Impresje

sobota, 14 kwietnia 2012

MILLENNIUM

Zamiast brnąć dalej przez "Zamek" Kafki, podzielę się dziś wrażeniami z trylogii Larssona. Tym razem nie może być mowy o impresjach, bo skończyłam ją czytać w lutym.

Do lektury zachęcił mnie film "Dziewczyna z tatuażem" (muszę kiedyś zobaczyć szwedzką wersję), zwłaszcza jego zakończenie, w którym - moim zdaniem - pewne sprawy wyjaśniono zbyt lakonicznie. A przecież w kryminałach zakończenie jest właściwie najważniejsze.

Pierwszy tom pt. "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" czytałam właśnie dla finału, chciałam go porównać z tym filmowym. Fabułę znałam, więc książka niezbyt mnie wciągnęła - lektura w sam raz do tramwaju. Z rozpędu chyba wzięłam się za "Dziewczynę, która igrała z ogniem", ale początek bardzo mnie rozczarował - przez 1/3 książki prawie nic się nie działo, treść można by równie dobrze zmieścić na kilku stronach. Za to potem akcja ruszyła z miejsca i pędziła tak aż do zakończenia, które było typowym cliffhangerem. Na szczęście miałam pod ręką trzeci tom i mogłam natychmiast zabrać się za czytanie! Praktycznie przez cały Tłusty Czwartek leżałam na łóżku i czytałam "Zamek z piasku, który runął", przerywając tylko na wyprawę do cukierni po osiem pączków (ja zjadłam cztery). Kiedy zrobiło się wpół do pierwszej w nocy, dałam za wygraną i poszłam spać. Dokończyłam następnego dnia w pracy:). Muszę przyznać, że dawno żadna fabuła tak mnie nie wciągnęła.

Mocną stroną tej książki są główni bohaterowie: zdolny dziennikarz i współwłaściciel miesięcznika "Millennium" Mikael Blomkvist i superinteligentna, ale aspołeczna Lisbeth Salander. Nie dlatego, żeby to były jakoś szczególnie dobrze skonstruowane postaci, po prostu zainteresowały mnie ich losy. Inna sprawa, że bohaterowie, pierwszo- i drugoplanowi, mogliby być nieco mniej czarno-biali. U Larssona ludzie są albo obdarzeni jakimiś niesamowitymi umiejętnościami, albo po prostu bardzo mili i wyluzowani, albo wyjątkowo źli i okrutni, ewentualnie bezgranicznie głupi. Same ekstrema. W końcu któż by chciał czytać o przeciętniakach:).

Nie szkodzi, że styl autora jest nijaki - "Millennium" czyta się przecież dla fabuły. Gdybym pisała tę notkę w lutym, to wytknęłabym Larssonowi nałogowe wtrącanie w dialogach angielskich zwrotów lub nawet całych zdań, ale w międzyczasie  przeczytałam "Złą krew" Arne Dahla, który robił to samo, więc dochodzę do wniosku, że w Szwecji tak się rzeczywiście mówi.

Do minusów zaliczyłabym zbyt wolne rozkręcanie się (bardzo zawikłanej) akcji w dwóch pierwszych tomach, a także nadmiar szczęśliwych zbiegów okoliczności oraz drobiazgowych opisów, które dla następnych pokoleń mogą mieć pewien walor poznawczy (dowiedzą się np., z jakich komputerów korzystali hakerzy na początku XXI w., i jaką pizzą zajadali się wtedy Szwedzi), ale mnie trochę nużyły.

Larsson, podobnie jak Blomkvist, był dziennikarzem, więc cykl "Millennium" to po trosze reportaż lub może raczej esej o współczesnej Szwecji, która nam może się jawić jako Eldorado, ale z powieści wynika, że to obraz mocno pochlebiony. Państwo opiekuńcze kuleje, policja i opieka społeczna są nieskuteczne, bankierzy doprowadzają gospodarkę do upadku, służby specjalne się panoszą, przymyka się oczy na handel ludźmi, wciąż nie do końca rozliczono się ze szwedzkim nazizmem z okresu II wojny światowej... Przeciętny Szwed może pokładać pewną nadzieję tylko w pracy nieustraszonych dziennikarzy, którzy te wszystkie brudy wywlekają i piętnują. Larsson sporo miejsca poświęcił etyce i etosowi tego zawodu, przy czym - mam wrażenie - za bardzo go idealizował. Pewnie sam chciał być jak Blomkvist, ale nie miał pod ręką żadnej Salander.

