Impresje

środa, 29 maja 2013

JAŚNIEPANICZ

Tytuł: Jaśniepanicz
Pierwsze wydanie: 1987
Autorka: Joanna Siedlecka
Wydawnictwo: WL
ISBN: 83-08-01587-5
Stron: 350 (+ilustracje)
Ocena: 4/5

Co prawda obecnie wypada czytać raczej "Kronosa", który - jak próbują nam wmówić marketingowcy z WL - jest największym wydarzeniem literackim XXI wieku" (!), ja jednak postanowiłam sięgnąć najpierw po "Jaśniepanicza" Joanny Siedleckiej. Przypuszczam, że "tajny" dziennik byłby dla mnie zupełnie niezrozumiały, bo choć swego czasu "Ferdydurke" wywarła na mnie ogromne wrażenie i w dużym stopniu wpłynęła na kształtowanie się mojej osobowości eony temu, czyli w czasach licealnych, to nigdy jakoś nie zainteresowałam się bliżej biografią Gombrowicza. Przeczytałam tylko pierwszy tom "Dziennika", ale słyszałam, że to i owo autor tam przeinaczył i ubarwił. Bynajmniej nie mam mu tego za złe: prawda i szara rzeczywistość często blado wypadają na papierze, zwłaszcza gdy oczekuje się za ten papier pieniędzy. Z czegoś żyć trzeba, a Gombrowicz postanowił żyć z pisania. W rezultacie dużą część życia przebiedował, choć przecież przyszedł na świat w rodzinie bardzo zamożnej.

Siedlecka podkreśla, że "Jaśniepanicz" (stosuję pisownię tytułu z pierwszego wydania w WL w 1987 roku) jest "książką reporterską", a nie biografią. To zbiór bardzo subiektywnych relacji o pisarzu i jego rodzinie, wspomnienia z "drugiego planu": służących, bliższych i dalszych znajomych, krewnych, ludzi, którzy z Gombrowiczem zetknęli się przypadkiem, czasem tylko na kilka godzin czy dni. Szkoda, że nie leżała w możliwościach autorki podróż do Argentyny - zebrałaby tam na pewno ciekawy materiał. "Jaśniepanicz" dotyczy więc, siłą rzeczy, głównie "europejskich" okresów Gombrowicza.

Wspomnienia ułożone są chronologicznie, od tych dotyczących jego dzieciństwa - do śmierci. Nie mają formy wywiadów, Siedlecka oddała narrację swoim rozmówcom, zachowując oryginalny styl ich wypowiedzi. Urozmaiciła je fragmentami listów od i do Gombrowicza, a na końcu książki znajduje się trochę fotografii. Moja ulubiona:

W.G. w 1906 r., źródło: Booklips.pl
Podobno matka Witolda, pani Antonina, chciała - po urodzeniu dwóch synów i nieładnej córki - mieć kolejną dziewczynkę, więc choć jej czwarte dziecko było chłopcem, długo ubierała je w sukieneczki.

"Jaśniepanicza" czytało mi się świetnie, choć na początku nieco się pogubiłam w rodzinnych koligacjach - przydałoby się jakieś drzewo genealogiczne, może jest w nowszych wydaniach? Szczególnie barwnie wypadają fragmenty dotyczące rodziny Kotkowskich z Bodzechowa, z których wywodziła się matka Witolda. Kotkowscy żenili się między sobą i w tym ludzie postronni upatrywali przyczyny ich dziwactw, fanaberii, a niekiedy - szaleństwa. 
  Wójcik Wincenty, który najlepiej pamiętał Kotkowskich oraz Gombrowiczów i najwięcej opowiedział, trochę z niepokojem patrzy na moje notatki.
   - Z jakiej to właściwie okazji wypytuje pani o Kotkowskich? Wskrzesza nieboszczyków? - pyta.
  Niby wprawdzie pod niczym się nie podpisywał, żeby tylko nie miał potem jakichś przykrości.
  - Nie będzie żadnych nieprzyjemności - uspokajam. - Po prostu Witold, syn Gombrowiczowej z domu Kotkowskiej, został pisarzem!
  - Syn mumii, Ignacowej córki - pisarzem? Proszę, w nim też się jednak odezwało! [str. 43]

