Impresje

sobota, 27 listopada 2010

STOWARZYSZENIE MIŁOŚNIKÓW LITERATURY I PLACKA Z KARTOFLANYCH OBIEREK

Tytuł: Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek (The Guernsey Literary And Potato Peel Pie Society)
Autorki: Mary Ann Shaffer, Annie Barrows
Pierwsze wydanie: 2008
Tłumaczenie: Joanna Puchalska

Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 978-83-247-1444-5
Stron: 255

Ocena: 3-/5


Również tę powieść wypożyczyłam sobie pod wpływem blogowych recenzji. Przeczytałam już eseje Orwella, utknęłam w okolicach setnej strony "Srebrnych orłów" Parnickiego, potrzebowałam zatem jakiegoś lżejszego przerywnika i "Stowarzyszenie miłośników literatury..." sprawdziło się w tej roli. 

Fabuła. Jest rok 1946, Anglicy dochodzą do siebie po II wojnie światowej, a Juliet Ashton szuka tematu do nowej książki. Przypadkowo nawiązuje korespondencyjną znajomość z kilkorgiem mieszkańców Guernsey, jednej z Wysp Normandzkich. Zaintrygowała ją historia SMLIPZKO, które, jak się dowiedziała, założyli podczas wojny. Wkrótce Juliet zainteresowała się samą wyspą i losami jej mieszkańców podczas okupacji niemieckiej. Zamierzała napisać na ten temat artykuł, najpierw jednak postanowiła poznać ich osobiście, wybrała się zatem na Guernsey, zakochała się i żyła długo i szczęśliwie.

To powieść epistolarna, napisana - w dużej części - lekuchnym, przeważnie przyjemnym stylem - coś pomiędzy Agathą Christie a pamiętnikiem egzaltowanej nieco i trzpiotowatej dwudziestolatki. Nawet wciąga i czyta się dość szybko.

Ale. Tak, teraz sobie trochę ponarzekam, nie unikając przy tym spoilerów, w końcu nie piszę tu blurba.

piątek, 26 listopada 2010

ANGLICY I INNE ESEJE

Tytuł: Anglicy i inne eseje
Autor: George Orwell
Pierwsze wydanie: prawie wszystkie teksty ukazywały się w prasie brytyjskiej w latach czterdziestych, a konkretnie: w latach 1940-1947; pisarz zmarł w styczniu 1950 r.
Tłumaczenie (i część przypisów): Bartłomiej Zborski

Wydawnictwo: Muza
ISBN: 83-7319-221-2
Stron: 375

Ocena: 4/5


Tę książkę wypożyczyłam przypadkowo: ot, stała sobie na półce z bibliotecznymi nowościami. Co prawda została wydana w 2002 r., ale ma pieczątkę: "Książka podarowana przez czytelnika", co widocznie miało miejsce niedawno. Ja tam bym jej nie oddała, po pierwsze dlatego, że nie pozbywam się żadnych książek, nawet tych, których bardzo nie lubię, po drugie - podobała mi się i chciałabym jeszcze do niektórych tekstów kiedyś wrócić. Do tej pory Orwell (a właściwie Eric Arthur Blair) kojarzył mi się przede wszystkim z "Folwarkiem zwierzęcym" i "1984", a gdzieś w księgarni widziałam z daleka jego "Dzienniki wojenne".  Po lekturze omawianego tu zbioru esejów oraz zapoznaniu się z najważniejszymi faktami z jego biografii postrzegam go jako człowieka ciekawego świata, niespokojnego ducha, postać zdecydowanie wartą zainteresowania (muszę sobie o nim kiedyś poczytać).

Ten wpis jest w jeszcze mniejszym stopniu recenzją niż większość zamieszczanych tu przeze mnie tekstów. To raczej notatki z lektury, napisane po lekturze. 

