Impresje

poniedziałek, 28 maja 2012

PLAN SARY

Tytuł: Plan Sary
Pierwsze wydanie: 2011
Autor: Paweł Jaszczuk

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 9788376485829
Stron: 122 (w pdf)

Ocena: 2/5


"Plan Sary" ściągnęłam sobie za darmo z publio.pl, o czym wspominałam w niedawnym moim wpisie, z przeznaczeniem na lekturę tramwajową w dni, kiedy torebkę będę miała już tak wypchaną mnóstwem niezbędnych przecież drobiazgów, że na papierową książkę nie będzie już w niej miejsca. Dni takie zdarzają się dość często, więc z przeczytaniem powieści Pawła Jaszczuka uporałam się szybko. 

Cóż mogę napisać? Oczekiwałam niezłego, klasycznego kryminału na tle dekoracji w stylu retro, a otrzymałam wycieczkę krajoznawczą po Lwowie z 1938 roku. Doceniam przygotowanie autora, który starał się wiernie oddać ówczesne realia, międzywojenną atmosferę, ale czasami irytowało mnie nadmierne zagłębianie się w szczegóły, takie jak modne w danym sezonie perfumy czy marka szamponu reklamowanego w gazecie. 

Przymknęłabym na to oko, gdyby migawki z epoki i elementy lwowskiej gwary byłyby jedynie miłym dodatkiem do ciekawej intrygi i sprawnie poprowadzonego śledztwa. Sęk w tym, że nawet średnio bystry czytelnik (np. ja) orientuje się, kto jest mordercą, znacznie wcześniej niż Jakub Stern, główny bohater, a zamiast śledztwa mamy tu ciąg przypadkowych wydarzeń, tak często przerywany różnymi wspomnieniami i skojarzeniami Sterna, że chwilami trudno się zorientować, co jest retrospekcją, a co odnosi się do teraźniejszości.

Pokrótce o fabule. Mieszkańcami Lwowa wstrząsnął morderca, który ciała swoich kolejnych ofiar umieszcza przy fontannach w centrum miasta, na samym rynku. Nie są to osoby przypadkowe, wszystkie studiowały na wydziale prawa i uczęszczały na ćwiczenia prowadzone przez Jakuba Sterna. Stern zasłynął opisywaniem dla tabloidowego "Kuriera" wszelkich zbrodni, wynaturzeń i nieszczęśliwych wypadków. Kiedy miał dość pracy w redakcji, zaczął pomagać policji w co bardziej skomplikowanych śledztwach, a w końcu poproszono go o podzielenie się wiedzą i doświadczeniem ze studentami.
Pewnego dnia zlecił im w ramach ćwiczeń przygotowanie "scenariuszy dla fikcyjnego psychopaty". Jako pierwsza swój projekt przedstawiła Sara Reddig, która zaplanowała cztery morderstwa, przy czym sama miała zginąć jako druga.
Ktoś zaczął realizować ten scenariusz, zabił już trzy osoby, w tym Sarę, a działania policji nadal nie przynoszą efektów. Tego rodzaju sprawa to wymarzony temat dla gazety takiej jak "Kurier", więc jego naczelny powierza poprowadzenie dziennikarskiego śledztwa Sternowi, któremu uniwersytet właśnie podziękował za dalszą współpracę, oraz młodej i ambitnej Wildze de Brie.

Zapowiadało się nieźle, a jednak książka okazała się rozczarowaniem. Z pierwszych stron dowiedziałam się, że Stern znany jest z dogłębnych analiz skomplikowanych spraw, i na nie właśnie liczyłam, tymczasem nasz protagonista kieruje się intuicją i wspomnianymi już skojarzeniami, w dodatku ignoruje zupełnie pewne oczywiste wskazówki i ślady. Działało mi to na nerwy. Nie mogłam też zrozumieć, dlaczego prowadzący śledztwo, policyjne i dziennikarskie, konsekwentnie pomijają plan Sary Reddig, który przecież powinien zawierać niezwykle dla nich cenne informacje. Zastanawiało mnie również to, w jaki sposób morderca zdołał nadziać ciało (konkretnie w części szyjnej) jednej z ofiar na trójząb studni czy fontanny w kształcie Neptuna, która wygląda tak.

Kryminał to nie powieść psychologiczna, ale może gdyby autor nie rozpisywał się tak szeroko np. o tym, ile kawałków wiedeńskiego sernika kupił Stern w kawiarni Raucha, to więcej miejsca mógłby poświęcić na charakterystyki bohaterów, które są właściwie szczątkowe. Najgorzej skonstruowana jest chyba Wilga: upozowana początkowo na profesjonalną w każdym calu dziennikarkę śledczą, w finale zachowuje się jak ostatnia idiotka. Z kolei Stern to wyjątkowo wkurzający cwaniak: zdradza żonę i w dodatku poczytuje sobie za zasługę, że jej nie obił, kiedy zrobiła mu awanturę po tym, jak w dniu jej urodzin wrócił do domu mocno spóźniony i pijany. Wiem, wiem: opisywanie problemów rodzinnych detektywa jest w obecnie wydawanych kryminałach wręcz nieodzowne, ale niech te osobiste perypetie nie zastępują właściwej akcji.

"Plan Sary" ma jednak pewne zalety: zobrazowany może nieco zbyt nachalnie, ale jednak barwnie klimat ówczesnego Lwowa. I tylko z tego powodu warto przeczytać powieść Pawła Jaszczuka. Jako kryminał wypada słabo.
Prawdopodobnie dam temu autorowi mimo wszystko jeszcze jedną szansę. Może w "Marionetkach", które są kontynuacją "Planu Sary", lepiej wykorzystał potencjał tkwiący w stworzonych przez siebie postaciach?


poniedziałek, 21 maja 2012

ZAKRĘTY LOSU

UWAGA: tekst zawiera spoilery!