Wydaje mi się, że nie polubiłabym Gombrowicza, gdybym znała go osobiście. Tych jego wystudiowanych póz przybieranych, zwłaszcza w młodości i sile wieku, na użytek otoczenia czy też gry z otoczeniem. Obnoszenia się z intelektualną wyższością. Megalomanii. Skrywanego snobizmu. Umniejszania cudzych zalet i sukcesów, żeby skupić uwagę otoczenia wyłącznie na sobie. Prowokowania, często w niezbyt mądry sposób, dla samej prowokacji (i własnej rozrywki). Okrucieństwa konwersacyjnego. Swoistej mizoginii. Zresztą czy autor "Ferdydurke" mógł mieć kryształowy charakter?
Z drugiej strony nie można nie doceniać jego zainteresowania sprawami rodzinnymi i finansowej pomocy, jakiej udzielał po wojnie swoim krewnym w Polsce, choć przecież nigdy mu się tak naprawdę nie przelewało. Cenię go też za przekorę, oryginalność i barwność, choć składają się też na nie wszystkie wymienione wyżej wady. 
Współczuję mu, bo gdyby nie wojna, komunizm i wynikające z nich problemy finansowe, Gombrowicz mógłby może zostać w Polsce i w większym stopniu poświęcić się literaturze. Ale może, kto wie, polska kultura stłamsiłaby jego niezależność? Rozmawiał o niej w Vence z Jerzym Pomianowskim, który zapamiętał jego wypowiedź w ten sposób:
  - Kultura polska to ziemiaństwo, wieś i kościół. Inteligent siedział na wsi, widział kawałek pola i uważał, że sprawy filozofii załatwia religia i Pan Jezus. Z tego nie mogło powstać nic nowego, własnego, świeżego.
  Sztuka to jest świat stworzony przez artystę, własny, wielki mocny. Sztuka to eliminacja, to pisanie tylko tego, co jest dobre i co jest własne.
  U nas Mickiewicz, a tu we Francji Montaigne, Pascal. To wstyd, ale Polska nie zdobyła się na żadną myśl samodzielną, własną. Ja nikogo nie oskarżam, ja stwierdzam fakt.
  Nie zna się dobrej literatury, traci się całe lata w szkole i w domu na czytanie namiastek; literatury polskiej. Filozofia też nie istnieje. Nie powstała żadna myśl filozoficzna. Zna się wszystko z drugiej, trzeciej ręki, albo się w ogóle nie zna.
  Czyta się za dużo i za prędko, lepiej, żeby się nie znało tego wszystkiego. Lepiej byłoby dla Polaków, żeby nie mieli literatury polskiej. [str. 338]
Na tym tle Gombrowicz jawił się sam sobie jako niewytłumaczalny ewenement. 

Książka Siedleckiej obfituje w ciekawostki, anegdotki. Nie wiedziałam na przykład, że po wojnie matka i siostra Gombrowicza mieszkały w Kielcach. Że Gombrowicz nie lubił teatru. Że uchodził, i to jeszcze przed wojną, za skąpca, choć może nie aż takiego, jak jeden z jego krewnych, który w cukierniczce zamykał muchę, żeby sprawdzić, czy nikt nie podkrada mu cukru (ciekawe, czy go potem używał albo częstował nim gości...) 
Interesująca jest opowieść pani Anieli Brzozowskiej-Łukasiewiczowej, wieloletniej służącej państwa Gombrowiczów, która wspomina m.in., jak podpowiedziała Witoldowi, dla żartu oczywiście, ostatnie zdanie "Ferdydurke". I że "Pamiętnik z okresu dojrzewania", swój literacki debiut, wydał Gombrowicz własnym sumptem, tzn. sumptem swojego ojca, który tym samym, zdaniem pani Anieli, niepotrzebnie zniechęcił syna do kariery sędziego. Co na to zagorzali przeciwnicy self-publishingu? ;)

