Impresje

wtorek, 29 marca 2011

Różne sprawy

To, że tu nie piszę, nie oznacza, że nie czytam:). Przeciwnie. Po prostu zaczęłam w ubiegłym tygodniu "Kobietę z wydm" Abe Kōbō, żeby się przygotować do dyskusji w Klubie czytelniczym u Anny. Po 30 stronach tej opresyjnej i depresyjnej lektury byłam tak (czytelniczo) wyczerpana, że musiałam się zrelaksować "Pieśnią lodu i ognia" George'a R.R. Martina. No, nie całą - tym razem opuściłam tom pierwszy ("Grę o tron"), a potem rozdziały dotyczące Catelyn Stark, bo ta bohaterka działa mi na nerwy.

Fani cyklu na pewno już wiedzą, że April is coming;), tzn. 17 kwietnia w USA (w Polsce 18) HBO wyemituje pilot serialu. Sezon będzie się składał z 10 odcinków, a ja mam nadzieję, że powstaną kolejne.



Co prawda Jon Snow (jedna z moich ulubionych postaci) wygląda ZUPEŁNIE inaczej niż to sobie wyobrażałam, no ale może jakoś to będzie. Zysk i S-ka wznowi, również w kwietniu, "Grę o tron" już z filmową okładką.

Podobno "A Dance with Dragons" ma się wreszcie w tym roku ukazać jakoś latem (po polsku pewnie w przyszłym roku). Oby:).

***

Niedawno Grupa Publicat zaproponowała mi współpracę, a ja się zgodziłam. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Grupa skupia kilka wydawnictw, m.in Książnicę i Wydawnictwo Dolnośląskie, więc może prześlą mi coś ciekawego od czasu do czasu:). Na początek (oby nie okazał się końcem;)) wybrałam sobie reportaż z Iraku: "Dobrzy żołnierze" Davida Finkela.

***

Okazuje się, że książki zamówione w merlin.pl można odebrać w księgarniach PWN (w Krakowie znajduje się ona w samym centrum) i nie ponosi się wtedy kosztu dostawy! I to podobno już od roku! A ja dowiedziałam się o tym dopiero kilka dni temu. Zamówiłam sobie biografię Flauberta autorstwa Fredericka Browna za całe 10 zł (jest promocja). Mam nadzieję, że warto. 

Pewnie nie przeczytam tej książki w najbliższym czasie, bo po własne sięgam na samym końcu. Nawypożyczałam sobie z bibliotek mnóstwo fajnych książek i jakoś nie mogę się za nie zabrać. "Ex libris" Fadiman", "Opętanie" Byatt, "To nie jest kraj dla starych ludzi" McCarthy'ego, "Zła krew" Gortata, "Wielka księga bajek greckich"... 

Przy okazji, byłam dziś świadkiem (brak, oczywiście, żeńskiego odpowiednika tego słowa) zabawnej scenki. Pan w średnim wieku przyszedł do wypożyczalni dla młodzieży zapewne w zastępstwie swojej latorośli. Na karteczce miał zapisany tytuł książki, ale chyba niewyraźnie, bo poprosił do "Dumę" Camusa. Bibliotekarz podpowiadał, że chodzi chyba o "Dżumę", ale ów pan wolał się upewnić i dzwonił do dziecka. Ja chowałam się za półkami:). Przypomniał mi się wtedy ten skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju:

środa, 23 marca 2011

NARTY OJCA ŚWIĘTEGO

Tytuł: Narty Ojca Świętego
Autor: Jerzy Pilch
Pierwsze wydanie: 2004
Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 83-7391-728-4
Stron: 165

Ocena: 4/5


Tekst sztuki poprzedza przedmowa, w której Jerzy Pilch przybliża genezę napisania tego utworu: jest to rozwinięcie jednego z rozdziałów powieści  "Miasto utrapienia" (nie czytałam). 
Tysiąc, a może milion razy powtarzałem zdanie klasyka, że wszystko, co najważniejsze, w życiu człowieka piszącego zdarza się w dzieciństwie. Otóż wśród wszystkiego, co mnie ukształtowało w luterańskim domu mojego dzieciństwa, nie zdarzył się Jan Paweł II. Ale On zdarzył się Polsce w tym i, zwłaszcza, w poprzednim stuleciu, i jest, jak wszyscy wiedzą, jedną z pierwszych postaci, jakie dzisiejszą Polskę ukształtowały i po prostu stworzyły. Nie mówię, że dotykam tematu papieskiego z jakiegoś obywatelsko-artystycznego obowiązku, choć nieobecność tego tematu w dzisiejszej sztuce, zwłaszcza w sztuce wysokiej, jest zdumiewająca. Nie mam najmniejszej iluzji, że lukę tę zapełniam, co więcej, nie chcę jej zapełniać. Nie pytam o papieża. Pytam o ludzi. Nie zadaję pytania: Co się dzieje z papieżem? Zadaję pytanie: Co się dzieje z ludźmi? Co się dzieje z ludźmi, gdy w poważny, mniej poważny albo śmiertelnie poważny sposób zaczynają o papieżu, o obecności papieża w ich życiu, myśleć? [str. 6-7, pogrubienie - E.]
Obecność Jana Pawła II w polskiej kulturze przejawia się głównie w produkowaniu hagiograficznych filmów dokumentalnych, wydawaniu kolejnych albumów czy zbiorów myśli papieża oraz mnożeniu koszmarnych (w większości) rzeźb i pomników (a widziałam nawet zdjęcie figurki ogrodowej wyobrażającej, podobno, tę postać - ale to już raczej nie jest sztuka). Chętnie przeczytałabym obiektywną biografię JPII, wątpię jednak, by tego rodzaju publikacja powstała i ukazała się u nas w najbliższym czasie.
Twórcy chętniej podejmują temat kultu, jakim Polacy otaczali i wciąż otaczają postać "naszego" papieża - pamiętam, że wątek ten zagościł (choć tylko na chwilkę) np. w "Domofonie" Zygmunta Miłoszewskiego. Ciekawa byłam, jak o tym zjawisku pisze autor o, jak sam mówi, "luterskich korzeniach".

