Nie mogłam nie obejrzeć najnowszej ekranizacji "Ani z Zielonego Wzgórza", która zresztą okazała się raczej oryginalną adaptacją powieści.
Na początku wszystko względnie się zgadza, ale z każdym kolejnym odcinkiem obserwujemy coraz większe rozbieżności między scenariuszem a książką Lucy Maud Montgomery. Z jednej strony w serialu więcej jest realizmu i naturalizmu: pokazano np. jak źle traktowano Anię w domach, w których wcześniej pracowała, i jak to na nią wpłynęło. Bardziej prawdopodobne wydaje się chłodne - łagodnie mówiąc - przyjęcie sieroty przez społeczność Avonlea, zwłaszcza przez dzieci, niż powieściowe ostrożne zaciekawienie. Za to zupełnie nierealne wydaje się zachowanie Ani i parobka Jerry'ego pod dachem ciotki Józefiny - nie sądzę, żeby taka dziewczynka pozwoliła spać w swoim łóżku jakiemukolwiek przedstawicielowi płci przeciwnej, nawet rówieśnikowi, bo ten bał się zasnąć w luksusowym pokoju gościnnym. Bieganie po okolicy w piżamce lub bieliźnie też chyba nie było typowe dla mieszkanek Wyspy Księcia Edwarda.