Podsumowując: niezła rozrywka, można przeczytać.



Cykl Millennium
Autor: Stieg Larsson
Wydawnictwo: Czarna Owca
Seria: Czarna seria
Ocena: 3-/5

Tom 1: Mężczyżni, którzy nienawidzą kobiet (Män som hatar kvinnor)
Pierwsze wydanie: 2005
Tłumaczenie: Beata Walczak-Larsson
Stron: 640
ISBN: 978-83-7554-059-8

Tom 2: Dziewczyna, która igrała z ogniem (Flickan Som Lekte Med Elden)
Pierwsze wydanie: 2006
Tłumaczenie: Paulina Rosińska
Stron: 704
ISBN: 978-83-7554-090-1





Tom 3: Zamek z piasku, który runął (Luftslottet som sprängdes)
Pierwsze wydanie: 2007
Tłumaczenie: Alicja Rosenau
Stron: 784
ISBN: 978-83-7554-127-4

czwartek, 5 kwietnia 2012

REFLEKTOREM W MROK

Tytuł: Reflektorem w mrok. Wybór publicystyki
Autor: Tadeusz Żeleński (Boy)
Wybór, wstęp i opracowanie: Andrzej Z. Makowiecki

Wydawnictw: PIW, 1978
Seria: Biblioteka klasyki polskiej i obcej
Stron: 653

Ocena: 5/5


Tadeusz Żeleński odczuwał, wydaje mi się, nieustającą potrzebę zabierania głosu, wygłaszania opinii, zajmowania stanowiska. Postawa często spotykana, zwłaszcza w naszych czasach, kiedy opinia "eksperta" albo celebryty właściwie zastąpiła już informację.

Również Boy poruszał tematy, w których nie był fachowcem. Robił to z pozycji człowieka wykształconego, doświadczonego, nieobojętnego na to, co się wokół niego dzieje, racjonalisty. Przecież nie trzeba się specjalizować w prawie karnym, żeby krytykować karę śmierci, tak jak nie trzeba być pedagogiem, żeby uznać, że nauka religii w szkole nie ma sensu. Oczywiście - niektóre zagadnienia trochę spłaszczał, ale przecież co do istoty problemu miał na ogół rację.