Jerzy Pilch umieścił akcję swojej sztuki w fikcyjnym miasteczku  Granatowe Góry. Bohaterami są członkowie lokalnej elity: ksiądz, nauczyciel, właściciel masarni, burmistrz, jego żona, właściciel upadającej wypożyczalni nart i komendant policji. Życie, jak to przeważnie na prowincji bywa, toczy się powoli i przewidywalnie, ale raz na jakiś czas ożywia je nieco plotka o przyjeździe papieża, który rzekomo chciałby powrócić do miejsca, gdzie jeszcze przed wojną przez kilka dni mieszkał i szusował na nartach po okolicznych stokach.
(...) wieczne czekanie na przyjazd papieża weszło już nam w krew, stało się miejscowym obyczajem. Lokalną zabawą ludową. Tutejszą popularną grą towarzyską... [str. 105]
Mieszkańcy Granatowych Gór niby w owe wieści nie wierzą - rozczarowali się już przecież wiele razy - ale za każdym razem tli się w nich nadzieja.
Tym razem nadziei towarzyszą pewne obawy, bo ksiądz sugeruje, że papież zawita do miasteczka na dłużej, że - być może - zrezygnuje z urzędu i emeryturę spędzi właśnie tutaj. Łatwo być przykładnym katolikiem w trakcie kilkudniowej wizyty, ale na co dzień? Przed przenikliwym wzrokiem Jana Pawła II żaden grzech czy grzeszek się nie ukryje, a przecież w Granatowych Górach nie sami aniołowie żyją, oj nie.
Prawda albo nieprawda, ale na wszelki wypadek ludzie robią rachunek sumienia i porządkują swoje życie, by godnie przyjąć papieża do lokalnej społeczności.

Zastanawiam się... czy gdyby rzeczywiście do tego doszło, gdyby papież naprawdę zdecydował się na emeryturę i to na emeryturę w Polsce, to nasze życie publiczne nie wyglądałoby nieco lepiej, przynajmniej przez pewien czas. Politycy podkreślający na każdym kroku swoją arcykatolickość nie mogliby chyba tak bezczelnie kłamać, obrzucać się kalumniami i karmić obywateli demagogią. 
Łatwiej na kilka dni udekorować trasę papieskiego przejazdu, łatwiej zorganizować mszę dla miliona ludzi, łatwiej chóralnie odśpiewać "Barkę", łatwiej ozdobić balkon watykańską chorągiewką niż faktycznie coś zmienić.
Zdaje im się, że go kochają... Sentymentalny tłumny trans to nie jest miłość. Sentymentalny tłumny trans plus religijne uniesienie plus kult boskiego idola to są wszystko wyraziste zjawiska... ale nie miłość. [str. 112]
Czy po 1989 roku Polacy słuchali jeszcze papieża? Słyszeli go - na pewno, ale czy słuchali? O tym traktuje monolog Profesora Chmielowskiego (w Teatrze Telewizji tej roli wystąpił Władysław Kowalski), którego cała ta sytuacja nieco przerosła i sprawiła, że oszalał. Wypełnia całkowicie scenę siódmą, to finał sztuki, więc uprzedzam zdeklarowanych przeciwników spoilerów.



W scenie pierwszej Profesor Chmielowski mówił: "Futbol wręcz wchodzi w moje myślenie, ile razy - dajmy na to - próbuję ułożyć jakąś metaforę świata, wychodzi mi piłkarska alegoria" [str. 24]. Autoironia autora? :)


Tym razem Pilch napisał sztukę, ale - zwłaszcza w dłuższych monologach, których parę tutaj jest - rozpoznawałam znany mi z powieści i felietonów charakterystyczny styl tego autora. Postaci są wyraziste i aktorzy mają co grać - oglądałam (i polecam) wspomniany spektakl Teatru Telewizji. 

"Narty Ojca Świętego" to nie jest satyra ani kpina, a raczej pobłażliwa (miejscami zabawna, miejscami trochę smutna) refleksja nad religijnością Polaków. Finał jest pozornie optymistyczny - atmosfera jak na  krakowskich Błoniach zaludnionych pielgrzymami oczekującymi na spotkanie z papieżem, ten monolog Profesora... A potem wszyscy wrócą do domów i będzie tak jak zwykle. 

wtorek, 22 marca 2011

Dziwne zachowanie firmy Selkar

Nie czytałam żadnej książki państwa Grossów, ale ten wpis będzie pośrednio dotyczył ich publikacji. Otóż na stronie firmy Selkar, która zajmuje się sprzedażą wysyłkową książek, przed opisem "Złotych żniw" widnieje kuriozalny komunikat:
Ponieważ nie możemy wycofać książki z naszej oferty, a nie chcemy żeby nasi klienci odnieśli wrażenie, iż poglądy i wnioski Pana Grossa są naszymi poglądami, postanowiliśmy nieco podwyższyć cenę książki. Życzymy udanych zakupów ;)
I teraz uwaga: książkę tę można obecnie w Selkarze nabyć za 4499 zł.



Zastanawiam się, jak firma Selkar wyobraża sobie swoich klientów? Czy kieruje swą ofertę do jakichś wyimaginowanych tumanów, którzy identyfikują poglądy prezentowane w  książce z poglądami sprzedawcy? 