Tematyka esejów Orwella jest bardzo zróżnicowana, niektóre wydały mi się bardzo interesujące, inne mniej, o czym za chwilę. Teraz może kilka słów o stylu. Zazdroszczę Orwellowi precyzji i przejrzystości, dzięki którym jego teksty, pisane ponad sześćdziesiąt lat temu, nadal czyta się bardzo dobrze. Być może są zbyt długie jak na preferencje wielu współczesnych czytelników i wymagania większości współczesnych redakcji, ale mnie to nie przeszkadzało. Podziwiam go jeszcze za jedną rzecz - potrafi krytykować bez zacietrzewienia, rzeczowo, co mi się rzadko udaje, niestety.

niedziela, 21 listopada 2010

Relikwie

Dzisiaj nie na temat książek, więc przynajmniej zacznę i zakończę cytatem z literatury. Fragment "Imienia róży" Umerto Eco (tł. Adam Szymanowski, Kolekcja Gazety Wyborczej, str. 421 i 423, pogrubienia - moje)
— Patrzcie — powiedział [Mikołaj, przyp. Elenoir] — oto ostrze włóczni, która przebiła bok Zbawiciela!
Chodziło o złotą, opatrzoną kryształowym wieczkiem szkatułkę, w której na purpurowej poduszeczce spo­czywał trójkątny kawałek żelaza, strawionego już przez rdzę, lecz doprowadzonego do żywego splendoru przez długie działanie oliwy i wosku. Ale to jeszcze nic. W innej szkatule, tym razem ze srebra wysadzanego ametystem i mającej przezroczyste wieczko, zobaczyłem kawałek czcigodnego drewna ze świętego krzyża, dostar­czony do opactwa przez samą królową Helenę, matkę cesarza Konstantyna, udała się bowiem w pielgrzymce do świętych miejsc, dobyła na powierzchnię ziemi wzgórze Golgoty i święty grób, a potem zbudowała tam katedrę.
Następnie Mikołaj pokazał nam inne rzeczy i nie o wszyst­kich umiałbym powiedzieć, a to z przyczyny ich ilości i rzadkości. Był tam, w relikwiarzu całkowicie wyko­nanym z akwamaryny, gwóźdź z krzyża. Był, w ampułce spoczywającej na podłożu z małych zwiędłych róż, kawałek korony cierniowej, a w innej szkatułce, tak samo na całunie zeschłych kwiatów, pożółkły strzęp obrusa do Ostatniej Wieczerzy. A dalej sakiewka świętego Mateusza, ze srebrnych ogniwek; i w walcu przewiązanym fioletową wstążką, wystrzępioną od upływu czasu i zapieczętowaną złotem, kość z ramienia świętej Anny. I ujrzałem, cud nad cudy, pod szklanym dzwonem i na czerwonej poduszeczce wyszytej perłami — cząstkę żłóbka z Betlejem i piędź purpurowej sukni świętego Jana Ewangelisty, dwa spo­śród łańcuchów, które ściskały w kostce nogi apostoła Piotra w Rzymie, czaszkę świętego Wojciecha, miecz świętego Stefana, piszczel świętej Małgorzaty, palec świętego Wita, żebro świętej Zofii, podbródek świętego Eobana, górną część łopatki świętego Chryzostoma, pierścionek zaręczynowy świętego Józefa, ząb Jana Chrzciciela, rózgę Mojżesza, rozdartą i zetlałą koronkę z sukni ślubnej Maryi Panny. (...)

piątek, 19 listopada 2010

SAGA SIGRUN

Tytuł: Saga Sigrun
Cykl: Północna Droga
Autorka: Elżbieta Cherezińska
Pierwsze wydanie: 2009

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
ISBN: 978-83-7506-351-6
Stron: 400