"Reflektorem w mrok" to wybór artykułów/felietonów/esejów Żeleńskiego, które w okresie międzywojennym ukazywały się najpierw w prasie, a potem większość z nich wydawano w postaci książek. Tu podzielono je na bloki tematyczne:
  • Młoda Polska, Przybyszewski, Wyspiański
  • Dziewice konsystorskie i okupanci w sutannach
  • Piekło kobiet i zaułki paragrafów
  • "Ludzki obyczaj ciekawy jest nadzwyczaj..."
  • Literackie prowokacje
  • O języku nie całkiem serio
Z tekstów skupionych w tym pierwszym bloku wyłania się obraz Młodej Polski zupełnie inny niż ten zapamiętany przeze mnie z lekcji polskiego. "Istotnie, mówić o oddziaływaniu Przybyszewskiego nie mówiąc o alkoholu, to byłoby tyle, co pisać dzieje Napoleona, a nie wspomnieć o wojsku". Właśnie.
Żeleński wspomina barwną cyganerię krakowską z przełomu wieków, klimat ówczesnych kawiarni, działalność Zielonego Balonika, premierę "Wesela". Wiele miejsca poświęca Stanisławowi Przybyszewskiemu, którego przyjazd do Krakowa w 1898 roku zelektryzował miasto. W "Znaszli ten kraj?..." przytacza taką scenę:
Oto melodia, która mi się przyplątała mimo woli i która mnie prześladuje od chwili, gdy zamierzyłem dalej snuć swoje wspomnienia na marginesie Moich współczesnych Przybyszewskiego. I widzę bardzo wyraźnie taką scenę. Świt, filująca lampa dogasa, okno balkonu otwarte na ogród, z którego wnika chłód poranka i ćwierkanie ptaszków. Stach śpi głęboko w fotelu, cała jego gromadka, z zielonkawymi twarzami, kipi porozkładana, gdzie tam któremu padło, a w środku, pod stołem, leży młody medyk Szyszka, muzykalny jak Cygan, i rżnie może od godziny na skrzypcach Znaszli ten kraj Moniuszki. Gra leżąc z głową wspartą o pustą flaszkę i raz po raz trąca smyczkiem o blat stołu, co oryginalnie rwie na strzępy tę płynną melodię, bogacąc ją kaprysem niespodzianek. Obok mnie Ludwik Janikowski, ze swoją genialną trupią czaszką, zanosi się od płaczu siedząc na podłodze. Zdaje się, że popłakujemy wszyscy, ale on szlocha, ryczy... A Szyszka gra i gra, aż wreszcie zmęczona ręka grajka wypuściła smyczek, zrobiło się cicho, Janikowski siorbał tylko nosem, i tylko ćwierkanie ptaszków, i chrapanie Stacha... [str. 75]
I jeszcze jeden cytat:
Kawiarnie miały rozmaite stopnie. Jedne sale otwarte były dla wszystkich, inne tylko dla wybranych, jak ów słynny „Paon”. Tam było pianino, były przybory malarskie, tam Przybyszewski genialnie fuszerował Szopena, a Wyspiański, zawsze poważny, zamyślony, zwykł był przypinać papier do blejtramu i kreślić swoje uduchowione portrety.
Ale nadmiar życia nie dał się zamknąć w ciasnej sali, przelewał się na ulice. I dopiero od czasu, jak wdarła się do niego sztuka, pokazało się, że ten i mały, smutny Kraków jest cudownym miastem, że trudno by wymarzyć piękniejszą ramę dla tych nocnych biesiad i wędrówek. Młodzi cyganie nie umieli się rozstać z sobą o żadnej godzinie, koczowali po kawiarniach, snuli się, mówiąc wiersze, nocami po starych zaułkach i ulicach, tłukli się do bram Wawelu, zmieniali, dzięki uprzejmości gospodarza, w swoje obozowisko skład fortepianów w Krzysztoforach, gdzie długie rzędy czarnych zwierzów szczerzyły w nocy fantastycznie swoje białe uzębienie... „Świt już, świt... już gasną latarnie... Ta noc czy mi ujdzie bezkarnie, czy nie sięgnie za zapłatę po życie...” – pisał młodziutki wówczas i wątły Perzyński. Czasem rewolucjonizowano mieszkania szanownych obywateli krakowskich, czasem zapraszano przez okno obcych ludzi z ulicy. Czasem zdarzało się, że jeden z wędrowców, obejmując rękami gruby kasztan na plantacjach, wołał drugiego na pomoc naiwnymi słowami: „Potrzymaj drzewko, bo się chwieje...” Z nastaniem nocy Kraków zmieniał się w miasto z nieprawdziwego zdarzenia. Kraków odrabiał cyganerię za cały wiek i za całą Polskę. 
[Cygan nieznany, str. 57-58]
Nie uznaję pijaństwa, ale z dwojga złego wolałabym, żeby wieczorem po "plantacjach" włóczyli się schlani artyści niż - jak obecnie - pijana smarkateria i brytyjska żulerka. No ale dość dygresji. Żeleński upstrzył relację o tamtych czasach anegdotami o ludziach, którzy współtworzyli krakowską bohemę. I wcale nie byli to sami artyści. Np. taki Zdzisław Gabryelski - "meloman, filozof i oryginał, zarazem właściciel największego w Krakowie składu fortepianów", ciekawie opisany w "Fortepianie Stacha".