OK, mamy wolny rynek i firma Selkar sama ustala ceny, po jakich sprzedaje dany produkt. Nie traktuję tego działania jak cenzury. Zapewne jakaś umowa z wydawcą zobowiązuje ich do zaoferowania "Złotych żniw" i nie mogą się z tego wycofać. Na swoim facebookowym profilu Selkar pisze tak:
Ale o jakiej cenzurze jest mowa? Prosimy bez przesadnych "wniosków". Można kupić książkę w innej księgarni. Czyż my komuś bronimy?
I jeszcze raz zaznaczamy: zupełnie nie mieszamy w to naszych przekonań politycznych i religijnych.
Dla nas w tym momencie liczyły się względy czysto ekonomiczne - wybór między sprzedażą kilkunastu (kilkudziesięciu) egzemplarzy tejże książki, a stratą kilku (kilkunastu, kilkudziesięciu...) stałych i bardzo dobrych klientów.
Uważam, że te komunikaty są żenujące i nieprofesjonalne. Może marketingowcy Selkara klientów upatrują np. wśród kilku (kilkunastu, kilkudziesięciu...) młodych ludzi, którzy wczoraj pierwszy dzień wiosny uczcili topiąc kukłę J.T. Grossa zamiast Marzanny? Przypuszczam, że zwykłych czytelników takie postępowanie firmy raczej odstręczy i zniesmaczy. 

poniedziałek, 21 marca 2011

NIEDZIELNY KLUB FILOZOFICZNY

Tytuł: Niedzielny Klub Filozoficzny (The Sunday Philosophy Club)
Autor: Alexander McCall Smith
Pierwsze wydanie: 2004
Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7469-005-4
Stron: 232

Ocena: 2/5


Po "Ślepowidzeniu" Petera Wattsa potrzebowałam czegoś lżejszego, więc sięgnęłam po powieść, która miała być kryminałem. Sugerował to opis na okładce oraz dział biblioteki, z którego ją wypożyczyłam. Właściwie to szukałam pierwszego tomu "Kobiecej Agencji Detektywistycznej", z której to serii Alexander McCall Smith jest najbardziej znany, ale w końcu wzięłam co było. 

Owszem, wątek kryminalny w tej książce występuje, ale został zupełnie zmarginalizowany przez opowieści o tym, jacy to porządni ludzie mieszkają w Edynburgu, oraz przez refleksje głównej bohaterki na temat moralności, współczesnej obyczajowości, malarstwa i szkockiej poezji. Owa bohaterka, Isabel Dalhousie, to mniej więcej czterdziestoletnia filozofka, redaktorka naczelna "Przeglądu Etyki Stosowanej", pochodząca z zamożnej i szanowanej rodziny, raczej snobka. Ma za sobą bardzo nieudane małżeństwo, od lat pozostaje sama, więc trochę z dobrego serca, a trochę z nudów próbuje ingerować w życie swojej bratanicy i najlepszej przyjaciółki - Cat. 
Pewnego wieczoru Isabel wybiera się na koncert orkiestry symfonicznej, a kiedy opuszcza salę zauważa, jak z najwyższego balkonu spada jakiś młody człowiek i ginie na miejscu. Wszystko wskazuje na to, że był to po prostu nieszczęśliwy wypadek, ale Isabel cała ta sprawa nie dawała spokoju (nie chodziło o ciekawość, ale o jakiś wyimaginowany obowiązek moralny), więc postanawia wykorzystać swoje znajomości i przeprowadzić na własną rękę małe śledztwo. 

O owym wypadku dowiadujemy się już na pierwszej stronie, ale potem ten wątek na długo grzęźnie i przyspiesza dopiero pod koniec książki. Wynudziłam się bardzo. Ledwie zaczął się jakiś stosunkowo ciekawy dialog, szybko był przerywany dywagacjami Isabel. Nie twierdzę, że były głupie (ale trochę banalne - miejscami), uważam jednak, że było ich zdecydowanie za dużo, poza tym średnio pasowały do powieści reklamowanej jako kryminał.
Nie wiem, dlaczego książka nosi taki tytuł - Niedzielny Klub Filozoficzny, do którego należała Isabel, jest tu tylko mimochodem wspominany, ale ani razu się nie spotyka.

Może inne książki tego autora są lepsze, ale ta zaciekawić może tylko mieszkańców Edynburga i osoby interesujące się tym miastem. W Wikipedii wyczytałam, że to dopiero pierwsza z siedmiu powieści o Isabel Dalhousie, ale ja na pewno po kolejne nie sięgnę.


PS Na stronie 42 jest mowa o powieści "Mały lord" Francesa Hodgsona Burnetta. Hmm.....

niedziela, 20 marca 2011

ŚLEPOWIDZENIE

Tytuł: Ślepowidzenie (Blindsight)
Autor: Peter Watts
Pierwsze wydanie: 2006
Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo: MAG
Seria: Uczta Wyobraźni
ISBN: 978-83-7480-097-6
Stron: 333

Ocena: 4+/5

To moje drugie, po "Wiekach Światła" Iana R. MacLeoda, spotkanie z serią Uczta Wyobraźni wydawnictwa MAG i zaliczam je do bardzo udanych. Obie powieści wywarły na mnie wrażenie, trochę mnie zaskoczyły, choć każda z innych powodów: "Wieki Światła" świetnym stylem autora i pięknymi opisami, a "Ślepowidzenie" widowiskowością fabuły i sprowokowaniem mnie do zdobycia choćby szczątkowej wiedzy o sprawach, którymi nigdy dotąd się nie interesowałam. 

Książka Petera Wattsa to tzw. hard SF. Akcja powieści toczy się w świecie, w którym - jak się wydawało - nastąpił koniec historii, przynajmniej ludzkiej. Ludzkiej w bardzo dosłownym rozumieniu tego słowa. Niechęć do manipulacji genetycznych trąci ciemnogrodem, eugenika jest czymś normalnym i powszechnie akceptowanym, ale w poprawianiu natury posunięto się o wiele dalej. Być może wymusił to nadzwyczajny postęp nauki, pojawienie się sztucznej inteligencji - aby dorównać maszynom, aby w pełni wykorzystywać ich możliwości, trzeba było trochę się do nich upodobnić. W zależności od dziedziny, którą dana osoba się zajmowała, ulepszenie mogło polegać na umieszczeniu w czaszce urządzeń usprawniających zdobywanie i przetwarzanie wiedzy, na podłączeniu do swojego układu nerwowego zewnętrznych maszyn przydatnych np. w badaniach laboratoryjnych albo na wzmocnieniu organizmu żołnierza egzoszkieletem. Ludzie, którzy się w ten sposób nie zupgradowali, byli tzw. zwyklakami i w zasadzie się nie liczyli. Jeśli chcieli, mogli na zawsze zanurzyć się w zaprojektowanej przez siebie rzeczywistości wirtualnej - w tzw. Niebie. Bezpośrednie kontakty międzyludzkie ograniczały się do minimum, spadała więc liczebność ludzkiej populacji.
13 lutego 2082 roku nad Ziemią rozbłysła sieć 65536 sond, które szybko spłonęły w atmosferze. Eksploracja Układu Słonecznego była daleko posunięta, więc nagłe pojawienie się właściwie znikąd tylu obiektów nieznanego pochodzenia i przeznaczenia wzbudziło ogromny niepokój. Było jasne, że przysłali je Obcy, nie wiadomo było jednak, z którego miejsca we wszechświecie, i jakie mieli zamiary - przyjazne czy wręcz przeciwnie.