Ocena: 3/5

Ja jestem Sigrun, wdowa po Reginie. Matka Bjorna i Gudrunn, córka Apalvaldra.
Jestem w jesieni życia. Opadły ze mnie liście. Kora nadkruszona. A jednak pień niezmurszały, wciąż trzymam się prosto. Może korzenie, którymi wrastałam w tę ziemię, bez pośpiechu, powoli, są aż tak rozległe, że wciąż mnie w niej trzymają, choć już nie ma po co. Soki krążą we mnie coraz wolniej i wolniej, i nie wiem, czy dostrzegę chwilę, gdy ustaną. Więc stoję. Czekam, aż mgły opadną. Wtedy syn mój jedyny znajdzie drogę do domu. Co dzień patrzę w stronę fiordu, lecz mgła wciąż trzyma się mocno. Wokół mnie pędzą wichry, śnieżyce i burze, a ja stoję bez drgnienia. Liście straciłam dawno, więc o cóż się lękać? Z wiosennymi wiatrami przylatują ptaki. Tulę je do wyschniętych piersi, kołatanie serduszek coś mi przypomina. Dotyk lekkich piórek ogrzewa palce jak niegdyś dotyk żywych. Chyba ściskam je zbyt mocno, bo szamocą się i, kwiląc, uciekają.
Widać czasy, w których wszystko, co żyło, lgnęło mi do łona, odeszły bezpowrotnie. [str. 5]
Tak zaczyna się ta powieść i po przeczytaniu tego akapitu miałam nadzieję, że trafiłam na fantastyczną prozę kobiecą. Kobiecą nie dzięki telenowelowatej fabule i treści, ale raczej dzięki pewnemu typowi wrażliwości właściwemu niektórym pisarkom, który przelewają one na swoje bohaterki. I myślę, że tej wrażliwości pani Cherezińskiej nie brakuje, a jednak książka ma pewne wady, które zadecydowały o takiej, a nie innej ocenie, nieco niższej niż na wielu innych blogach. Wypożyczając tę książkę z biblioteki, kierowałam się właśnie entuzjastycznymi recenzjami blogerek.

środa, 17 listopada 2010

LubimyCzytać i różności

Założyłam sobie konto w serwisie lubimyczytac.pl. Łatwo mnie znaleźć (o ile ktoś będzie szukał;)), ponieważ i tam występuję jako Elenoir. Zamierzam jednak zachować konto na goodreads.com, przynajmniej dopóki na jego polskim odpowiedniku nie będzie ładniejszych gadżetów na bloga (te dostępne obecnie są trochę siermiężne i w ogóle nie da się wyedytować ich wyglądu w html). Mam nadzieję, że pojawi się również możliwość komentowania cudzych tekstów.

Nie mam zamiaru, oczywiście, porzucać moich Impresji, przeciwnie - na lubimyczytać będę wrzucała raczej kilkuzdaniowe opinie o książkach, ewentualnie z linkiem do tego bloga. Tam wypada się ograniczyć do typowej recenzji/opinii, a tu mogę sobie pisać, o czym mi się żywnie podoba, niekoniecznie na temat, dodawać obrazki, formatować tekst itd. Zresztą chyba nie chciałabym, żeby niektóre moje wpisy (choć nie przeceniam ich jakości) zagubiły się w tamtejszym tłumie.

***

Tematyczny news mam już z głowy, więc teraz czas na różne różności (oby mi się z tego bloga nie zrobił jakiś pamiętnik...).

TVN. Oglądam te ich "Fakty" kilka razy w tygodniu i prawie zawsze w ogromne zdumienie wprawiają mnie wydumane pointy, podsumowujące niektóre newsy. Te teksty są na ogół po prostu głupie i bzdurne. Postuluję mniej pseudoelokwentnej błyskotliwości, więcej merytorycznych informacji!

Kult relikwii. Zastanawiam się, czy nie napisać  na ten temat, choć pewnie wiele osób moja wypowiedź mogłaby oburzyć;) Chcecie?

Egzemplarze recenzenckie. Niedawno na blogu Stara szafa przeczytałam ciekawą dyskusję  mniej więcej na temat szczerości recenzji książek otrzymywanych od wydawnictw.
Subskrybuję sporo blogów o tematyce "książkowej" i widzę, że problem rzeczywiście istnieje. Nie dotyka mnie może jakoś osobiście, bo wydaje mi się, że potrafię nieszczere recenzje wyłapać, ale jednak trochę razi.