Żeleński przytacza te wspomnienia nie tylko z sentymentu do lat młodości. Te felietony to, jak sądzę, kolejny element prowadzonej przez niego kampanii odbrązawiania pisarzy. Nie chciał, żeby i jego znajomi jawili się kolejnym pokoleniom zastygli w pomnikowych pozach.
Polska była podobno zawsze krajem „indywidualistów”, mamy też w każdym pokoleniu indywidualności ciekawych sporo i życie artystyczne dość bujne, ale ubożymy je nie umiejąc się z nim obchodzić. Z dwojga złego raczej „plotka” niż kanonizacja, raczej artysta w szlafroku niż w brązie na co dzień! Z pewnością szlafrok będzie bliższy prawdy od pomnika i lepiej pozwoli nam zrozumieć żywego człowieka. Historia bez anegdoty, to kuchnia bez soli. Nie umiemy żyć z literaturą po prostu, jak z przyjacielem, jak z kochanką; obcałowujemy ją po rękach jak matronę albo biskupa. Każde proste słowo, każdy żart brane są za złe i wykładane opacznie, jak gdyby uśmiech nie był bardzo naturalną formą obcowania duchów. [Cichy jubileusz, str. 51]
Najsłynniejsze były obrachunki Boya z Mickiewiczem i Fredrą. Poproszono go napisanie przedmowy do "Dzieł" Mickiewicza. I wtedy, i teraz wiadomo, że Mickiewicz wielkim poetą był, więc Żeleński zajął się tymi fragmentami jego życiorysu, które dotąd przeważnie skrzętnie pomijano, bo nie pasowały cokolwiek do wizerunku wieszcza.
Mickiewicz był to posąg z brązu w naszym narodowym kościele: czuwano pilnie, aby na tym posągu nie było rysy. [str. 463]
[...]
Życie ma swój patos i ma swój komizm, i dopiero te dwie rzeczy razem dają pełnię prawdy.
Tak, jednolitość posągu osiągnięto nieco sztucznie. Tymczasem wspaniały tragizm jego życia leży nie w jednolitości, ale w jego walkach i rozdarciach. Nie ma potrzeby go powiększać ani upiększać; jest dość wielki i piękny. Mickiewicz to nie posąg; to człowiek ze swymi wzlotami i upadkami, to wielki twórca, którego nieszczęścia ojczyzny wzbiły na najwyższy szczyt i złamały go na nim [str.466]
[Mickiewicz a my]
Nieco inaczej Boy postąpił z Fredrą - zajął się nie tyle jego życiorysem, ile raczej analizą  twórczości. Współcześni literaturoznawcy nie znajdą w niej pewnie niczego odkrywczego, ale mnie, amatorce, wydały się orzeźwiające.


Nie samą literaturą Tadeusz Żeleński żył. Choć my nazywamy czasy, w których trudnił się publicystyką, dwudziestoleciem międzywojennym, to dla Boya i jemu współczesnych był to okres powojenny, lata odbudowy i scalania niepodległego wreszcie państwa. Żeleński obserwował i z entuzjazmem opisywał gwałtowne przemiany obyczajowe, wierzył w jakiś ogólnonarodowy, zgodny, wspólny pęd ku lepszemu, ramię w ramię...
Takie rzeczy to nie u nas.

W granicach II Rzeczpospolitej znalazły się ziemie należące do niedawna do trzech zaborów, a więc podlegające trzem różnym systemom prawnym, mniej lub bardziej restrykcyjnym. Ich ujednolicaniem zajmowała się Komisja Kodyfikacyjna. Jej działalność, zwłaszcza w zakresie tworzenia przepisów dotyczących ślubów cywilnych, rozwodów, aborcji i kary śmierci, była szeroko komentowana, również przez Boya.