Tytuł: Zakręty losu
Autorka: Agnieszka Lingas-Łoniewska
Pierwsze wydanie: 2010

Wydawnictwo: Novae Res
ISBN: 978-83-7722-073-3
Stron: 342

Ocena: 1/5


Osoby, których opinie cenię, mieszały twórczość Agnieszki Lingas-Łoniewskiej z błotem, więc nie zamierzałam tracić czasu na czytanie jej książek. Zmieniłam zdanie pod wpływem dyskusji wywołanej wpisem maiooffki, która skrytykowała jedną z powieści tej autorki ("Bez przebaczenia"). Dyskusja rozlała się m.in. na forum carpelibros (wypowiedzi z kwietnia) i facebookowy profil Magdaleny Kordel  (tutaj i tutaj). 

Pani Kordel zasugerowała, że tacy ludzie jak ja powinni mieć zakaz czytania. Przywołała na tę okazję słowa Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który porównał krytyka do eunucha - "obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi". Akurat Boy z powodzeniem pisał i krytykował. Ja poprzestaję na czytaniu i publikowaniu swoich opinii i wrażeń.

Postanowiłam przyjrzeć się bliżej twórczości obu autorek. Zaczynam od Agnieszki Lingas-Łoniewskiej wyłącznie dlatego, że na jej powieść krócej czekało się w mojej bibliotece, ale i dla Magdaleny Kordel znajdę kiedyś czas.

Już sam blurb (będący streszczeniem opisu książki znajdującego się na blogu autorki) zwiastuje literacką katastrofę:
Dramat sensacyjny opowiadający o życiu pełnym pokus, zagrożeń, zgubnych nałogów, fałszywych idei, mafii i wielkiej miłości.

Pierwsza część trylogii o braciach Borowskich, pełna wzruszeń, łez i namiętności. Poznajemy Krzysztofa Borowskiego, adwokata broniącego bossów narkotykowej mafii, Katarzynę Kochańską, prokurator oskarżającą w procesie zorganizowanej grupy przestępczej, Łukasza „Lukasa” Borowskiego, starszego brata Krzysztofa, od najmłodszych lat działającego w mafijnych strukturach oraz Małgorzatę Filipiak – dziewczynę, której tragiczny los na zawsze odbił się rykoszetem na życiu pozostałej trójki.

Co jest dla nich najważniejsze? Na nowo odzyskane uczucie czy braterska miłość? A może etyka zawodowa i wiara w słuszność podejmowanych decyzji? Rozwiązanie wcale nie jest oczywiste, a co najważniejsze... bezpieczne.
Los odbijający się rykoszetem. Przedszkolak należący do struktur mafijnych. Właściwie mogłabym już nic więcej nie pisać, ale autorki domagają się rzeczowej krytyki. Dysponuję jeszcze wieloma dowodami na to, że przynajmniej jedna z nich to grafomanka, i nie zawaham się przedstawić większości:). 

Fabuła nie należy, łagodnie mówiąc, do oryginalnych. Kaśka i Krzysiek. Nastoletnia miłość od pierwszego wejrzenia. Kaśka jest przyszywaną siostrą Gośki, dziewczyny Krzyśka. Krzysiek zrywa z Gośką, która wraca w ramiona jego starszego brata, Łukasza, handlarza narkotyków, z którym już wcześniej była związana. Wraca też do nałogu, ląduje na dnie i umiera, do czego walnie przyczynia się Łukasz. Kaśka ma wyrzuty sumienia, przypuszcza, że Gośka żyłaby nadal, gdyby Krzysiek z nią nie zerwał. Wyjeżdża na studia do Warszawy i całkowicie zrywa kontakt ze swoim ukochanym. Po trzynastu latach wraca do Wrocławia i przypadkowo styka się z Krzyśkiem na sali sądowej. Ona oskarża członków narkotykowego gangu, on ich broni. Znów są razem. Szantażuje ich mafia.

Przełknęłabym może łatwiej ograne schematy i przewidywalność, gdyby nie niechlujność autorki, która nie dopilnowała sprawy podstawowej: zwykłej logiki wydarzeń i jakiej takiej konsekwencji w postępowaniu bohaterów.

I tak powieść zaczyna się od przeprowadzki osiemnastoletniej Katarzyny Matczak i jej ojca do domu jego nowej żony Anny Filipiak i jej córki Gośki. Kaśka właściwie od początku popierała nowy związek taty, a jednak teraz jest bardzo zdziwiona, że postanowił zamieszkać razem z Anką. I to w większym domu za miastem. Ja się dziwię, że zrobili to dopiero jakiś czas po ślubie, o którym zresztą wypadałoby wspomnieć choćby w retrospekcji - dla Kaśki musiał to być przecież dzień obfitujący w traumatyczne przeżycia.

Na początku książki dowiadujemy się, że jedną z przykrych konsekwencji przeprowadzki z centrum na przedmieścia będą rzadsze spotkania Kaśki z najlepszą koleżanką Ewką. Dziewczyna nie pojawia się w powieści już ani razu. Dodam nawet, wybiegając nieco w przyszłość, że świadkiem na ślubie Kaśki i Krzysztofa została Sylwka, którą nasza bohaterka znała zaledwie przez kilka miesięcy, a nie Ewka, z którą "kumplowała się od niepamiętnych czasów".

Domy Filipiaków i Borowskich znajdowały się bardzo blisko siebie, więc jak to możliwe, że Gośka poznała Łukasza Borowskiego dopiero na dyskotece? 

U Filipiaków znajdowały się co najmniej dwa stacjonarne aparaty telefoniczne, ale - jak można wywnioskować z książki - tylko jeden numer. Krzysiek na pewno go znał, bo chodził z Gośką, a jednak na stronie 41 prosi Kaśkę o numer telefonu, choć już wie, że ona mieszka w domu jego byłej dziewczyny.