Siedlecka pisze o Gombrowiczu, ale jej książka wiele mówi też o Polsce - życiu młodych artystów w międzywojniu, o przedwojennym ziemiaństwie, jego trudnych powojennych losach, o życiu literackim w kraju, o argentyńskiej Polonii.


Czytałam pierwsze wydanie "Jaśniepanicza", które, jak się dowiedziałam, ze względów cenzuralnych nie zawiera rozmowy z Jerzym Giedroyciem. Do tego ukazało się na papierze klasy V, już pożółkłym i tu i ówdzie przybrudzonym - egzemplarz biblioteczny. A jednak wydaje mi się, że więcej z tej lektury wyniosłam niż gdybym przedarła się przez całego "Kronosa" wraz z wszystkimi przypisami. O ile mogę sądzić na podstawie fragmentów znalezionych w sieci, "Kronos" to deser dla zaawansowanych gombrowiczologów, początkującym polecam "Jaśniepanicza". Jako wstęp do "Dziennika".


wtorek, 21 maja 2013

LAMPART

Tytuł: Lampart (Il Gattopardo)
Pierwsze wydanie: 1958
Autor: Giuseppe Tomasi di Lampedusa
Tłumaczenie: Zofia Ernstowa
Wydawnictwo: PIW
Seria: KIK
ISBN: 83-06-01741-2
Stron: 232
Ocena: 5/5
SPOILERY

Już po przeczytaniu kilku akapitów "Lamparta" uświadomiłam sobie, że tym razem obcuję z Literaturą - właśnie tak, przez duże L. Wprawdzie Giuseppe Tomasi di Lampedusa jest autorem tylko tej jednej powieści (która w dodatku ukazała się dopiero po jego śmierci), ale dojrzałości literackiej mógłby mu pozazdrościć niejeden uznany pisarz.

Ujęła mnie łatwość (zapewne pozorna), z jaką Lampedusa tworzył sceny tak wyraziste i malownicze, że nawet mnie, osobie niemal pozbawionej wyobraźni przestrzennej i zupełnie wypranej z jakichkolwiek zdolności plastycznych, zdawało się niekiedy, że czytam o obrazie, który wisi na ścianie przede mną. Tym tropem poszedł też chyba Luchino Visconti - wiele ujęć ekranizacji  "Lamparta", którą wyreżyserował, można z powodzeniem przenieść na płótno (lub wydrukować), oprawić i podziwiać. 