Obcy pragnęli widocznie kontaktu, bo w Pas Kuipera wysłali kometę, która okazała się przynętą. W celu jej zbadania wysłano kilka superszybkich statków kosmicznych, a w ślad za nimi niewielką misję załogową na Tezeuszu - statku kierowanym przez kwantyczną Sztuczną Inteligencję. Ludzie byli potrzebni, ponieważ nie powstał jeszcze dobry program do "obsługi Pierwszego Kontaktu".
Uczestnicy na czas lotu zostali wprowadzeni w stan letargu, który miał trwać 140 dni. Obudzili się jednak dopiero 1800 dni po starcie, bynajmniej nie w pasie Kuipera, ale o wiele, wiele dalej - w Obłoku Oorta... W międzyczasie, kiedy spali, kometa zniknęła, a na granicy Układu Słonecznego wykryto jakąś anomalię, więc właśnie tam posłano Tezeusza.
Na miejscu okazało się, że wokół znajdującego się tam podkarła krąży dziwny, trudny do wykrycia obiekt mniej więcej o kształcie torusa, prawdopodobnie będący kolonią Obcych. Szybko nawiązano kontakt głosowy. Obiekt przedstawił się jako Rorschach. Członkowie załogi Tezeusza stanowili elitę intelektualną, a jednak okazało się, że Obcy zdecydowanie górują nad nimi swoją inteligencją.
Wkrótce doszło również do kontaktów bezpośrednich. Tu brawa dla autora - wymyśleni przez niego kosmici nie są typowymi zielonymi ludkami ani potworami plującymi kwasem.  Zresztą ich koncepcja stała się dla Petra Wattsa okazją do rozważań anatomiczno-fizjologiczno-psychologiczno-filozoficznych. Czym jest samoświadomość? W jakim stopniu konstrukcja naszego układu nerwowego warunkuje nasze postrzeganie? A w związku z tym - jaka jest obiektywna rzeczywistość i czy w ogóle istnieje? Za następną moją wizytą w bibliotece będę się musiała przespacerować po działach z literaturą popularnonaukową.


Narratorem powieści jest Siri Keeton, który wziął udział w misji Tezeusza jako obiektywny obserwator, tzw. syntetyk, czyli ktoś, kto przekłada język naukowców na słowa zrozumiałe dla ich mocodawców, nie unikając przy tym masy uproszczeń. Otrzymujemy zatem szczegółową relację, pełną bardzo plastycznych opisów. Wspomniałam na początku o widowiskowości - naprawdę, czytając niektóre fragmenty czułam się, jakbym oglądała film. Ze "Ślepowidzenia" można zrobić rewelacyjne widowisko (nawet niekoniecznie w 3D, choć to byłoby coś), o ile wziąłby się za to ktoś kompetentny, ale może dopiero za kilka lat, kiedy zaistnieją już odpowiednie możliwości techniczne.
Oczywiście to hard SF, więc nie wszystko (zwłaszcza fragmenty związane z fizyką) zrozumiałam, ale kiedy już ustaliłam, cóż to jest Pas Kuipera i Obłok Oorta (na szczęście coś tam wiem o genach i teorii gier), czytało mi się rewelacyjnie. Peter Watts nie jest raczej wirtuozem stylu, ale potrafi pisać bardzo zajmująco. OK, nie wszystkie jego pomysły trafiły mi do przekonania (np. teoria, dlaczego wyginęły wampiry), poza tym uważam, że mógł napisać trochę szerzej o życiu zwyklaków i o swojej wizji świata pod koniec XXI wieku. Może zostawił to sobie na swego rodzaju kontynuację pt. "State of Grace", która ma traktować o tym, co się dzieje na Ziemi po starcie Tezeusza. Dowiedziałam się o tej książce z wywiadu sprzed dwóch lat, ale chyba nie została dotąd wydana.

Tymczasem zachęcam do lektury "Ślepowidzenia". Ukazało się u nas kilka lat temu, nakład jest, zdaje się, wyczerpany, na allegro ceny astronomiczne, ale może da się znaleźć tę książkę w jakiejś bibliotece. Jeśli ktoś czuje się na siłach (sporo tu terminów naukowych), może przeczytać ją w oryginale online - Peter Watts udostępnił tę powieść w sieci. Na stronie wydawnictwa MAG można zapoznać się z początkiem powieści. Moim zdaniem Prolog jest świetny. Warto przeczytać całość.

środa, 16 marca 2011

NIE OPUSZCZAJ MNIE

Tytuł: Nie opuszczaj mnie (Never Let Me Go)
Autor: Kazuo Ishiguro
Pierwsze wydanie: 2005
Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz
ISBN: 978-83-7359-502-6
Stron: 320

Ocena: 4-/5

Kilka lat temu kupiłam tę książkę siostrze; nie pamiętam już, z jakiej okazji, ale na pewno przypomniałam sobie o niej w ostatniej chwili i dlatego wybrałam coś niemal na chybił trafił. Niedawno obejrzałam film zrealizowany na podstawie tej powieści, kilka rzeczy nie dawało mi jednak spokoju i postanowiłam poszukać wyjaśnień w pierwowzorze. Nie znalazłam ich tam, ale nie żałuję czasu poświęconego książce Kazuo Ishiguro. Mimo że znałam fabułę (film oddaje ją bardzo wiernie), to jednak powieść mnie wciągnęła, chyba dlatego, że liczą się tu przede wszystkim emocje.