Najbardziej niekonsekwentnie zbudowanym bohaterem jest Łukasz. Z zimną krwią doprowadza Gośkę do samobójstwa, a potem nosi kwiatki na jej grób i wyznaje, że ją kochał? Bzdura.

Kompletnie niezrozumiały jest nagły wyjazd Kaśki do Warszawy i poprzedzająca go rozmowa z Krzyśkiem. Dlaczego nie wyjaśniła mu swojej decyzji, dlaczego nagle przestała mu ufać (choć rzekomo wciąż go tak bardzo kochała), dlaczego przez trzynaście lat się z nim nie skontaktowała? Pewnie dlatego, że autorka potrzebowała tego, żeby poprowadzić akcję drugiej części.

Toczy się ona trzynaście lat później, ale mentalnie nasza para pozostaje na poziomie, jaki reprezentowała w liceum. Tylko seks im w głowie. Rekordy bije Krzysiek, który dobrze wie, że mafiozi chcą i są w stanie skrzywdzić jego ukochaną, ale nie robi absolutnie nic, żeby ją chronić, zastanawia się tylko nad wycofaniem się ze sprawy. 

Mogłabym tak jeszcze długo. Jako podsumowanie tego wątku recenzji dwa krótkie cytaty:
Wcześniej mieszkali w centrum miasta i tak naprawdę nie miała gdzie biegać. Oczywiście robiła to pomiędzy starymi kamienicami, przebiegając na światłach przez zatłoczone ulice. [str. 14]
Nazajutrz wstała wcześnie, bo z nerwów nie mogła spać. Nie żeby  szczególnie się stresowała, traktowała to jako kolejne doświadczenie życiowe. [str. 34]

Brak logiki to niejedyna wada fabuły "Zakrętów losu". Zapowiadany w blurbie wątek sensacyjny pojawia się właściwie dopiero w drugiej części książki, ale i tak w całej powieści dominuje związek Kaśki i Krzyśka. Lingas-Łoniewska  sugeruje, że połączyła ich wielka miłość, wydaje mi się jednak, że chodziło raczej o nimfomanię i satyriasis. 
Autorka od czasu do czasu przebąkuje, że przygotowują się do matury, że on interesuje się historią starożytną i muzyką, a ona zbiera muszle i gra w kosza, a w drugiej części - że przygotowują się do ważnej rozprawy w sądzie; głównie jednak uprawiają seks, względnie - wyobrażają to sobie. Opisy scen łóżkowych są drobiazgowe, dosadne i liczne (stosowne cytaty można znaleźć w biblionetce). Do fabuły wnoszą niewiele, a w końcu zaczynają nużyć. Zdaje się (patrz: wspomniany już wpis maiooffki), że Lingas-Łoniewska uczyniła z nich swój znak firmowy. No cóż, fatalny styl to zbyt mało, żeby się dziś wyróżnić z tłumu ludzi publikujących książki.

Ale i na tym polu autorka odniosła niewątpliwy sukces. Strach pomyśleć, że można ukończyć filologię polską [źródło] i konstruować takie zdania:
[Trening] Pozwalał jej utrzymać formę i potem na boisku dawał olbrzymie możliwości pokazania jej talentu. [str. 14]
Odwróciła wzrok, bo poczuła, że gapi się na niego jak jakaś niedorozwinięta. [str. 15] Oj, nie wypada stosować takich porównań.
Był ubrany w ten sam strój do jazdy, który nader wyraźnie ukazywał jego świetnie rozwinięte mięśnie. [str. 19]
Muzyka zwolniła i dziewczyna chciała uciec, ale pociągnął ją w stronę przeszklonego tarasu, na którym tańczyły pary. A raczej całowały się, tańcząc albo na odwrót. [str. 28]
Poza tym pomyśl, co ty chcesz, a nie cały świat dookoła. [str. 38]
Gdy wróciła do domu i weszła na górę, zmierzając do siebie, usłyszała jakieś głośne krzyki dochodzące z pokoju Gośki. Potem ktoś włączył dudniącą muzykę i już nie było nic słychać. [str. 46]
(...) uśmiechnęła się samymi ustami, podczas gdy jej oczy pozostały nieruchome, aż wydawały się być martwe. (str. 66)
(...) mylisz się w ocenie co do mojej osoby! (str. 80) 
Ale byli już dorośli i nikt już nie mógł im stanąć na przeszkodzie do bycia razem. Jednak los układa się tak, jak sam chce. Tak miało być i tym razem, kiedy dał o sobie znać, przyjmując postać dzwoniącej komórki Krzyśka. [str. 230]
Lingas-Łoniewska ma swoje ulubione zwroty i epitety, co samo w sobie niczym złym nie jest, ale niektóre z nich pojawiają się w powieści - w różnych kontekstach - zbyt często: "aż do granic możliwości", "aż do granic wytrzymałości", "gula w gardle", "dwukolorowe oczy". Po przeczytaniu "Zakrętów losu" długo będę odczuwała silną awersję do słów "delikatny", "delikatnie" i "śliczna". Tu nawet party jest delikatne.
Do tego dochodzą wyrażenia w rodzaju: "podał jej rękę, uzbrojoną w rękawiczkę bez palców" (str. 15), "w jego kamiennym spojrzeniu" (str. 196), "jego oczy rzucały błyskawice" (str. 197).

Dialogi wydawały mi się sztuczne, przede wszystkim z powodu wylewającej się z nich egzaltacji. To wrażenie pogłębiał jeszcze sposób, w jaki bohaterowie zwracali się do siebie. Przecież w rozmowie w cztery oczy nie trzeba każdej swojej wypowiedzi zaczynać od imienia interlokutora, w takich sytuacjach normalni ludzie mówią do siebie per "ty". Poza tym zwracanie się do kogoś "panie Matczak" jest nieoprawne i niegrzeczne, o czym Krzysiek powinien wiedzieć jako pedant, chodzący ideał i wyrobiony syn "członków palestry adwokackiej". 

