. [str. 63]
Tego rodzaju ton nie pojawia się w "Mesjaszu" zbyt często, ale jednak. Z drugiej strony spodobało mi się określenie "elokwentna ignorancja" [str. 85] oraz zdanie, które nie jest może odkrywcze, ale za to bardzo trafne:
Ludziom zawsze można wmówić, że stan faktyczny jest czymś zupełnie naturalnym. [str. 193]

Szerzej pisał o tym Miłosz w cytowanym tu przeze mnie niedawno fragmencie "Zniewolonego umysłu".
***

Czy dziś może jeszcze powstać jakaś uniwersalna, ogólnoświatowa religia? A jeśli tak, to jakie byłoby jej główne przesłanie?
Wydaje mi się, że przynajmniej w najbliższym czasie to raczej niemożliwe, na pewno nie w naszym kręgu kulturowym, nie - dopóki utrzymamy pluralizm mediów. Wciąż jeszcze (od niedawna) mamy - to prawda, że ograniczony, ale jednak - wybór światopoglądów, wartości, sposobów życia i bycia, dzięki czemu nie musimy stać się niewolnikami żadnego z nich. Wiedza, świadomość, że w innych rejonach świata ludzie żyją inaczej, zmusza do refleksji nad sobą, do porównań, do doskonalenia, rozwoju naszego otoczenia. Przynajmniej niektórych. Indoktrynatorzy mają trudniej, choć i tak zbyt często odnoszą sukcesy, tymczasem jeszcze na mniejszą skalę.
A przesłanie... chyba zawsze będzie związane ze strachem przed śmiercią, bo przecież nic nie zagraża nam bardziej.

czwartek, 14 lipca 2011

ŚWINIOBICIE

Tytuł: Świniobicie (Disznótor)
Pierwsze wydanie: 1960
Autorka: Magda Szabó
Tłumaczenie: Krystyna Pisarska

Wydawnictwo: PIW
Seria: KIK
Stron: 188

Ocena: 4/5


Krewnych się nie wybiera. Rodzina bywa oparciem, zdarza się jednak i odwrotnie - przecież najbliżsi najlepiej wiedzą jak się wzajemnie ranić, gdzie wbić szpilę, żeby zabolało najbardziej. W powieści Magdy Szabó toczy się kilka takich kameralnych dramatów, a to, że rozgrywają się wśród czterech ścian, nie ujmuje im ciężaru.

Kémeryowie przygotowują się do corocznego świniobicia i rodzinnej uczty, Tóthowie - do poprowadzenia znów, po wielu latach przerwy, warsztatu produkującego mydło i sklepu. Ci pierwsi to zubożała, ale dumna szlachta, drudzy - ubodzy rzemieślnicy. Oba klany połączyło przed laty małżeństwo Pauli Kémery i Jánosa Tótha, ale wkrótce potem nastąpiło całkowite zerwanie wszelkich stosunków. Dlaczego do tego doszło, dlaczego w ogóle Paula poślubiła Jánosa, z którego wcześniej tylko drwiła, dowiadujemy się stopniowo w trakcie lektury. 

Akcja powieści toczy się leniwie, właściwie tylko przez dwa dni mroźnego grudnia, mniej więcej w połowie lat pięćdziesiątych, na Węgrzech, ale genezę bieżących wydarzeń poznajemy z licznych retrospekcji. Pełny obraz tego, co się działo i dzieje, ma tylko czytelnik, a i to dopiero pod koniec książki, natomiast bohaterowie dysponują jedynie wiedzą cząstkową, która jednak wystarczy, by nienawidzić prawie wszystkich wokół. Magda Szabó powierzyła część narracji poszczególnym postaciom, dzięki czemu każdą z nich poznajmy bliżej. Mało wśród nich osób sympatycznych, trudno powiedzieć, czy wzbudzają większą niechęć, czy przeważa jednak litość. 
Początkowo fabuła wydaje się bardzo zagmatwana, ale w miarę czytania kolejne wątki splatają się i dopełniają. Na pewno wymagało to od autorki ogromnej precyzji i zręczności, które to cechy zawsze wzbudzają mój podziw, jako że jestem ich zupełnie pozbawiona:). Jak wspomniałam, akcja rozwija się powoli, by pod koniec bardzo przyśpieszyć. Powieść wieńczy tragiczny finał, ale przypuszczam, że oczyścił on wreszcie atmosferę w domach Kémerych i Tóthów, uczynił ją mniej klaustrofobiczną. 

"Świniobicie" oceniłam odrobinę niżej niż "Zamknięte drzwi" tej autorki; chyba ze względu na bohaterów - żaden z nich nie może się równać z Emerenc Szeredás, przynajmniej pod względem charyzmy. Ale książkę oczywiście polecam, utwierdziła mnie w przekonaniu, że Magda Szabó to świetna pisarka. Podobno jej najlepszą powieścią jest "Staroświecka historia"; jeśli rzeczywiście przewyższa "Zamknięte drzwi" czy "Świniobicie", to oczekuję powieści genialnej.

poniedziałek, 4 lipca 2011

KOBIETA W CZASACH KATEDR

The Lady and the unicorn Hearing
Jedna z tapiserii z cyklu
Dama z jednorożcem
Tytuł: Kobieta w czasach katedr (La femme au temps des cathédrales)
Pierwsze wydanie: 1980
Autorka: Régine Pernoud
Tłumaczenie: Iwona Badowska
Tłumaczenie wierszy: Barbara Jabłońska

Wydawnictwo: PIW
ISBN: 83-06-01626-2
Stron: 312

Ocena: 4-/5


Ostatnie zdanie mojego wpisu o książce "Gorsza płeć. Kobieta w dziejach Europy od antyku po wiek XXI" Marii Boguckiej brzmiało: Choć narzekamy na nasze czasy, cieszmy się, że nie żyłyśmy w gorszych, kiedy to chrześcijaństwo i myśl antyczna wyznaczały kobiecie miejsce na samym dole hierarchii społecznej. Lektura "Kobiety w czasach katedr" zmusiła mnie do częściowego zrewidowania tego poglądu.