Nie mogła nie przypaść mi do gustu tematyka powieści. Lubię schyłkowość - w literaturze i w filmie. Akcja "Lamparta" rozgrywa się w dużej mierze na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku, w okresie walk o zjednoczenie Włoch. Główną postacią jest książę Fabrizio Corbera i to na przykładzie losów jego rodu, rodu Salina, Lampedusa opisał koniec pewnej epoki i początek nowej. Arystokracja powoli traci na znaczeniu, jej miejsce (i źródła dochodów) przejmują sprytni dorobkiewicze, którzy w porę się zorientowali i poparli zmiany.
"To wszystko nie powinno trwać, a jednak trwać będzie zawsze; oczywiście w ludzkim pojęciu "zawsze" - wiek, dwa, a potem będzie inaczej, ale gorzej. My byliśmy Lampartami i Lwami, zastąpią nas szakale i hieny; i wszyscy: lamparty, szakale, hieny, będziemy się uważali w dalszym ciągu za sól ziemi." [str. 155]
Arystokraci mogli biernie obserwować rozwój wydarzeń zza murów otaczających ich pałace albo wziąć udział w tworzeniu nowego porządku i czuwać, żeby nie odbiegał zanadto od starego. Czterdziestopięcioletni książę Salina wybrał tę pierwszą postawę. Czynne uprawianie polityki nie licowało z jego subtelnym intelektualizmem i dobrym smakiem. Zadowalał się trafnym przewidywaniem rozwoju wypadków, zaskakiwało go tylko tempo zmian. Podziwiał swojego siostrzeńca, Tancreda Falconeri, który na przewidywaniach nie poprzestawał, przeciwnie - starał się być stale w centrum wydarzeń. To właśnie Tancredi wypowiada kluczowe (a w każdym razie bardzo często cytowane) zdanie:
Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko musi się zmienić. [str. 25]
Zakłada czerwoną koszulę i bierze udział w wyprawie tysiąca Garibaldiego, której celem było obalenie dynastii Burbonów i przyłączenie Królestwa Obojga Sycylii do Włoch, potem wstępuje do regularnej armii nowego króla Wiktora Emanuela II, a z czasem otrzymuje tytuł księcia i prestiżowe stanowisko ambasadora. Równie umiejętnie lokuje swoje uczucia - poślubia piękną Angelikę Sedàra, której ogromny posag rekompensował wyjątkowo złe koneksje i umożliwiał Tancredowi zdobycie wyżej wymienionych zaszczytów, które w minionym porządku społecznym otrzymałby pewnie ze względu na swoje pochodzenie.

Ci członkowie rodu Salina, którzy postanowili trzymać głowy wysoko i nie pospolitować się z nuworyszami, zapłacili za to utratą części majątku i prestiżu. Widać to wyraźnie w ostatnim rozdziale powieści, w którym czytamy o trzech starych już (mamy 1910 rok) i niezamężnych córkach księcia Fabrizia, kurczowo trzymających się resztek dawnej świetności. Przy czym okazuje się, że to, co tak wytrwale pielęgnowały, to fałsz i imitacja. Doprawdy, autor obszedł się z pannami Salina wyjątkowo okrutnie, zwłaszcza z Concettą, meblując jej pokój wszystkimi niespełnionymi marzeniami (szczegóły - w książce). W tej właśnie części szczególnie widać, jak subtelnie, nienachalnie Lampedusa posługuje się symbolami. 

Również przedostatni rozdział nie dotyczy wydarzeń z lat sześćdziesiątych XIX wieku; w całości traktuje o śmierci księcia w 1883 roku. Don Fabrizio ma świadomość bliskiego końca i robi bilans swojego życia, próbuje "wydobyć z olbrzymiego kopca popiołu pasywów złote słomki szczęśliwych chwil" [str. 205].
"Mam siedemdziesiąt trzy lata, z czego licząc  z grubsza żyłem, naprawdę żyłem w sumie dwa... co najwyżej trzy lata. A cierpienia, nuda - ile tego było? Nie warto silić się na obliczenia: cała reszta - siedemdziesiąt lat! [str. 207]
Warto by było przytoczyć ten rozdział w całości - świetna proza o odchodzeniu.

***

"Lampart" to z jednej strony uniwersalna opowieść o upadku starego porządku i budowaniu nowego, ale wszystko to dzieje się w bardzo konkretnym miejscu i czasie, które Lampedusa precyzyjnie i malowniczo opisuje. Sporo miejsca poświecił wyjaśnieniu, dlaczego Sycylia - niemal pionowo padające promienie słoneczne, historia, krajobraz - jest miejscem tak wyjątkowym, determinującym w dużym stopniu życie mieszkańców, którzy mogą wyzwolić się spod jej wpływu tylko pod warunkiem, że opuszczą wyspę przed ukończeniem dwudziestu lat. Opisy przyrody są po prostu świetne - kilka przytoczyłam na końcu wpisu.