Fabuła jest schematyczna, bo tacy są też bohaterowie. 
ONA jest, oczywiście, śliczną i inteligentną dziewczyną, która "zawsze mówiła to, co myślała, i często po fakcie zastanawiała się nad sensem wypowiedzianych słów". W dodatku wysportowaną, "gdyż od czterech lat trenowała koszykówkę, jeżdżąc na różne zawody i zgrupowania".
ON jest, oczywiście, równie przystojny i inteligentny. "Ubrany w niebieskie dżinsy, białą bluzę z kapturem i sportową kurtkę, wyglądał jak chodząca reklama kolekcji dla pewnych siebie młodych mężczyzn, do których świat należy". [str. 43] Jest pierwszym i jedynym mężczyzną w JEJ życiu, w trakcie trzynastoletniej rozłąki ONA nawet nie spojrzy na innego, otoczenie podejrzewa, że jest lesbijką. ON co prawda sypia z wieloma kobietami przed ich pierwszym spotkaniem i potem, po JEJ wyjeździe do Warszawy, ale tak naprawdę kocha tylko JĄ. Celibat dla kobiety, seks z tabunami pięknych kobiet dla mężczyzny - zauważam tu pewną nierównowagę i niesprawiedliwość.

Gośka, główna adwersarka Kaśki, też jest piękna, ale jednocześnie głupia, fałszywa, egoistyczna i mściwa. Macocha naszej bohaterki niby jest w porządku, ale gdy przychodzi co do czego, obwinia Kaśkę za postępki swojej córki, poza tym kłamie i jest niezrównoważona. Powieść byłaby znacznie ciekawsza, gdyby postaci były mniej czarno-białe, gdyby np. Kaśka musiała trochę powalczyć z Gośką o uczucie Krzyśka, gdyby on się wahał, którą z nich wybrać, gdyby o względy Kaśki zabiegał jego przyjaciel, gdyby w ciągu tych trzynastu lat któreś z nich założyło rodzinę. Może w następnych tomach, które ukażą się jeszcze w tym roku, Lingas-Łoniewska zrezygnuje z choćby części opisów erotycznych akrobacji na rzecz prawdziwej akcji, dramatu i sensacji.


"Zakręty losu" to jedna z najgorzej napisanych książek, jakie kiedykolwiek czytałam. I nie chodzi tu o jakieś moje prywatne obiekcje, subiekcje czy animozje - podałam dosyć rzeczowych, konkretnych argumentów uzasadniających moją opinię. Powieść Agnieszki Lingas-Łoniewskiej może przypaść do gustu nieletnim dziewczętom, które kontakt ze słowem pisanym utrzymują wyłącznie dzięki lekturze "Bravo Girl" czy innego "Twista", ale nikomu więcej nie powinna.


sobota, 12 maja 2012

Treść zawartości kontentu

Zarejestrowałam się w należącym do Agory serwisie Publio.pl, ponieważ każdy, kto założy u nich konto do końca maja, może ściągnąć za darmo trzy ebooki: "Plan Sary" Pawła Jaszczuka, "Kaprysik" Mariusza Szczygła i "Kunę za kaloryferem" Adama Wajraka i Nurii Selvy Fernandez. Skopiowałam je już sobie na telefon, wyglądają w porządku.

Strona Publio.pl jest przejrzysta i funkcjonalna. Ceny do najniższych nie należą, ale ten serwis chce podobno konkurować jakością. Prawdopodobnie chodzi o jakość kontentu.

Warunkiem założenia konta jest, jak to zwykle bywa, akceptacja ichniego regulaminu, który powinno się wcześniej przeczytać, ale przecież mało kto to robi. Zwykle zadaję sobie ten trud i tak też było tym razem, zwłaszcza że rzucił mi się w oczy podtytuł:
REGULAMIN UDOSTĘPNIANIA PLIKÓW ELEKTRONICZNYCH
z kontentem przeznaczonym do odczytu lub innej formy odtworzenia oraz świadczenia usług dodatkowych [całość tutaj]
KONTENTEM! Kontent to - według autorów regulaminu - "w szczególności e-book, audiobook, e-prasa, aplikacje multimedialne". Czy naprawdę nie można było napisać po polsku: ZAWARTOŚĆ?

Rozumiem stosowanie zapożyczeń z obcych języków w sytuacjach, kiedy nie istnieje w miarę wygodne w użyciu polskie określenie jakiegoś terminu (np. weekend). Niech sobie marketingowcy rozmawiają między sobą o rebrandingach i focusowaniu, dziennikarze sportowi o cornerach i statystykach passów, a informatycy o upgrade'ach i javascriptach.
ALE regulaminy korzystania z różnych usług powinny być zrozumiałe dla przeciętnego użytkownika, czyli napisane po polsku, a regulamin serwisu połączonego z księgarnią internetową powinien charakteryzować się szczególną starannością językową - z szacunku dla klientów, którzy jeszcze czytają i chcą za to płacić.