Wydarzenia tu opisane mają miejsce w Anglii, pod koniec XX wieku. Kathy, Ruth i Tommy mieszkają i uczą się w Hailsham - szkole z internatem, w której duży nacisk kładzie się na rozwijanie u podopiecznych kreatywności i zdrowy tryb życia. Budynek otoczony jest dużym ogrodem, dzieci nie mogą zapuszczać się poza jego granice, ale też odnosi się wrażenie, że w ogóle nie czują takiej potrzeby. Właściwie już od pierwszych stron (a w filmie - od pierwszych scen) zaczynamy podejrzewać, że coś jest nie tak. (Spokojnie - tym razem spoilery będą dopiero w drugiej częsci wpisu;)).

Kluczowa w tej książce jest warstwa psychologiczna. Sądzę, że Ishiguro z dużą przenikliwością i empatią opisał zachowanie dzieci w grupie: proces wyłaniania się przywódców, kozłów ofiarnych, powstawanie hermetycznych podgrupek, obawę jednostek przed odróżnianiem się od większości, potrzebę akceptacji. 
Narratorką jest trzydziestojednoletnia Kathy i to ona snuje opowieść o tym, jak przez lata pobytu w Hailsham i po opuszczeniu szkoły rozwijały i zwijały się relacje między nią, Ruth i Tommym. Kathy zdaje sobie sprawę z tego, że za kilka miesięcy jej życie diametralnie się zmieni, i chyba próbuje się do tego przygotować porządkując wspomnienia. A może snuje je, żeby nie myśleć o tym, co ją czeka? Jest osobą wrażliwą, a jednocześnie racjonalnie myślącą i opanowaną - analizuje dawne emocje, ale ich ponownie nie przeżywa, stąd styl zastosowany przez autora jest bardzo oszczędny, uwzględniając okoliczności można nawet powiedzieć, że jest lodowaty. I bardzo dobrze, bo choć historia jest bardzo smutna, Ishiguro uniknął ckliwości, której ja nie lubię (i która jemu też jest chyba zupełnie obca:)). 

Poniżej pojawią się spoilery (również w komentarzach), więc w tym miejscu małe podsumowanie dla osób, które ich nie lubią. Uważam, że warto przeczytać tę książkę - wciąga, wzrusza i daje do myślenia. 

***

W trakcie seansu nie mogłam zrozumieć, dlaczego dawcy nie próbują uciekać, dlaczego żadne z nich nie popełniło samobójstwa albo nie szkodziło sobie w jakiś sposób tak, żeby ich organy nie nadawały się do przeszczepu. Dlaczego byli tacy bierni, dlaczego bez słowa sprzeciwu akceptowali swoją żałosną sytuację? Myślałam, że jest to wyjaśnione w książce, i właśnie dlatego po nią sięgnęłam, ale nie dowiedziałam się niestety niczego nowego. Taka postawa dawców wydaje mi się niezrozumiała i nielogiczna, stąd ten minus w ocenie. 
Zastanawiam się, czy te niejasności nie miały uczynić powieści bardziej uniwersalną, ale jeśli tak, to co właściwie Ishiguro ma na myśli? Przewiduje problemy, jakie zrodzi w przyszłości niczym nieograniczony rozwój medycyny? Zastanawia się nad istotą człowieczeństwa i definicją istoty ludzkiej?

A może to powieść o obojętności? Przeciętnego człowieka obchodzi przede wszystkim on sam i jego najbliższa rodzina (przy czym zdrowie jest, jak wiadomo, najważniejsze). My, obywatele krajów rozwiniętych codziennie kupujemy rzeczy wyprodukowane w przedsiębiorstwach, w których nie przestrzega się praw pracowniczych, ani nawet praw człowieka. Czy kiedy wkładamy nowe ubranie, korzystamy z najnowocześniejszego tabletu albo kupujemy dziecku zabawkę, myślimy o robotnikach, którzy wyprodukowali te wszystkie rzeczy pracując w skandalicznie złych warunkach i za skandalicznie małe pieniądze? Bardzo rzadko. To się dzieje gdzieś daleko, w Azji, tam to normalne.
Koncerny medialne próbują mimo wszystko grać na naszych emocjach, informując codziennie o co najmniej kilku tragediach, z czasem jednak nawet najbardziej dramatyczne doniesienia powszednieją i przyciągają tyle uwagi, co wiadomości o kłótniach polityków. Nawet jeśli coś dotrze do naszej świadomości, nawet jeśli poczujemy się trochę winni, zawstydzeni swoją biernością i obojętnością, to i tak szybko przechodzimy nad tym do porządku dziennego, no bo co właściwie możemy zrobić, co poradzić?
Kiedy kogoś wykorzystujemy albo krzywdzimy, próbujemy to zwykle jakoś usprawiedliwić, przerzucić winę na ofiarę. W powieści Ishiguro ofiarami są klony, ale w podobnej sytuacji znajdowały się i wciąż znajdują inne grupy, z pseudoracjonalnych powodów uznane za gorsze od większości społeczeństwa. Hitlerowcy potrzebowali więcej "przestrzeni życiowej", więc by ją zdobyć, atakowali sąsiednie kraje, zamieszkiwane - ich zdaniem - przez podludzi, których trzeba się było pozbyć tak, jak dokuczliwych insektów. W epoce wielkich odkryć geograficznych i później podbijano nowe lądy dla korzyści terytorialnych i ekonomicznych, ale nazywało się to niesieniem kaganka oświaty i cywilizacji nieokrzesanym i brutalnym barbarzyńcom. Kobiety od tysięcy lat są wykorzystywane przez mężczyzn, co uzasadnia się tym, że są słabszą płcią, że do pewnych czynności są stworzone, że w wielu dziedzinach nigdy nie dorównają mężczyznom; zastanawiano się nawet, czy kobieta jest człowiekiem (więcej na ten temat w książce "Gorsza płeć" Marii Boguckiej).

Sprzeciw wobec dyskryminacji albo wręcz eksterminacji jest zwykle słabo słyszany, lekceważony, ośmieszany.


