Tytuł: Jaśniepanicz
Pierwsze wydanie: 1987
Autorka: Joanna Siedlecka
Wydawnictwo: WL
ISBN: 83-08-01587-5
Stron: 350 (+ilustracje)
Ocena: 4/5
Co prawda obecnie wypada czytać raczej "Kronosa", który - jak próbują nam wmówić marketingowcy z WL - jest największym wydarzeniem literackim XXI wieku" (!), ja jednak postanowiłam sięgnąć najpierw po "Jaśniepanicza" Joanny Siedleckiej. Przypuszczam, że "tajny" dziennik byłby dla mnie zupełnie niezrozumiały, bo choć swego czasu "Ferdydurke" wywarła na mnie ogromne wrażenie i w dużym stopniu wpłynęła na kształtowanie się mojej osobowości eony temu, czyli w czasach licealnych, to nigdy jakoś nie zainteresowałam się bliżej biografią Gombrowicza. Przeczytałam tylko pierwszy tom "Dziennika", ale słyszałam, że to i owo autor tam przeinaczył i ubarwił. Bynajmniej nie mam mu tego za złe: prawda i szara rzeczywistość często blado wypadają na papierze, zwłaszcza gdy oczekuje się za ten papier pieniędzy. Z czegoś żyć trzeba, a Gombrowicz postanowił żyć z pisania. W rezultacie dużą część życia przebiedował, choć przecież przyszedł na świat w rodzinie bardzo zamożnej.
Siedlecka podkreśla, że "Jaśniepanicz" (stosuję pisownię tytułu z pierwszego wydania w WL w 1987 roku) jest "książką reporterską", a nie biografią. To zbiór bardzo subiektywnych relacji o pisarzu i jego rodzinie, wspomnienia z "drugiego planu": służących, bliższych i dalszych znajomych, krewnych, ludzi, którzy z Gombrowiczem zetknęli się przypadkiem, czasem tylko na kilka godzin czy dni. Szkoda, że nie leżała w możliwościach autorki podróż do Argentyny - zebrałaby tam na pewno ciekawy materiał. "Jaśniepanicz" dotyczy więc, siłą rzeczy, głównie "europejskich" okresów Gombrowicza.
Wspomnienia ułożone są chronologicznie, od tych dotyczących jego dzieciństwa - do śmierci. Nie mają formy wywiadów, Siedlecka oddała narrację swoim rozmówcom, zachowując oryginalny styl ich wypowiedzi. Urozmaiciła je fragmentami listów od i do Gombrowicza, a na końcu książki znajduje się trochę fotografii. Moja ulubiona:
W.G. w 1906 r., źródło: Booklips.pl |
Podobno matka Witolda, pani Antonina, chciała - po urodzeniu dwóch synów i nieładnej córki - mieć kolejną dziewczynkę, więc choć jej czwarte dziecko było chłopcem, długo ubierała je w sukieneczki.
"Jaśniepanicza" czytało mi się świetnie, choć na początku nieco się pogubiłam w rodzinnych koligacjach - przydałoby się jakieś drzewo genealogiczne, może jest w nowszych wydaniach? Szczególnie barwnie wypadają fragmenty dotyczące rodziny Kotkowskich z Bodzechowa, z których wywodziła się matka Witolda. Kotkowscy żenili się między sobą i w tym ludzie postronni upatrywali przyczyny ich dziwactw, fanaberii, a niekiedy - szaleństwa.
Wójcik Wincenty, który najlepiej pamiętał Kotkowskich oraz Gombrowiczów i najwięcej opowiedział, trochę z niepokojem patrzy na moje notatki.
- Z jakiej to właściwie okazji wypytuje pani o Kotkowskich? Wskrzesza nieboszczyków? - pyta.
Niby wprawdzie pod niczym się nie podpisywał, żeby tylko nie miał potem jakichś przykrości.
- Nie będzie żadnych nieprzyjemności - uspokajam. - Po prostu Witold, syn Gombrowiczowej z domu Kotkowskiej, został pisarzem!
- Syn mumii, Ignacowej córki - pisarzem? Proszę, w nim też się jednak odezwało! [str. 43]
Wydaje mi się, że nie polubiłabym Gombrowicza, gdybym znała go osobiście. Tych jego wystudiowanych póz przybieranych, zwłaszcza w młodości i sile wieku, na użytek otoczenia czy też gry z otoczeniem. Obnoszenia się z intelektualną wyższością. Megalomanii. Skrywanego snobizmu. Umniejszania cudzych zalet i sukcesów, żeby skupić uwagę otoczenia wyłącznie na sobie. Prowokowania, często w niezbyt mądry sposób, dla samej prowokacji (i własnej rozrywki). Okrucieństwa konwersacyjnego. Swoistej mizoginii. Zresztą czy autor "Ferdydurke" mógł mieć kryształowy charakter?