Wyobrażam sobie, że to bardzo miło otrzymywać za darmo egzemplarze recenzenckie i że tak obdarowany "mól książkowy" może próbować, nawet podświadomie, jakoś się wydawnictwu odwdzięczyć za tak wspaniały prezent. Tylko że, bądźmy szczerzy, firmy nie wysyłają samych arcydzieł.

środa, 10 listopada 2010

DZIENNIK 1954

Tytuł: Dziennik 1954
Autor: Leopold Tyrmand
Pierwsze wydanie: 1980

Wydawnictwo MG
ISBN: 978-83-61297-05-5
Stron: 367

Ocena: 5/5



Właściwie już po przeczytaniu kilkunastu pierwszych stron byłam niemal pewna, że ocenię tę książkę na piątkę, a dalsza lektura tylko mnie w tym utwierdziła. Spodobał mi się przede wszystkim błyskotliwy styl Tyrmanda oraz bardzo obrazowe i bardzo bezczelne pokazanie obyczajowości lat pięćdziesiątych, których był chyba najbarwniejszą postacią.

Chcę od razu podkreślić, że oceniam tutaj wersję poprawioną, przeredagowaną przez autora w latach siedemdziesiątych, a nie oryginał. Różnią się podobno dość znacznie, nie tyle może treścią, przesłaniem - raczej stylem. Wersja oryginalna (oparta na rękopisie) ukazała się w Polsce w 1995 roku nakładem wydawnictwa Tenten i w 1999 roku nakładem Prószyński i S-ka. Może i ona zostanie wznowiona? 

Leopold Tyrmand zaczął prowadzić dziennik 1 stycznia 1954 roku i prawie codziennie go uzupełniał; aż do 2 kwietnia 1954 roku, ponieważ następnego dnia Czytelnik zaoferował mu kontrakt na napisanie "Złego". 
Po zamknięciu "Tygodnika Powszechnego" w 1953 roku utrzymywał się m.in. z udzielania korepetycji, pisania nowel filmowych. Z jednej strony istniał, podobno, nieoficjalny zakaz publikowania jego tekstów, z drugiej - sam Tyrmand nie chciał pisać tak, jak tego wymagano, nawet pod pseudonimem, choć mu to proponowano. Dziennik był dla niego surogatem prawdziwej twórczości - dziennikarskiej i pisarskiej.

sobota, 6 listopada 2010

Targi

Wybrałam się dzisiaj na Targi książki w Krakowie po dwóch latach nieobecności. Organizacja nieco się poprawiła, ale pewne rzeczy będą się chyba zawsze powtarzać: tłumy, zaduch i prawie zupełny brak sensownych rabatów.

Jestem osobą raczej drobną i niewielką, toteż trudno mi się było przepychać między tymi wszystkimi ludźmi. Alejki między stoiskami wydawały się całkiem szerokie, ale jeśli w jakimś miejscu podpisywał książki znany pisarz, to niestety kolejka blokowała prawie całe przejście. Chyba nie da się skutecznie rozwiązać tego problemu. 

Wybraliśmy się na spotkanie w sali seminaryjnej, w którym uczestniczyli Jacek Dukaj, Inga Iwasiów oraz Jarosław Lipszyc. Ależ w tym pomieszczeniu było duszno! Dobrze, że wzięłam coś do picia.