Skoro spodobały mi się nawet opisy przyrody, to oczywiste jest, że i styl autora musiał mi przypaść do gustu. Podobno "Lampart" stylizowany jest na powieść dziewiętnastowieczną. W 1958 roku jego "klasyczność" musiała budzić zgorszenie wśród krytyków.
Narracja jest trzecioosobowa, śledzimy wydarzenia z punktu widzenia księcia Salina (oczywiście nie dotyczy to ostatniego rozdziału), nurzamy się w tym wieku dziewiętnastym, ale kilka razy autor wyskakuje z anachronicznym porównaniem w rodzaju:
znowu zaskoczyło go zawrotne tempo historii; wyrażając się bardziej nowocześnie, powiemy, że [...] don Fabrizio poczuł się jak współczesny człowiek, który myśląc, że siada do samolotu starego typu kursującego między Neapolem a Palermo, nagle zdaje sobie sprawę, że znalazł się w samolocie ponaddźwiękowym, którym doleci do celu swojej podróży, zanim jeszcze zdąży się przeżegnać. [str. 82]
Nie, nie, nie. Nie spodobały mi się tego rodzaju metafory i odautorskie aluzje. Niszczyły na chwilę klimat; to jedyna wada, jaką dostrzegam w tej powieści. No, może przyczepię się jeszcze do tego, że podróż ojca Pirrone (rozdział piąty) do rodzinnego domu burzy nieco kompozycję - przechodzimy z arystokratycznego świata i jego problemów polityczno-filozoficznych do nieplanowanej i pozamałżeńskiej ciąży siostrzenicy księdza.

Mimo tych drobiazgów powieść podobała mi się ogromnie. Przeczytałam ją (dwa razy) w tłumaczeniu Zofii Ernstowej, po czym dowiedziałam się, że kilka lat temu ukazało się nowe - Roberta Kasprzysiaka. Myślę, że warto mieć oba. Polecam również wspomniany już film Viscontiego, ale raczej po lekturze. Pojawia się on w różnych wersjach - ja widziałam tę trochę przyciętą, mniej więcej trzygodzinną, z dialogami po włosku. Ostrzegam: już podczas seansu nachodzi człowieka ochota, żeby polecieć na Sycylię. Piękny film. W starym stylu, ale piękny. Kilka fotosów:

Burt Lancaster jako książę Salina (źródło)

Claudia Cardinale jako Angelika Sedàra (źródło)

Alain Delon jako Tancred Falconeri (źródło)

(źródło)

Bal (źródło)