Uważał on, że prawo powinno nadążać za przemianami społecznymi i dopuszczać możliwość ślubów cywilnych, rozwodów i aborcji - również ze względów społecznych. Co więcej: państwo i prawo powinny być świeckie! Nawet dziś dla wielu osób, zwłaszcza duchownych, to wcale nie jest takie oczywiste, a co dopiero wtedy! Żeleński nie krył się ze swoim antyklerykalizmem.
Ewolucja, którą przechodzimy, zasługuje na to, aby ją śledzić z cała bacznością. O k u p a c j a  kraju, o której nieraz mówiłem, postępuje. Dzieje się to zwłaszcza dzięki osobliwej konfiguracji frontów politycznych. Jeżeli Sienkiewicz w Potopie porównał Rzeczpospolitą do postawu czerwonego sukna, które sobie wydzierają królewięta, to dziś można by powiedzieć, że wszystkie bez wyjątku partie wydzierają sobie czarną połę sutanny.
[Ku czemu Polska idzie..., str. 226] 
Czy to nam czegoś nie przypomina?
Jednym z najpospolitszych sposobów, używanym od niepamiętnych czasów, jest wmówienie w publiczność, że nie to jest niemoralne, co niemoralne stosunki stwarza, ale że niemoralny jest ten, który je ujawnia i wskazuje. A drugi sposób to utożsamienie sprawy księżej ze sprawą Boga, kleru z religią. Ale to zużyty sposób.
[Rozmyślania wielkopostne, str. 193] 
I tu się Boy mylił. Sposób ten nadal stosuje się, i to z powodzeniem.

Żeleńskiego oburzała buta, hipokryzja i pazerność duchowieństwa, które uzurpowało sobie prawo do wpływania na każdy niemal aspekt życia wiernych (i niewiernych). W cyklu felietonów pt. "Dziewice konsystorskie" piętnował obłudę i groteskę tzw. rozwodów kościelnych (właściwie: unieważnień małżeństwa), które ludzie zamożni mogli sobie po prostu kupić, choć rozwodom cywilnym kościół ostro się sprzeciwiał, w domyśle - bo łamały jego monopol na orzekanie o tym, co na ziemi jest nierozerwalne. Boy podpadł kościołowi również serią artykułów o aborcji, wydanych potem w zbiorze pt. "Piekło kobiet" (w poprzednim wpisie zamieściłam kilka cytatów). W dwóch tekstach ("Przedwiośnie" i "Literatura mniejszości seksualnych") wspomniał też o homoseksualizmie (choć tylko w męskim wydaniu), ale potraktował to zjawisko raczej jak ciekawostkę obyczajową.

Tadeusz Żeleński nie stronił również od mniej poważnych spraw. Pisał np. o karnawale "wczoraj i dziś", o zmianach w dziedzinie savoir-vivre'u, o ogłoszeniach drobnych, o zazdrości w małżeństwie, podrwiwał sobie z kodeksu honorowego Boziewicza, który regulował zasady pojedynkowania się (wznowiło go niedawno Wydawnictwo Bona, można go również przeczytać w PBI).

Zresztą, nawet jeśli kogoś nie interesują podejmowane przez Boya tematy, jeśli czasami irytuje go trochę nazbyt kokieteryjny styl czy pobrzmiewająca nieco fałszywie przesadna skromność, to i tak polecam mu lekturę tekstów Żeleńskiego - choćby dla przyjemności płynącej z obcowania z piękną polszczyzną. Zapewne to kwestia wprawy nabytej podczas tłumaczenia wybitnej literatury francuskiej, kwestia wyobraźni i słuchu; takie zwroty nie biorą się znikąd:

nieustanny głód podrażnień (str. 64)
ciekawy przykład "mimetyzmu" (czy jak się to nazywa), zawsze reprodukował czyjąś indywidualność, zwykle nie na jego miarę (str. 87)
tajemnicza czepność słów drastycznych (624)

 Itd. Pozazdrościć.