To oczywiście tylko jedna z możliwych interpretacji tej powieści. Ciekawa jestem innych, ale większość recenzentów unika spoilerów i o takich rzeczach nie pisze.

poniedziałek, 14 marca 2011

ŚMIERĆ W DEPTFORD

Tytuł: Śmierć w Deptford (A Dead Man in Deptford)
Autor: Anthony Burgess
Pierwsze wydanie: 1993
Tłumaczenie: Ola i Wojciech Kubińscy

Wydawnictwo: PIW
ISBN: 83-06-02710-8
Stron: 370

Ocena: 4+/5




W filmie "Zakochany Szekspir" Christopher Marlowe był wprawdzie postacią epizodyczną, ale zdążył mnie zaintrygować. Tu scena, w której rozmawia z Szekspirem:


Właśnie pod wpływem tego filmu naszła mnie ochota, aby bliżej zapoznać się z biografią i twórczością Marlowe'a. Nie była to szczególnie natrętna myśl - nie zasypiałam z nią ani się z nią nie budziłam - ale nawiedzała mnie od czasu do czasu:).


Najpierw zwróciłam uwagę na tytuł, pamiętałam, że Marlowe został zamordowany właśnie w Deptford. Potem spojrzałam na nazwisko i już wiedziałam, że muszę wypożyczyć tę powieść. Do tej pory jedyną książką Burgessa, którą przeczytałam, była "Mechaniczna pomarańcza" i ciekawa byłam, czy również inne jego utwory są takie... jedyne w swoim rodzaju. 

W króciutkim posłowiu Burgess informuje, że pisząc tę książkę, trzymał się faktów historycznych. Zapewne było to prostsze we fragmentach dotyczących Elżbiety I, Marii Stuart, Jakuba I, lorda Essexa czy sir Waltera Raleigha, nocy św. Bartłomieja czy wojny angielsko-hiszpańskiej. Powieść traktuje jednak przede wszystkim o Christopherze Marlowe (nie wiem, jak się odmienia to nazwisko w tym przypadku; gdy się dowiem - poprawię), o którym wiemy raczej mało, a i te informacje, które zachowały się do naszych czasów, są w dużej mierze niepewne i mogą być różnie interpretowane. 

(Uprzedzam - poniżej aż roi się od spoilerów).

Christopher Marlowe urodził się w 1564 roku jako syn szewca z Canterbury. Uczył się najpierw w King's College w Canterbury, potem (dzięki stypendium arcybiskupa Parkera) studiował teologię w kolegium Corpus Christi w Cambridge, aby zostać duchownym. W 1584 roku otrzymał tytuł Bachelor of Arts, a w 1587 roku - Master of Arts. I już na tym etapie mamy do czynienia z niewyjaśnioną zagadką. Otóż Marlowe'a podejrzewano o skłonność do katolicyzmu (a w tamtych czasach była to kwestia nie tylko religijna, ale przede wszystkim - polityczna), poza tym w trakcie roku akademickiego kilkukrotnie opuszczał uczelnię na dłużej niż było to dozwolone, pojawiły się zatem problemy z przyznaniem mu tego drugiego tytułu. Wówczas władze uczelni otrzymały list od Tajnej Rady (Privy Council) królowej Elżbiety, w którym proszono, by wszystkie plotki na temat Marlowe'a wyciszyć i umożliwić mu zdobycie stopnia M.A., a wszystko to w zamian za usługi oddane królowej i państwu. Można tylko spekulować co do rodzaju tych usług: podejrzewa się, że Marlowe był tajnym agentem w siatce szpiegowskiej sir Francisa Walsinghama, jednego z najbliższych i najbardziej oddanych  współpracowników Elżbiety I.
Potem Marlowe udał się do Londynu, został znanym dramatopisarzem i poetą, pionierem stosowania wiersza białego w angielskim dramacie. Brał również udział w spotkaniach tzw. School of Night - nieformalnej grupy naukowców, wolnomyślicieli, artystów, którym przewodził podobno sir Walter Raleigh i którzy dyskutowali o nauce, filozofii, religii.
Marlowe uchodził w tych czasach za homoseksualistę, heretyka, bluźniercę, ateistę (bardzo poważny zarzut), fałszerza, podobno chętnie uczestniczył w burdach. Może to wszystko prawda, a może tylko pozory przydatne w pracy szpiega? 
Kariera Marlowe'a trwała krótko. Na początku maja 1593 roku w Londynie pojawiły się paszkwile zapowiadające powstanie (jak rozumiem - z powodów ekonomicznych) czeladników przeciwko Francuzom i Flamandom - protestantom, którzy uciekli do Anglii ze strachu przed prześladowaniami religijnymi w swoich ojczyznach. Tajna Rada nakazała odnalezienie i aresztowanie autorów. Wśród podejrzanych znalazł się Thomas Kyd (autor m.in. "Tragedii hiszpańskiej"). W trakcie przeszukiwania jego domu odnaleziono pisma zawierające herezję ariańską, które - jak Kyd zeznał po torturach - należały do Marlowe'a. 20 maja Marlowe został przesłuchany w tej sprawie przez Tajną Radę, nie aresztowano go jednak, ale musiał się tam codziennie meldować. 30 maja zginął w bójce, do której doszło w gospodzie w Deptford, podobno poszło o rachunek
I tu otwiera się szerokie pole do spekulacji, bo dziwnym trafem trzej pozostali uczestnicy tego zajścia byli powiązani z tajnymi służbami... A może zamordowano go na zlecenie któregoś z jego możnych przyjaciół i protektorów, którzy obawiali się zeznań Marlowe'a, dotyczących np. owych spotkań Szkoły Nocy? Nie wiadomo i chyba nigdy nie będzie wiadomo.