Régine Pernoud skupia się tu na sytuacji kobiety w średniowiecznym społeczeństwie, zaczyna jednak od zwięzłego opisania jej pozycji w starożytnym Rzymie i na początku naszej ery, kiedy to nasze przodkinie nie miały właściwie żadnych praw. Wcale się nie dziwię, że chrześcijaństwo, zwłaszcza w nowotestamentowej wersji, zaczęło zdobywać sobie wśród pań (oraz niewolników) coraz większą popularność. Ta religia szerzyła się w Europie w dużej mierze właśnie za pośrednictwem kobiet, które przekonywały mężów do porzucenia dawnych wierzeń na rzecz bardziej nowoczesnych. Zresztą na tym nie poprzestawały: wstępowały do coraz liczniejszych żeńskich klasztorów, gdzie mogły się kształcić, a opatki (przeważnie wywodzące się z możnych rodów) brały nieraz czynny i znaczący udział w życiu politycznym.
Teraz ciekawostka. Autorka opisuje stworzoną w 513 roku regułę jednego z galijskich klasztorów.
Wszystkie będą się uczyć liter i codziennie rano przeznaczą dwie godziny na lekturę. Pierre Riché zauważa w związku z powyższym, że to właśnie zakonnikom winni jesteśmy tę zdobycz, niesłychanie ważną dla ludzkości, jaką stanowi "zwyczaj czytania w ciszy, wyłącznie wzrokiem". Wiadomo bowiem, że starożytni czytali zawsze na głos. Św. Augustyn wyraził nawet zdziwienie widząc swego przyjaciela, św. Ambrożego, biskupa Mediolanu, pogrążonego w takiej cichej lekturze. Oba bowiem nakazy - lektury i obowiązkowej ciszy - w przypadku braku owego ścisłego zalecenia pozostawałyby w jawnej sprzeczności. Rozróżnienie między lekturą a słowem mówionym jest wiec darem zakonników dla nadchodzących czasów. [str. 31-32]
Zakonnice i pustelnice darzono bardzo dużym szacunkiem, ale i w sferze świeckiej kobieta zyskiwała na znaczeniu. Apogeum tego procesu stanowił wiek XII - okres miłości dworskiej, sądów miłości, turniejów, trubadurów i chansons de geste. Wówczas stosunki między damą i poetą czy między damą a rycerzem przypominały te między seniorem i wasalem. Zresztą panie bywały również prawdziwymi seniorkami (nawet regentkami), rzemieślniczkami, nauczycielkami i medyczkami. Liczne wynalazki i udogodnienia ułatwiały również pracę zwykłym kobietom z niższych warstw, choć z naszego punktu widzenia nadal zaharowywały się nie śmierć.

Wydawało się, że sytuacja pań może się już tylko stopniowo poprawiać, ale pod koniec XIII wieku rozpoczął się proces odwrotny. Przyczyniły się do tego, według autorki, rosnące wpływy Uniwersytetu Paryskiego, który dążył do uzyskania monopolu na nauczanie i to kosztem szkół klasztornych, a już zwłaszcza prowadzonych przez zakony żeńskie. Kadra Uniwersytetu hołdowała filozofii Arystotelesa (o jego znaczeniu dla ówczesnych uczonych można poczytać choćby w "Imieniu róży" Eco), który o kobietach miał jak najgorsze zdanie. Do tego doszły epidemie i wojny, które przetrzebiły ludność Europy (w tym ludzi wykształconych), a z czasem - renesans prawa rzymskiego odmawiającego, jak pamiętamy, paniom niemal wszelkich praw.
Ten regres rozciągnął się na kolejne stulecia i dopiero w ostatnich dekadach sytuacja naszej płci zaczęła zmieniać się na lepsze, przynajmniej w naszym kręgu kulturowym. Niestety, wciąż istnieją społeczeństwa, w których torturuje i zabija się kobiety w imię jakichś bzdurnych zasad, tylko dlatego, że są kobietami. Jak długo jeszcze?!!!?

***

Książkę Régine Pernoud czyta się całkiem nieźle, początek wydał mi się nieco nużący (prawdopodobnie dlatego, że w historii Francji orientuję się bardzo słabo, a o jej początkach nie wiem w ogóle nic), ale potem jest już coraz lepiej. Autorka koncentruje się na opisaniu sytuacji kobiety w społeczeństwach zamieszkujących dzisiejszą Europę Zachodnią, zwłaszcza Francję, Anglię, Niemcy i Włochy, i przedstawia sylwetki pań, które w okresie średniowiecza odegrały w tamtych rejonach dużą rolę. Już od jakiegoś czasu wiem, że średniowiecze nie było aż tak mroczne, jak to się przyjęło uważać; kobietom z pewnych sfer mogło się wtedy żyć całkiem przyjemnie.

***

Treść znakomicie uzupełniają fotografie budowli, rzeźb i miniatur, w większości czarno-białe. Szczególnie przypadły mi do gustu fragmenty rzeźb z katedry w Naumburgu, obie pochodzą z ok. 1250 roku. Podoba mi się sposób, w jaki artysta ukazał indywidualność Uty i Regelindy. (Poniższe zdjęcia pochodzą z Wikimedia Commons).

Uta+Ekkehard detail
Uta, żona margrabiego Miśni Ekeharda

Reglindis
Regelinda, córka Bolesława Chrobrego,
żona Hermana, margrabiego Miśni