Pierwszy tekst w zbiorze to wygłoszony przez Tadeusza Żeleńskiego w wielu polskich miastach odczyt pt. "Jak zostałem literatem". Był kimś znacznie więcej - jedną z najwybitniejszych osobistości polskiej kultury.
Od początku roku jego twórczość należy do tzw. domeny publicznej. "Reflektorem w mrok" można sobie przeczytać w CBI lub kupić na allegro za parę złotych. Mam nadzieję, że wkrótce wszystkie teksty Boya będą równie łatwo dostępne.

***

Raz po raz w trakcie lektury trafiałam na uroczo staroświeckie nieznane słówko: eskamotować (zręcznie coś ukryć lub skraść), pazdur (1. pazur, 2. w budownictwie ludowym ozdoba z drewna umieszczana na szczycie dachu), sztrozak (?), rzadzizna (1. pot. o czymś bardzo rzadkim, 2. wada wewnętrzna odlewu w postaci drobnych pustek), butada (ekstrawagancki żart lub pomysł), fakunda (gadatliwość), fatydyczny (proroczy), preferans (rodzaj gry w karty), kraszuarka (spluwaczka), ażiotaż (spekulacja), prostracja (1. skrajne wyczerpanie nerwowo-psychiczne, 2. leżenie na brzuchu z rozłożonymi rękami, będące w chrześcijaństwie wyrazem pokory wobec Boga i głębokiej modlitwy), zaakaparować (przeciągnąć na swoją stronę), zaszłapane (?) itd. A wiecie, że w dwudziestoleciu międzywojennym garsonka była "popularnym określeniem dziewczyny wyemancypowanej i nowoczesnej (od tytułu powieści V. Margueritte'a La Garçonne, Chłopczyca, 1924)"?

wtorek, 3 kwietnia 2012

Kobieta w literaturze XIII


Świeżo ogłoszone orędzie biskupów w jednym przynajmniej sprawę stawia jasno. W projekcie nowego kodeksu chodziło o to, aby wskazania do przerywania ciąży – dotąd tylko lekarskie – rozszerzyć na tak zwane s p o ł e c z n e. Otóż orędzie biskupów wyraźnie stwierdza, że nie uznaje n a w e t  w s k a z a ń  l e k a r s k i c h, przyjętych – jak wiadomo – od bardzo dawna przez wszystkie kodeksy świata. Wedle tego orędzia w ż a d n y m  w y p a d k u, nawet gdy chodzi o życie matki, przerwanie ciąży nie jest dopuszczalne. To bardzo cenne wyznanie. Próba cofnięcia sprawy na tak okrutne i nieżyciowe stanowisko jest dobitnym stwierdzeniem, że między stanowiskiem ludzkości i nauki a stanowiskiem kleru wszelki kompromis jest daremny i że żadne ustępstwa w sprawie kodeksu nie mogłyby Kościoła zaspokoić.
[List biskupi, str. 202]


Prawo jest bezsilne; nie może niczemu zapobiec; ale istnieniem swoim wyrządza wiele złego, nie jest obojętne. Bo, piętnując zabieg przerwania ciąży jako zbrodnię, wzbrania go lekarzom, którzy z kodeksem się liczą, ale nie przeszkadza go uprawiać wszelkiego rodzaju partaczom, a wreszcie i samym matkom nie przeszkadza doświadczać na sobie „domowych” środków.
[Argumenty, str. 261]


Uczynić biedną dziewczynę matką, pozbawić ją pracy dlatego, że się spodziewa macierzyństwa, kopnąć ją z pogardą, zrzucić na nią cały ciężar błędu i jego skutków i, zagrozić jej latami więzienia, jeżeli, oszalała rozpaczą, chce się od tego zbyt ciężkiego na jej siły brzemienia uwolnić - oto filozofia praw, które, aż nadto znać, były przez mężczyzn pisane! Głosić wzniosłe teorie o „prawie płodu do życia”, znów grozić matce więzieniem w imię praw tego płodu, ale równocześnie nie troszczyć się o to, aby nosicielka tego płodu miała co do ust włożyć... I rzecz szczególna, ten sam płód, nad którym trzęsą się ustawodawcy, póki jest w łonie matki, w godzinę po urodzeniu traci wszelkie prawa do opieki prawnej, może zginąć pod mostem z zimna, gdy matka - którą jej „święte” macierzyństwo czyni nieraz wyrzutkiem społeczeństwa - nie ma dachu nad głową.
["Największa zbrodnia prawa karnego", str. 254-255]