Regulamin Publio przejrzało pewnie dziesięciu prawników, ale poskąpiono pieniędzy na opłacenie korekty. Tu i ówdzie brakuje przecinków. np.  w rozdziale IV, punkt 1, podpunkt 2:
Użytkownik może zdefiniować czy jego Konto ma mieć charakter Prywatny czy Publiczny.
W rozdziale III, punkt 7, podpunkt 1 znajduje się zupełnie niezrozumiały fragment:
Po upływie okresu podanego powyżej Plik może być udostępniony Użytkownikowi i pobrany przez niego na jedno dodatkowe Urządzenie Elektroniczne stacjonarne, uzyskaną od Strony Ujawniającej oraz jedno Urządzenie mobilne z zainstalowanym oprogramowaniem obsługującym DRM Adobe, np.: BlueFire Reader, Aldiko – w nieograniczonej liczbie pobrań – w każdym kolejnym okresie wynoszącym 12 miesięcy;
a w punkcie 9 tego samego rozdziału frapujący zapis:
Inne, niż określone w niniejszym Regulaminie utrwalanie, zwielokrotnianie, a także wprowadzanie do obrotu oraz rozpowszechnianie Pliku wymaga zgody właściciela praw, za wyjątkiem przypadków wyraźnie dozwolonych przez prawo.
A czy są jakieś przypadki dozwolone przez prawo niewyraźnie? Nie jestem prawnikiem, nie wiem, może są.

Należy też wyrazić zgodę m.in. na przetwarzanie takich danych jak "oznaczenia identyfikujące zakończenie sieci telekomunikacyjnej lub system teleinformatyczny, z którego korzystał Użytkownik". Czymkolwiek te oznaczenia są.


OK, regulamin jak regulamin, ani lepszy, ani gorszy niż regulaminy innych serwisów, nikt nikogo nie zmusza do akceptacji. Dziwi mnie jednak, tak, jeszcze mnie dziwi, że ta dziwaczna nowomowa jest obecna w całym serwisie, nie tylko w regulaminie. Szczególnie polecam dział Dla Wydawców i Autorów. Dowiemy się z niego, że:
  • prostacki wyraz "sprzedaż" wypada obecnie zastępować bardziej elegancką "dystrybucją";
  • słowo "klient" jest passé, należy mówić "nabywca ofert";
  • "format MOBI jest natywnym standardem e-czytników marki Kindle";
  • pliki mp3 "można odtwarzać na różnego typu playerach audio";
  • czcionki istniały w czasach Gutenberga, w XXI wieku używa się "fontów";
  • potencjalni nabywcy ofert otrzymują "spersonalizowane alerty";
  • Publio.pl wyróżnia m.in. "budowanie oferty wydawniczej w oparciu o całe uniwersum piśmiennictwa (nie tylko bestsellery i nowości, lecz wszystkie gatunki i rodzaje piśmiennicze)".

Mam nadzieję, że twórcy serwisu natrafią kiedyś w tym "całym uniwersum" na dobry podręcznik do nauki języka polskiego.


czwartek, 10 maja 2012

Pisarze i grafomani

Czytanie najnowszych "Książek" zaczęłam od rozmowy Doroty Wodeckiej z Jerzym Pilchem. Wywiad, moim zdaniem, średnio udany. Nie rozumiem, dlaczego ktoś, kto nie wie nawet, co to jest lob, tak wytrwale eksploatuje temat piłki nożnej w rozmowie ze zdeklarowanym fanatykiem tego sportu. Robi się ciekawiej, gdy zahaczają o inne sprawy (podkreślenie moje):
D.W.: Pisze pan, że w Polsce pokutuje pogląd, że można być pisarzem bez języka. I przywołuje pan tabuny piszących bezbarwnym gazetowym narzeczem, branym przez nich mylnie za przezroczysty realizm.
J.P.: Tabuny? Tam i ilościowo krucho. Język jest kluczowy. Wyjście z analfabetyzmu nie jest równoznaczne z wejściem w arkana sztuki literackiej. (...)
Ha! No właśnie! Tymczasem wielu "pisarzy" nie stać nawet na gazetową bezbarwność i poprzestają na czystej grafomanii, która niejednokrotnie nie tylko nie uniemożliwia publikacji, ale bywa wręcz warunkiem koniecznym, żeby książka odniosła komercyjny sukces.

Złe książki nie są wynalazkiem naszych czasów, zawsze miały swoich autorów i swoich koneserów, ale obecnie o wiele trudniej ustrzec się przed przypadkowym sięgnięciem po twórczość tego autoramentu.
Organoleptycznie nie da się odróżnić kiepskiej książki od dobrej, jakość wydania jest porównywalna. Wskazówką może być renoma wydawnictwa, ale nie powinno się na niej tak zupełnie polegać; nawet te uznane publikują szmiry, bo z publikowania samych arcydzieł utrzymać się podobno nie da. Chaos powiększa jeszcze zjawisko self-publishingu i możliwość wydawania książek własnym sumptem - jedno i drugie ma swoje zalety, ale ma też wady.

Dopiero po lekturze można ostatecznie stwierdzić, czy ma się do czynienia z literaturą czy z nędzną podróbką w kształcie książki. Teoretycy literatury zdefiniowali ją już pewnie na sto tysięcy różnych sposobów, ale dla zwykłego czytelnika kluczowe jest subiektywne wrażenie; stąd to, co dla niektórych jest szmirą, inni uznają za arcydzieło.

O wiele łatwiej wskazać, co literaturą nie jest. Ja skreślam z tej listy utwory, których autorzy najwyraźniej nie potrafią - jeśli już nie z finezją, to choćby poprawnie - posługiwać się językiem, w którym tworzą. Wychodzi to na jaw coraz częściej, bo wydawnictwa (lub autorzy) oszczędzają na korekcie. Zachodzę w głowę, ile trzeba mieć tupetu i megalomanii, żeby wydać książkę, chociaż nie umie się poprawnie sklecić zdania. A jeszcze dziwniejsze jest to, że ktoś takie gnioty jednak publikuje, sygnuje je jakiś redaktor i korektor... choć może przybierają na takie okazje służbowe pseudonimy?