środa, 9 marca 2011

EDWARD II

Strona tytułowa wydania z 1594 r.
Tytuł: Edward II
Autor: Christopher Marlowe
Pierwsze wydanie: ok. 1592
Tłumaczenie i posłowie: Juliusz Kydryński

Wydawnictwo Literackie
Seria dawnej literatury angielskiej
ISBN: 83-08-00945-X
Stron: 133


Nie będę tym razem streszczać omawianego utworu - zainteresowani bez problemu odnajdą informacje o Edwardzie II w książkach lub w sieci. W tej sztuce Christopher Marlowe opowiada o panowaniu tytułowego angielskiego króla, a więc o latach 1307-1327. Niektóre z występujących tu postaci zobaczyć można było w filmie "Braveheart" - Edward II to ten młody roztrzęsiony książę, którego przyjaciel został wyrzucony przez okno, a Izabelę Francuską grała Sophie Marceau. Nie wiem zbyt wiele o tym okresie w historii Anglii (orientuję się trochę w dziejach Tudorów), ale mam wrażenie, że i sztuka, i film równie swobodnie traktują fakty. 

"Edward II"  różni się od "Tragicznej Historii Doktora Fausta", przede wszystkim wydaje się bardziej dopracowany (a może mniej w ten tekst ingerowano). Wydarzenia następują tu po sobie bardzo szybko, odnosi się wręcz wrażenie, że panowanie tego króla trwało zaledwie kilka miesięcy, a nie dwadzieścia lat. Marlowe korzystał co prawda z kronik historycznych, ale w swoim dramacie opisał tylko kluczowe wątki i postaci, sporo skrócił, przeinaczył i uprościł, dzięki czemu akcja jest bardzo dynamiczna. Bohaterowie są czarno-biali, ale wyraziści. 

A jednak... choć "Faust" miał mnóstwo wad, lepiej czytało mi się właśnie tamtą sztukę. Chodzi o język. W "Edwardzie II" jest fabuła, w "Fauście" była poezja (przynajmniej na początku i na końcu). I chociaż jestem typem prozaicznym i takie też mam upodobania czytelnicze, to jednak wolę intrygujące metafory niż suche relacje z politycznych rozgrywek między królami i arystokracją. 

W obu tekstach doszukiwałam się - jak chyba każdy, kto zna dzieje Marlowe'a - fragmentów, w których autor wyraża swoje osobiste poglądy. W "Edwardzie II" takowych nie znalazłam, ale pozwolę sobie zacytować Posłowie Juliusza Kydryńskiego:
"A przecież sądzę, że znamienny dla osobistych poglądów i uczuć poety, dla jego wizji świata, jest sam wybór tematu tragedii, sposób jego ujęcia, a wreszcie dobór postaci, w kręgu których dramat się rozgrywa". [str. 127]
Edward II nie utrzymywał zbyt dobrych stosunków z kościołem, Marlowe uchodził za ateistę, choć wcześniej studiował teologię i korzystał ze stypendium arcybiskupa. Król prawdopodobnie był homoseksualistą (a może bi-? miał kilkoro dzieci), Marlowe - również. Nie można jednak powiedzieć, by Edward II lub któryś z jego faworytów wypadali w tej sztuce sympatycznie. Nie zinterpretowałabym tego tekstu tak jak Derek Jarman, który w swoim filmie z 1991 roku sprowadził całą tę historię do brutalnej rozprawy połączonych sił biurokracji, wojska i kościoła z romantycznymi, ale homoseksualnymi miłościami króla. Moim zdaniem ten utwór to jakby rozdział z podręcznika do nauki historii Anglii, ale w wersji "for dummies". 

poniedziałek, 7 marca 2011

TRAGICZNA HISTORIA DOKTORA FAUSTA

Strona tytułowa wydania z 1620 roku
Tytuł: Tragiczna Historia Doktora Fausta (The Tragical History of Doctor Faustus)
Autor: Christopher Marlowe
Pierwsze wydanie: ? 
Tłumaczenie i posłowie: Juliusz Kydryński

Wydawnictwo Literackie
Seria dawnej literatury angielskiej
ISBN: 83-08-00867-4
Stron: 82


Teatr elżbietański kojarzy się nam przede wszystkim z twórczością Szekspira, o wiele rzadziej wspomina się natomiast Christophera Marlowe'a. Obaj urodzili się w Anglii w 1564 roku, obaj tworzyli dramaty i pisali poezję, a jednak pamiętamy przede wszystkim o tym pierwszym. Szekspir pozostawił po sobie znacznie więcej dzieł niż Marlowe (w końcu przeżył go o 23 lata) i był obdarzony większym niż Marlowe talentem (przynajmniej ja tak uważam), ale warto, jak sądzę, zajrzeć również do twórczości Kita. 

Nie udaję, że znam się na teatrze elżbietańskim czy też na teatrze w ogóle - oceniam dramaty pod kątem językowym. W przypadku sztuk z tego okresu jest to bardzo trudne, ponieważ często nie sposób stwierdzić, na ile znane nam dziś wersje dramatów są rzeczywiście dziełem Szekspira, Marlowe'a czy jeszcze innego autora (pisałam już na ten temat we wpisie o "Zakochanym Szekspirze", we fragmencie Kradzieże tekstów i piractwo), a które ich fragmenty to poprawki anonimowych dramaturgów. Nie mam zatem pewności, kogo tak naprawdę chwalę i do kogo mam pretensje. 

Nie inaczej jest w przypadku "Tragicznej Historii Doktora Fausta". Nie wiadomo dokładnie, kiedy sztuka została napisana ani kiedy miała miejsce jej premiera. Nie zachował się, oczywiście, rękopis dramatu. W Posłowiu Juliusz Kydryński przytacza przypuszczenia profesora Władysława Tarnawskiego, który sądził, że premiera "Fausta" odbyła się prawdopodobnie w 1589 roku, ale kontrowersyjna sztuka szybko zeszła z afisza i powróciła nań po dłuższym czasie, ze zmianami dokonanymi przez cenzorów lub na ich życzenie. 
Zachowały się dwa wydania: quarto z 1604 (tekst A) i quarto z 1616 roku (tekst B). Żadne z nich nie było pierwszym wydaniem, żadne nie opierało się na rękopisie. Różnią się między sobą. Tekst B zawiera więcej fragmentów, których autorstwo jest wątpliwe, a które dodatkowo "umoralniają" sztukę, więc większość specjalistów przyznaje wyższość tekstowi A. 
Przypuszcza się, że Marlowe nie napisał niektórych środkowych części "Fausta", "w których dzieło wyraźnie obniża swój lot", jak pisze Juliusz Kydryński, ja natomiast bez owijania w bawełnę powiem, że fragmenty te są okropne, po prostu okropne. Z założenia miały pewnie rozbawić publiczność, a w tamtych czasach na widowni nie zasiadały na ogół elity kulturalne i intelektualne. Poziom dowcipów był zatem raczej marny, co widać też w niektórych sztukach Szekspira. Może oryginał Marlowe'a nie był wystarczająco "zabawny"?