Mam przed sobą przejmujący w swojej nagiej prawdzie list biednej pracownicy, mężatki, matki czworga dzieci, które stara się jak najlepiej wychować, ale piątego urodzić już nie czuła się na siłach ani też nie widziała możności wychowania go. Z zaświadczeniem dwóch lekarzy udaje się do kliniki; świadectwo opiewa, że „wskazane jest przerwanie ciąży z powodu wady serca, ogólnego wyczerpania i anemii”. Idzie na klinikę, kliniczni lekarze obserwują ją dwa dni i - oświadczają, że może rodzić... Nie jest do pomyślenia, aby z takim świadectwem - a nawet bez niego - kobieta z klas uprzywilejowanych nie znalazła pomocy lekarskiej dla przerwania ciąży. Gdy się ma tę świadomość, wówczas ta nadsumienność lekarska, w tym wypadku ponad wszelki obowiązek, wydaje się dość wstrętna.
[Paragraf a lancet, str. 269]


Faktem zaś statystycznie stwierdzonym jest, że wzrostowi urodzeń towarzyszy wzrost śmiertelności, ze spadkiem zaś urodzeń spada śmiertelność i podnosi się zdrowotność. Wzrost zatem urodzeń nie jest bynajmniej wykładnikiem istotnego przyrostu ludności, nie mówiąc już o jej wartości fizycznej i moralnej. Toteż od dawna zaczęto zwracać uwagę na katastrofalne skutki nieograniczonego płodzenia w domu ubogich ludzi, zwłaszcza w mieście. Ta nadmiernie liczna rodzina stwarza nędzę, brud, ciasnotę, ciemnotę, bezwstyd, bo wszystko gniecie się razem, co wiedzie prostą drogą do jakże częstego w tych warunkach kazirodztwa; zdziczenie moralne, nienawiść, rozpacz, niemożność myślenia o poprawie doli, bo połogi, chrzciny, choroby i śmierci zjadają wszystko. Dom staje się piekłem, żona w trzydziestym roku życia schorowaną, starą kobietą, odpychającą fizycznie; mąż ogłuszony piskiem bachorów, widzący żonę albo w ciąży, albo karmiącą, albo i jedno, i drugie razem — ucieka z domu do szynku, gdzie pijaństwem pogłębia jeszcze nędzę rodziny. O potrzebach kulturalnych nie może być mowy; wytwarza się stan beznadziejności i zniechęcenia, podatny dla wszelkich złych podszeptów. Tak przedstawia się w rzeczywistości to nieograniczone błogosławieństwo boże, któremu przeciwdziałanie uważa wielu jeszcze za „rozbijanie rodziny"! Tymczasem nie ma gorszego wroga rodziny niż nadmierna płodność. A z tym bezlikiem dzieci co się dzieje? Chowa się to w nędzy, w brudzie, trawione chorobami, bez opieki, bez czułości, aby pierwszą szkołę życia zaczynać w rynsztoku. Nie ma mowy o staranniejszym wychowaniu, o radości życia; te dzieci ulicy aż nazbyt wcześnie pomnażają nieraz kadry prostytucji lub zbrodni. Zresztą ogromna część ich umiera; tak że ta nadprodukcja dzieci, sprawiwszy wszystkie klęski przeludnienia, w rezultacie nie daje nawet upragnionego przyrostu ludności w mierze, która by wyrównała te klęski.
[Błogosławieństwo boże, str. 276-277]

Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło: zbiór tekstów "Reflektorem w mrok"
Pierwsze wydanie (w formie książkowej, bo najpierw te felietony ukazywały się w prasie):
List biskupi:  Nasi okupanci 1932
Pozostałe teksty: Piekło kobiet 1930