***   ***   ***

I na koniec kilka opisów:
Wenus błyszczała jak ziarnko wyjęte z winnego grona, przezroczyste i wilgotne, lecz zdawało się, że już słychać furkot słonecznej kwadrygi podjeżdżającej stromą drogą do linii horyzontu; niedługo potem napotykali pierwsze stada, popędzane kamieniami przez bosych pasterzy, sunące naprzód leniwie jak mętne wody przypływu; wełniste grzbiety owiec były miękkie i różowe w pierwszym brzasku jutrzenki; po drodze trzeba było uśmierzać gwałtowne zatargi wyżłów z psami owczarskimi; po tych ogłuszających przerwach w marszu, skręcali zboczem wzgórza i zagłębiali się w odwieczną ciszę pasterskiej Sycylii. Nagle wszystko oddalało się nieskończenie w przestrzeni i bardziej jeszcze w czasie. Donnafugata ze swoim pałacem, ze swymi nowobogackimi była odległa zaledwie o dwie mile, lecz jej wspomnienie spłowiało jak dalekie krajobrazy widywane czasem przez wylot tunelu kolejowego; jej troski i przepych wydawały się jeszcze mniej ważne, niż gdyby należały do przeszłości, bo w porównaniu z tym niezmienionym od wieków ustroniem zdawały się być dopiero sprawą przyszłości, nie czymś z kamienia i ciała, ale czymś wysnutym z przędzy marzeń, owocem jakiejś utopii wykołysanej przez wiejskiego Platona; wystarczyłby drobny przypadek, żeby to wszystko uległo zmianie albo przestało istnieć. Tak więc pozbawione tej odrobiny dynamiki, jaką zachowuje w sobie wszystko, co należy już do przeszłości, te troski i ten przepych Donnafugaty nie mogły już przyprawiać o udrękę. [str. 77]
***
Skoro dotarli na szczyt góry, rzadko porośnięty tamaryszkiem i drzewami korkowymi, ujrzeli przed sobą krajobraz prawdziwej Sycylii, w porównaniu z którym barokowe miasta i gaje pomarańczowe są niczym; był to krajobraz wyżarty słońcem, falisty; niezliczone nagie, niemal nierzeczywiste wzgórza ciągnęły się jedno za drugim, bez końca. Niemożliwością było wyobrazić sobie, jak wyglądały ich kontury w natchnionym momencie stworzenia: przypominały morze, które skamieniało nagle, w chwili gdy raptowna zmiana wiatru zakotłowała fale. Donnafugata, skulona, kryła się w jakimś bezimiennym załamku terenu i nie było widać żywej duszy, jedynie rzędy krzewów winnej latorośli wskazywały na obecność człowieka. Z jednej strony, za linią wzgórz, widniała kryształowa plama w kolorze indygo: morze, bardziej jeszcze jałowe od ziemi. [str. 85-86]
***
W sinym świetle godziny piątej rano Donnafugata ziała pustką i przedstawiała rozpaczliwy widok. Przed każdym domem wzdłuż trędowatych murów walały się resztki nędznego jadła; trzęsące się psy pożerały je z nigdy nie nasyconą łapczywością. Niektóre drzwi były już otwarte i smród stłoczonych na noc w ciasnych izbach ludzi dolatywał na ulicę; w chybotliwym świetle lamp matki spoglądały na powieki chorych na egipskie zapalenie oczu dzieci; większość tych kobiet była w żałobie, niektóre były żonami owych widm napotykanych znienacka na zakrętach opustoszałych dróg. Mężczyźni brali w ręce motyki i szli na poszukiwanie tych, którzy, jeśli Bóg pozwoli, zechcą im dać pracę. Głuchą ciszę przerywały od czasu do czasu piskliwe wrzaski histerycznych głosów. Od strony klasztoru Santo Spirito cynowy świt zaczynał podświetlać ołowiane chmury. [...]
Chevalley wsiadł do pocztowego dyliżansu, którego koła miały kolor wymiotów. Wychudzona, pokryta bliznami szkapa ruszyła w daleką drogę.
Dzień wstał zaledwie: tej odrobinie światła, której udało się przedrzeć przez zasłonę chmur, stanęły z kolei na przeszkodzie niewiarygodnie brudne szyby. Chevalley jechał sam; podskakując i odbijając się na wszystkie boki, poślinił czubek wskazującego palca i przetarł mały skrawek szyby. Wyjrzał - przed nim w świetle koloru popiołu podrygiwał nieuchwytny krajobraz, dla którego nie było odkupienia. [str. 154-155]

środa, 15 maja 2013

Prasówka

Pozwolę sobie zacytować fragment tekstu Sławomira Mizerskiego z najnowszej "Polityki" [nr 20/2013 (2907)]. Jego artykuły określane są mianem "felietonów satyrycznych". Lubię ten typ humoru, ale tak się jakoś zwykle składa, że po lekturze nie jest mi do śmiechu (chyba że gorzkiego).
Zdaniem arcybiskupa Michalika, wśród Polaków zanika patriotyzm, miłość ojczyzny i „powoli umiera człowiek w człowieku”. Zanik człowieka w człowieku arcybiskup wiąże z „zanikiem poczucia godności Polaka”, co pokazuje, że Polak jest najbardziej skondensowaną i esencjonalną postacią człowieka, a człowiek o obniżonej zawartości Polaka to karykatura i człowieka, i Polaka. Specjaliści z Centrum Zdrowia Matki Polki i Ojca Polaka potwierdzają, że pacjentów z objawami niedoboru Polaka przybywa. Przyznają jednak, że bardziej niż zanik Polaka w człowieku niepokoi ich zjawisko narastania Polaka w Polaku.