niedziela, 6 marca 2011

Zaległości i (znowu) marudzenie

Pisanie o książkach sprawia, że czytam je uważniej, ale skłania mnie również do czytania ich dwa razy. Co najmniej. Nie wszystkich, ale większości. Bez tego nie jestem w stanie sklecić paru zdań na ich temat. To znaczy mogłabym, ale czułabym się z tym jakoś nie w porządku - wobec siebie, wobec autora. I właśnie dlatego mam pięć (a jak się dobrze policzy - to sześć albo i siedem) zaległych "recenzji" (muszę znaleźć określenie, które bardziej przystawałoby do tych moich wpisów). To straszne. 
Dawniej kończyłam czytać, siadałam i pisałam, a ostatnio... W dodatku popadam w kompleksy wobec niektórych innych blogerek i blogerów "książkowych", bo potrafią jakoś tak ładnie i zwięźle przedstawić swoje opinie, a ja, choć staram się pisać o konkretach, bezradnie obserwuję przedziwne rozrastanie się moich wpisów do jakichś niesamowitych (jak na blog) rozmiarów.

I nie, nie jest to tylko wpływ nadchodzącej wiosny, bo w stan ten popadłam na początku roku, a poza tym wiosną myślę raczej o stuningowaniu swojej figury (na planowaniu zawsze się zresztą kończy), a nie o książkach. 
Chociaż nie, o nich też trochę ostatnio myślę pod wpływem akcji "pokaż swoją biblioteczkę" czy jakoś tak, która przetoczyła się właśnie przez blogi. Fajna sprawa, choć z drugiej strony zazdrość człowieka czasem zżera:). (Na marginesie przyznam się, że kiedy wieczorem przemierzam miasto, zerkam w rozświetlone okna i sprawdzam, czy w pokojach są książki, a jeśli są, to myślę sobie miło o ich domniemanych właścicielach. Wiem, że posiadanie literatury jeszcze niczego nie dowodzi, nawet jej czytanie niczego nie przesądza, ale...)

Zawsze uważałam, że natura poskąpiła mi tzw. kobiecości (a w każdym razie tego, co się za kobiecość powszechnie uważa) i może dlatego, podświadomie chyba, czytałam i czytam książki pisane przeważnie przez mężczyzn. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero przy okazji "rozmowy" o wyborze kolejnych lektur do Klubu czytelniczego organizowanego przez Annę. Przychodziły mi na myśl głównie utwory, których autorami byli panowie, i musiałam chwilę pogłówkować, zanim przypomniałam sobie o jakiejś dobrej powieści napisanej przez kobietę... No ładnie, zwłaszcza w kontekście zbliżającego się Dnia Kobiet i przemierzających kraj manif. Postanowienie: z następnej wyprawy do biblioteki muszę wrócić z powieściami autorstwa pań.

środa, 2 marca 2011

TABLETKI Z KRZYŻYKIEM

Autor: Szymon Hołownia
Tytuł: Tabletki z krzyżykiem. Pierwsza pomoc w lękach związanych z Bogiem, końcem świata, czyśćcem i duchami
Pierwsze wydanie: 2007

Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-0835-3
Stron: 334

Ocena: ?


Wymienionych w podtytule lęków nie odczuwam (prawdopodobnie ja skończę się wcześniej niż świat), ponieważ jestem ateistką i sceptyczką. Sięgnęłam po "tabletki z krzyżykiem" ze zwykłej ciekawości. Książki Szymona Hołowni sprzedają się nieźle i mają niemal same pozytywne recenzje, również na blogach, ale ja zainteresowałam się tym autorem z innego powodu - zdarza mi się czasami zajrzeć na jego blog na newsweek.pl i pamiętam, że o katastrofie smoleńskiej i o tym, co się potem działo na Krakowskim Przedmieściu, pisał całkiem rozsądnie. Ciekawa byłam zatem, co ma do powiedzenia na tematy religijne.

Czytało mi się tę książkę trochę jak mitologię, opis wierzeń jakiegoś egzotycznego ludu albo jak dziwną nieco bajkę. Szymon Hołownia jest zdeklarowanym katolikiem, który wierzy we wszystko to, czego naucza kościół, który nigdy nie wątpi. Owszem, jest dociekliwy, ale nie zadaje pytań, na które nie można znaleźć odpowiedzi w Katechizmie Kościoła Katolickiego, teologii i książkach religijnych naukowców. Nie pyta, czy Bóg istnieje - pyta, czy Bóg karze za dowcipy o sobie, i czy przeszczepiona wątroba zmartwychwstanie w dawcy, czy w biorcy. 

Książka składa się z pytań i odpowiedzi, pogrupowanych w kilka działów (tabletki o sławnych ludziach, fundamentalne, okołonaukowe, pośmiertne). Pytania wydają się nieco prowokacyjne i kojarzą mi się z tytułami artykułów w tabloidach, np.: Dlaczego król Dawid poszedł do łóżka z sąsiadką? Który tom przygód Harry'ego Pottera podyktował szatan? Czy Bóg pragnie, byśmy się pocięli? 
Szymon Hołownia nie znalazł odpowiedzi na wszystkie pytania, a niektóre z odpowiedzi są pokrętne i nielogiczne, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Chciałam dla przykładu streścić odpowiedź na ciekawe pytanie o to, czy Jezus nie mógł umrzeć ze starości (tak sformułował to pytanie autor, a w rzeczywistości chodzi o to, dlaczego Jezus umarł za ludzi na krzyżu), ale jej sens są w stanie uchwycić jedynie ludzie głęboko wierzący.