Z drugiej strony nie można nie doceniać jego zainteresowania sprawami rodzinnymi i finansowej pomocy, jakiej udzielał po wojnie swoim krewnym w Polsce, choć przecież nigdy mu się tak naprawdę nie przelewało. Cenię go też za przekorę, oryginalność i barwność, choć składają się też na nie wszystkie wymienione wyżej wady.
Współczuję mu, bo gdyby nie wojna, komunizm i wynikające z nich problemy finansowe, Gombrowicz mógłby może zostać w Polsce i w większym stopniu poświęcić się literaturze. Ale może, kto wie, polska kultura stłamsiłaby jego niezależność? Rozmawiał o niej w Vence z Jerzym Pomianowskim, który zapamiętał jego wypowiedź w ten sposób:
- Kultura polska to ziemiaństwo, wieś i kościół. Inteligent siedział na wsi, widział kawałek pola i uważał, że sprawy filozofii załatwia religia i Pan Jezus. Z tego nie mogło powstać nic nowego, własnego, świeżego.
Sztuka to jest świat stworzony przez artystę, własny, wielki mocny. Sztuka to eliminacja, to pisanie tylko tego, co jest dobre i co jest własne.
U nas Mickiewicz, a tu we Francji Montaigne, Pascal. To wstyd, ale Polska nie zdobyła się na żadną myśl samodzielną, własną. Ja nikogo nie oskarżam, ja stwierdzam fakt.
Nie zna się dobrej literatury, traci się całe lata w szkole i w domu na czytanie namiastek; literatury polskiej. Filozofia też nie istnieje. Nie powstała żadna myśl filozoficzna. Zna się wszystko z drugiej, trzeciej ręki, albo się w ogóle nie zna.
Czyta się za dużo i za prędko, lepiej, żeby się nie znało tego wszystkiego. Lepiej byłoby dla Polaków, żeby nie mieli literatury polskiej. [str. 338]
Na tym tle Gombrowicz jawił się sam sobie jako niewytłumaczalny ewenement.
Książka Siedleckiej obfituje w ciekawostki, anegdotki. Nie wiedziałam na przykład, że po wojnie matka i siostra Gombrowicza mieszkały w Kielcach. Że Gombrowicz nie lubił teatru. Że uchodził, i to jeszcze przed wojną, za skąpca, choć może nie aż takiego, jak jeden z jego krewnych, który w cukierniczce zamykał muchę, żeby sprawdzić, czy nikt nie podkrada mu cukru (ciekawe, czy go potem używał albo częstował nim gości...)
Interesująca jest opowieść pani Anieli Brzozowskiej-Łukasiewiczowej, wieloletniej służącej państwa Gombrowiczów, która wspomina m.in., jak podpowiedziała Witoldowi, dla żartu oczywiście, ostatnie zdanie "Ferdydurke". I że "Pamiętnik z okresu dojrzewania", swój literacki debiut, wydał Gombrowicz własnym sumptem, tzn. sumptem swojego ojca, który tym samym, zdaniem pani Anieli, niepotrzebnie zniechęcił syna do kariery sędziego. Co na to zagorzali przeciwnicy self-publishingu? ;)
Siedlecka pisze o Gombrowiczu, ale jej książka wiele mówi też o Polsce - życiu młodych artystów w międzywojniu, o przedwojennym ziemiaństwie, jego trudnych powojennych losach, o życiu literackim w kraju, o argentyńskiej Polonii.
Czytałam pierwsze wydanie "Jaśniepanicza", które, jak się dowiedziałam, ze względów cenzuralnych nie zawiera rozmowy z Jerzym Giedroyciem. Do tego ukazało się na papierze klasy V, już pożółkłym i tu i ówdzie przybrudzonym - egzemplarz biblioteczny. A jednak wydaje mi się, że więcej z tej lektury wyniosłam niż gdybym przedarła się przez całego "Kronosa" wraz z wszystkimi przypisami. O ile mogę sądzić na podstawie fragmentów znalezionych w sieci, "Kronos" to deser dla zaawansowanych gombrowiczologów, początkującym polecam "Jaśniepanicza". Jako wstęp do "Dziennika".