Nieuchronnie zmierzam w tych swoich rozważaniach do postawienia sobie pytania, kim w dzisiejszych czasach jest pisarz. Bardzo się to pojęcie ostatnio poszerzyło, a tym samym zdewaluowało. Przyjmuje się zwykle, że jest to ktoś, kogo twórczość została gdzieś opublikowana. Nie liczy się jakość, tylko ISBN.
I tak do grona pisarek zalicza się np. Marię Dąbrowską i Stephanie Meyer. Sukces wampirzej tetralogii autorstwa tej ostatniej dowiódł, że wcale nie trzeba umieć pisać, żeby utrafić w gust mas. Więc tysiące próbują, a ja jako konsument literatury coraz ostrożniej podchodzę do debiutów i nowości, zwłaszcza tych szeroko reklamowanych.

Nie jestem w swoich sądach o literaturze tak radykalna jak Pilch ani tak wiele od jej twórców nie wymagam. Owszem, cenię autorów, którzy wypracowali sobie własny, oryginalny i rozpoznawalny styl, wpisy o ich książkach oznaczam nawet specjalną kategorią Stylist(k)a, ale przecież język to nie wszystko - za wyrafinowanymi metaforami i eksperymentami formalnymi kryją się często pustka lub banał. Konstruowanie dobrej fabuły, tworzenie ciekawych bohaterów czy sugestywnego klimatu to też sztuka, obca wielu koryfeuszom tzw. literatury pięknej.

Moim zdaniem nie każdy pisarz musi być od razu niezrównanym mistrzem słowa, ale powinien być w tej dziedzinie co najmniej sprawnym rzemieślnikiem. Nie każda książka musi wywoływać katharsis, ale nie powinna obrażać inteligencji potencjalnych czytelników.

Nazywając pisarzami wszystkich twórców, tylko nobilitujemy grafomanię. Określenie "autor/autorka" byłoby w wielu przypadkach bardziej adekwatne. Jak sądzicie?

piątek, 4 maja 2012

ZAMEK

(Ten tekst to nie recenzja, zawiera wiele szczegółów, które co bardziej zajadłych przeciwników spoilerów mogą zniechęcić do lektury. Moim zdaniem nie powinny, bo "Zamek" to tak specyficzna książka, że nawet znajomość całej fabuły nie przygotuje nikogo na to, co jest w środku).

***   ***   ***

Tytuł: Zamek (Das Schloss)
Pierwsze wydanie: 1926
Autor: Franz Kafka
Tłumaczenie: Krzysztof Radziwiłł, Kazimierz Truchanowski

Wydawnictwo: PIW
ISBN: 978-83-06-03135-5
Stron: 380




Bywają takie chwile między jawą i snem, kiedy jeszcze się nie śpi, a już się śni. I w jednej z takich chwil wydawało mi się, że rozumiem tę powieść i motywację jej głównego bohatera, K. Oczywiście złudzenie to pierzchło, gdy rano zadzwonił budzik.

Czytanie tej powieści było niesamowicie wyczerpujące, i to z wielu powodów, o których za chwilę, ale przede wszystkim dlatego, że wciąż się zastanawiałam, zwłaszcza przy powtórnej lekturze, czy w ogóle warto podejmować próby zinterpretowania tej książki, skoro Kafka nigdy jej nie dokończył.
Jednak można przypuszczać, że kłopoty z "Zamkiem" miały raczej źródło literackie niż psychiczne, tkwiące w transcendentalnym zasięgu powieści, która lekceważy akcję i jej rozwój, a w zamian rozchodzi się w koncentrycznych i potencjalnie nieskończonych kręgach paradoksów. Z licznych prób i szkiców późniejszych rozdziałów w notatnikach Kafki jasno wynika, że coraz bardziej złożona materia dzieła wymknęła się autorowi spod kontroli - to równie dobre zakończenie tego niezwykłego utworu jak każde inne. ["Franz Kafka. Koszmar rozumu", Ernst Pawel, str. 525] 
Natomiast Max Brod twierdził, że Kafka podzielił się z nim projektem zakończenia: "geometra miał umrzeć z wyczerpania i dopiero na łożu śmierci dostać z zamku wiadomość, że z uwagi na pewne okoliczności towarzyszące zezwala mu się osiąść we wsi na stałe" ["Franz Kafka", Klaus Wagenbach, Wydawnictwo Nisza 2006].

"Zamek" nie miał się ukazać. Kafka poprosił swojego przyjaciela i wykonawcę testamentu, Maksa Broda, żeby zniszczył wszystko, co Kafka napisał. Potem wyłączył z tego polecenia niektóre utwory, ale nie było wśród nich żadnej z powieści.
Brod, jak wiadomo, nie wypełnił tych poleceń. Czyniąc to, powoływał się nie tylko na niezmierną stratę dla literatury, ale także całkiem przekonywająco argumentował, że Kafka, wyznaczając na wykonawcę swojego testamentu człowieka, o którym wiedział, że jest niezdolny dokonać tak bezsensownego dzieła zniszczenia jego twórczości, w istocie sankcjonował jej wydanie, nie narażając na szwank swojego samokrytycyzmu. ["Franz Kafka. Koszmar rozumu", Ernst Pawel, str. 526] 
I tak niedługo po śmierci Kafki Brod doprowadził do publikacji powieści swojego przyjaciela, z których żadna, nie tylko "Zamek", nie była ukończona. Można się tylko domyślać, jaki kształt ostatecznie by przybrały, gdyby to sam autor przygotował je do druku. Max Brod wniósł do nich pewne zmiany, głównie kosmetyczne, ale w tym przypadku nawet drobne poprawki mogą wpływać na interpretację.

Początkowo "Zamek" wydaje się powieścią o zmaganiach jednostki z wszechwładnym systemem, konkretnie - biurokratycznym. Główny bohater, K., przybywa do wsi położonej nieopodal zamku hrabiego Westwest i podaje się za geometrę zaangażowanego przez tenże zamek. Nie wszyscy są przekonani, że K. rzeczywiście geometrą jest, ale te wątpliwości szybko rozprasza list Klamma, naczelnika X kancelarii, oraz fakt, że zamek przydzielił K. dwóch pomocników.