Rozmawiano o roli oraz wpływie nowych mediów i nośników na proces tworzenia literatury i na jej odbiór. Jacek Dukaj powiedział ciekawą rzecz: literatura XIX-wieczna pełna była rozbudowanych opisów, ponieważ ówczesny przeciętny czytelnik nie mógł z innych źródeł dowiedzieć się, jak wyglądało jakieś miasto czy krajobraz na innym kontynencie, w jaki sposób tam się ubierano, jak mieszkano itd. Natomiast dziś, w dobie kina, telewizji, internetu, wiemy mniej więcej, jak się żyje nawet w odległych krainach, a jeśli nie wiemy, to w ciągu kilku minut możemy to sprawdzić. I przydługawe opisy stają się zbędne, chyba że chodzi o przedstawienie świata wymyślonego przez autora. Niby to wszystko oczywiste, ale jakoś nigdy o tym nie pomyślałam.
Jarosław Lipszyc podkreślał, że obecne zmiany są niskopoziomowe, tzn. że w powstanie internetu jest o wiele mniej znaczące niż samo upowszechnienie się pisma tysiące lat temu. Stwierdził też, że autorzy muszą brać pod uwagę zmiany zachodzące w czytelnikach. Podobno korzystanie z nowych mediów (zwłaszcza internetu) zmienia nam nieco budowę mózgu (to chyba jakieś uproszczenie?) i inaczej odbieramy i analizujemy dostarczone nam treści. Zdaniem Lipszyca książka w formie papierowej raczej nie zniknie, stanie się natomiast produktem niszowym.
Dukaj stwierdził, że wszystkie opowieści i tak są linearne i to się raczej nie zmieni, choćby jakaś historia była pokazywana w czterech wymiarach.

środa, 3 listopada 2010

W KOMNATACH WOLF HALL

Tytuł: W komnatach Wolf Hall (Wolf Hall)
Autorka: Hilary Mantel
Tłumaczenie: Urszula Gardner
Pierwsze wydanie: 2009

Wydawnictwo: Sonia Draga
ISBN: 978-83-7508-272-2
Stron: 656

Ocena: 4/5


Właściwie raczej rzadko kupuję nowości. Wolę nabywać książki sprawdzone, przeczytane, do których będę jeszcze wracać. Czasami jednak recenzje są tak entuzjastyczne albo tematyka tak ciekawa, że nie mogę się powstrzymać. Nie kupiłam "W komnatach Wolf Hall" dlatego, że Hilary Mantel otrzymała za tę książkę Nagrodę Bookera. Musiałam ją mieć, bo traktuje, między innymi, o Tudorach, w dodatku widzianych oczyma Tomasza Cromwella. Owa postać często występuje na kartach powieści i naukowych książek traktujących o Henryku VIII; zwykle właśnie "załatwia" coś dla kardynała Wolseya albo (później) dla samego króla, brudzi sobie ręce w ich zastępstwie (choć oczywiście nie za darmo). Cromwell nie cieszył się dobrą opinią ani u jemu współczesnych, ani u historyków, ani u dramaturgów, powieściopisarzy i scenarzystów. Tym bardziej byłam ciekawa jak wyobraziła go sobie Hilary Mantel.

***

Akcja powieści rozpoczyna się w 1500 roku w Putney, które wówczas (pół tysiąca lat temu!!!) było cieszącą się wątpliwą sławą miejscowością niedaleko Londynu. Walter Cromwell, kowal, piwowar, pijak i awanturnik, właśnie leje swojego niespełna piętnastoletniego syna czym popadnie, do krwi i do nieprzytomności. Nie zdarza się to po raz pierwszy i, jak przypuszcza Tomasz, nie po raz ostatni, toteż przy pomocy siostry i szwagra postanawia opuścić Anglię. Jest inteligentny, potrafi czytać i pisać, umie i lubi się bić. Z tym kapitałem wyrusza na kontynent.

Do Anglii wraca po kilkunastu latach, ale nikt nigdy nie będzie w stanie tak do końca dociec, co właściwie porabiał przez cały ten okres. Oczywiście Cromwell uchyla od czasu do czasu rąbka tajemnicy, wspomina, że był żołnierzem, zaopatrzeniowcem w armii, handlował tkaninami, pracował dla bankierów z północnych Włoch. Ale napomyka o tym jakby mimochodem i trudno powiedzieć, czy do końca serio, co jeszcze dodatkowo wzbudza zainteresowanie jego osobą, a nawet coś jakby strach.