Okazuje się jednak, że ich pomoc jest zbędna, bo nikt we wsi nie potrzebuje usług geometry. Owszem, dawno, dawno temu na linii zamek - wieś dyskutowano o zatrudnieniu kogoś na to stanowisko, ale cała sprawa jakoś rozmyła się w morzu drobiazgowej korespondencji.

K. uważa, że należy mu się jakieś zadośćuczynienie za długą i bezsensowną podróż oraz zawiedzione nadzieje. Stara się uzyskać z zamku jednoznaczne potwierdzenie swojej sytuacji, próbuje skontaktować się z Klammem, ale wszelkie te działania rozbijają się o mur niechęci, obojętności, a przede wszystkim niedostępności urzędników.

Mieszkańcy wsi traktują decyzje zamku jak wyroki boskie, a urzędników jak bóstwa, których wolę trzeba bezwzględnie spełniać i którym niebezpiecznie jest się narażać. Mężczyźni schodzą im z drogi, kobiety chętnie im się oddają, są na każde ich skinienie, ten proceder wydaje się im normalny i słuszny, automatycznie bardzo podnosi ich status społeczny, podczas gdy odmowa skutkuje ruiną całej rodziny. Wszyscy oni nie mogą się nadziwić, że K. chce się spotkać z Klammem, choć ten najwyraźniej go unika. K. wydaje im się upartym dzieckiem, które nie rozumie najprostszych rzeczy.
Zasadą pracy urzędu jest, że możliwości omyłek nie bierze się w rachubę. (...) Czy istnieje urząd kontrolny? Nie ma innych urzędów niż kontrolne. Wprawdzie nie są one powołane tylko do tego, by wynajdywać błędy w zwykłym znaczeniu tego słowa, gdyż takie błędy się nie zdarzają, a nawet jeśli jakiś błąd powstanie, jak w pańskim przypadku, to któż może ostatecznie zawyrokować, że jest to błąd. ["Zamek", str. 82] 
K. z góry skazany jest na porażkę. A jednak po uważnym wczytaniu się w tekst trudno go tak jednoznacznie uznać za niewinną ofiarę. Ma mniej więcej trzydzieści lat, kiedyś służył w wojsku, obecnie wędruje od wsi do wsi w poszukiwaniu pracy. Do włości hrabiego Westwest trafia przypadkiem. Taki z niego geometra jak ze mnie krytyk literacki, ale jestem w stanie zrozumieć, że podaje się za niego na początku po to, żeby nie wyrzucono go z oberży w mroźną noc. Nie mam jednak pojęcia, po co kontynuuje tę farsę. Trudno również dociec, dlaczego zamek bierze w niej udział.
A więc zamek mianował go geometrą. Z jednej strony było to dla niego niepomyślne, gdyż świadczyło o tym, że w zamku wszystko potrzebne o nim wiedziano, że rozważono układ sił i beztrosko podjęto walkę. Z drugiej strony jednak było to również pomyślne, gdyż dowodziło, że - jak mniemał - nie doceniono go i że będzie miał więcej swobody, niż mógł to z góry przewidywać. A jeśli uważano, że przez to protekcjonalne uznanie jego zawodu geometry będzie można trzymać go stale w szachu, to zachodziła pomyłka; wstrząsnął nim lekki dreszcz, i to wszystko. ["Zamek", str. 9] 
Nie rozumiem tego fragmentu i bardzo tego żałuję, bo chyba właśnie w nim tkwi klucz (o ile w ogóle taki istnieje) do interpretacji "Zamku". Poszperałam tu i ówdzie (głównie w sieci), ale żadne rozwiązanie (teologiczne, socjologiczne, egzystencjalne itd.) proponowane przez profesjonalistów tak do końca do mnie nie przemówiło. Dałam sobie spokój z tymi poszukiwaniami, kiedy w jednym z opracowań wyczytałam, że położenie zamku na górze, a wsi na dole symbolizuje Bóg wie co. No jasne, bo zamków nie budowano na wzniesieniach ze względów obronnych, skądże.

Pewne pocieszenie znalazłam w książce Ernsta Pawela, który uważa, że szukanie jednoznacznej interpretacji "Zamku" nie ma sensu:
Zakres i nasilenie tych reakcji świadczą o fenomenalnie aluzyjnym potencjale bodźca, niezależnie od tego, do jakiego stopnia są pomocne w procesie wyjaśniania czy zaciemniania wielowarstwowych znaczeń powieści, której sam tytuł - Das Schloss, słowo "zamek" ma dwa znaczenia - narzuca niejednoznaczny wybór czy też wybór niejednoznaczności. Niemal wszystkie takie zasadniczo racjonalne poglądy mają jedną wspólną cechę - zakładają istnienie równie racjonalnego planu, teologicznego zamiaru sprytnie, a w najlepszym wypadku nieświadomie ukrytego pod serią mylących symboli, których odcyfrowanie odsłoni jedno ostateczne i definitywne znaczenie. Takiego założenia nie uzasadnia nic, co wiemy o Kafce ani o jego metodach pracy, które stanowiły kwintesencję jego udręczonej osobowości, a których chorobliwa niejednoznaczność sprawiała, że stał się nadwrażliwy na dwuznaczność przypisaną losowi ludzkiemu. Pisał tylko wtedy, gdy miał natchnienie, dokładnie pod jego dyktando, a nie zgodnie z jakimiś z góry opracowanymi ideologicznymi mapami drogowymi, przekładając dylematy własnego życia na paradoksy swojej prozy". ["Franz Kafka. Koszmar rozumu", Ernst Pawel, str. 521-522] 
Podobno mnóstwo jest w "Zamku" odniesień autobiograficznych, co czyni ten utwór jeszcze bardziej hermetycznym. No cóż, lektura biografii Kafki jeszcze przede mną.

To, co napisałam, nie oznacza, że poszukiwania kolejnych den "Zamku" potępiam w czambuł. Przeciwnie, uważam, że takie próby za nieuniknione, bo w warstwie dosłownej powieść nie ma sensu, przynajmniej w stanie, w jakim pozostawił ją Kafka.

Fabuła niemal nie istnieje. Miejsce akcji - wieś i zamek - są odrealnione. Postaci - karykaturalne, nie zawsze dokończone, sztuczne; niektóre pojawiają się, autor poświęca im sporo miejsca, ale potem znikają nam z oczu. System, hierarchia wartości bohaterów "Zamku", ich światopogląd są autorytarne, masochistyczne albo sadystyczne. Wieśniacy wydają się raczej niewolnikami zamku niż jego poddanymi, płaszczą się przed nim nieustannie, ale też nie są jakoś specjalnie nieszczęśliwi, grają narzucone im role bez szemrania, ze stoickim spokojem, nawet nie przychodzi im do głowy, że można żyć inaczej. Tak jakby pokolenia ich przodków wypróbowały już wszystkie możliwe sposoby na poprawę swojego losu, ale wszystkie zawiodły. Z kolei urzędnicy bardziej niż ludzi przypominają androidy, stworzone do produkowania i uzupełniania ton dokumentacji (jedyna scena, która mi się podobała, to ta, w której urzędnikom w oberży dla panów z zamku rozdaje się akta). Jeśli okazują jakieś ludzkie odruchy, to na ogół tylko te niższe (głównie seksualne). Wyjątkiem jest tylko Bürgel, ale i on mówił raczej do siebie niż do K.

Wszyscy bohaterowie "Zamku", bez względu na ich pozycję społeczną i wiek, mówią dokładnie tak samo, a ich wypowiedzi rozciągają się niekiedy na kilka stron.
Styl Kafki jakoś mnie specjalnie nie zachwycił: jest bardzo oszczędny, wyprany z metafor,  ubogi w opisy, co podobno wynika m.in. ze specyfiki ówczesnej praskiej niemczyzny.

Strasznie nużące były opowieści w opowieści (historie Olgi, Pepi). Brnęłam przez nie, zastanawiajac się, kiedy wreszcie autor powróci do głównego wątku. Przypuszczam, że gdyby Kafka zdołał dokończyć powieść, wprowadziłby dużo zmiany w jej strukturze i w proporcjach niektórych wątków.

Nie uważam tej książki za arcydzieło i nie rozumiem, dlaczego niektórzy twierdzą, że nim jest, ale na pewno warto ją poznać. Choćby dlatego, że to klasyka, do której odwołują się inni artyści (nie tylko pisarze). Czytanie "Zamku" to żadna przyjemność, niestety, ale jeśli ktoś lubi zagadki, to sporo satysfakcji dadzą mu próby interpretacji tego utworu.

Tak, skłania on do myślenia, ale te myśli trudno potem ubrać w słowa. Wiele razy zabierałam się do tego wpisu, konieczność uporania się z nim w końcu zniechęcała mnie do czytania innych książek, ale wreszcie mam to za sobą:).


***   ***   ***

Dla tych nielicznych, którzy dobrnęli aż tutaj (gratuluję wytrwałości), mały bonus:). Muszę jakoś spożytkować te godziny, w których głowiłam się nad przesłaniem "Zamku". Do żadnych odkrywczych wniosków nie doszłam, oczywiście, ale chciałabym zanotować tu sobie kilka spostrzeżeń.

Może Kafka zawarł w tej powieści metaforę ludzkiego losu. Przychodzimy na świat, którego reguł, a nawet języka nie znamy. Jego porządek jest już ustalony. Poruszamy się po omacku, podtrzymywani i przyuczani przez opiekunów, zwykle rodziców, którzy są o te dwadzieścia czy trzydzieści lat od nas może nie tyle mądrzejsi, co bardziej doświadczeni. Ale na fundamentalne pytania i oni nie znają odpowiedzi, a inne źródła oferują ich zbyt wiele.
Miotamy się, krócej lub dłużej.
Wiecznie dążymy do jakichś abstrakcyjnych, a w gruncie rzeczy nieważnych celów, ale przecież koniec, choć nie chcemy o tym na co dzień pamiętać, jest zawsze ten sam - śmierć i nicość.

K. niby robił wiele, żeby skontaktować się z zamkiem, ale jakoś podejrzanie szybko się przy tym męczył i zniechęcał, zwłaszcza wtedy, gdy sukces był na wyciągnięcie ręki (rozmowa z Bürgelem). Może wolał trwać w zawieszeniu, niż się dowiedzieć, że nikomu nie jest potrzebny. Początkowa, niespodziewana akceptacja ze strony zamku dała mu nadzieję, której uczepił się wbrew zdrowemu rozsądkowi. Złudzenia pociągały go jak światło lampy ćmę, przecież nic poza nimi go w tej wsi nie zatrzymywało. Zgodnie z zamysłem autora miał zginąć w ich płomieniu.
Ale przecież umarłby tak czy owak, może tylko trochę później i gdzie indziej. Czy realiści łatwiej godzą się ze śmiercią?

Dziwnie już ciemny zamek na górze, do którego K. miał nadzieję dojść jeszcze dziś, oddalił się znowu. Nagle - jak gdyby potrzeba było jeszcze szczególnego znaku chwilowego pożegnania - rozległ się tam wesoło rozkołysany dzwon, który na moment przynajmniej, wywołał drżenie serca, jak gdyby mu groziło - bo dźwięk dzwonu był również bolesny - spełnienie tego, za czym nieświadomie tęsknił. Ale wkrótce umilkł wielki dzwon, rozległ się natomiast słaby, monotonny dzwoneczek, może jeszcze tam na górze, może już nawet tu na dole, we wsi. ["Zamek", str. 22]