– To skutek zanieczyszczenia środowiska toksycznymi politykami. U niektórych badanych wysokie stężenie Polaka w organizmie doprowadziło do spowolnienia procesów myślowych. Ludzie ci nie potrafią powiedzieć, kim są, poza tym, że są Polakami. W organizmach niektórych pacjentów zawartość Polaka przewyższyła już zawartość człowieka – ubolewa dyrektor Centrum.

Jakie są objawy?

 – Bolesne nadęcia, ataki samouwielbienia na tle martyrologicznym, zafiksowanie na tragicznej przeszłości, przewlekłe uniesienie połączone z kontemplacją własnej wyjątkowości. Do tego okresowa pomroczność wywołana ciągłym unoszeniem się honorem, patos połączony z urojeniami, ponuractwo i zaburzenia percepcji sprawiające, że w innym człowieku nie widzi się człowieka, tylko Niemca, Ruska, Roma, a zwłaszcza Żyda.
***

W artykule Edyty Gietki o chorobie Alzheimera znalazłam też frapującą informację o sposobie nie tyle powstrzymania, co pewnego spowolnienia tej strasznej przypadłości:
Z badań zdrowych stulatków wynika też, że dobrą (z perspektywy neuronów) cechą osobowości jest wtrącanie się we wszystko, kłótnie z sąsiadem o politykę, plotkarska ciekawość, co u innych.
Opłaca się być wrednym i irytującym. I gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie?

TRAFNY WYBÓR

Tytuł: Trafny wybór (The Casual Vacancy)
Pierwsze wydanie: 2012
Autorka: J.K. Rowling
Tłumaczenie: Anna Gralak
Ocena: 3+/5

Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83240-2146-8
Stron: 505

Na ogół unikam powieści obyczajowych, bo ich tematem przewodnim są najczęściej rachityczne relacje międzyludzkie, co mnie raczej nudzi, ale ciekawa byłam pierwszej powieści Rowling dla dorosłych. Autorka nie wysiliła się na oryginalność: "Trafny wybór" traktuje o tym, że ludzie to idioci, którzy unieszczęśliwiają siebie i innych, a już zwłaszcza własne dzieci. Z drugiej strony czytało mi się tę książkę bardzo dobrze, szybciutko przewracałam kartki, żeby dowiedzieć się, co dalej, chociaż było jasne, że happy endu nie będzie. Nawet jeśli do jakiejś postaci los się na chwilę uśmiecha, to chyba tylko po to, żeby następnego dnia zrzucić jej na głowę cięższą cegłę. (Wyjątkiem jest Sukhvinder Jawanda, która musiała pociąć się żyletką i prawie utonąć, żeby rodzice przestali uważać ją za leniwe beztalencie i dostrzegli w niej końcu człowieka).

Bohaterowie powieści należą do dwóch społeczności, które dzieli niewielka odległość geograficzna, ale mentalny dystans między nimi jest na tyle duży, że stanowi barierę niemal nie do przebycia. Obywatele niewielkiego (fikcyjnego) miasteczka Pagford z wyższością pomieszaną ze strachem i odrazą patrzą na mieszkańców Fields, pobliskiego osiedla domków komunalnych, które na ich terenie kilkadziesiąt lat wcześniej wybudowała sąsiednia gmina Yarvil.

W końcu pojawia się szansa przekazania Fields na rzecz Yarvil, skąd całe to zło kiedyś przypełzło. Rada Gminy Pagford, która ma wydać w tej sprawie opinię, jest podzielona na dwa zwalczające się obozy. Nieformalnym przywódcą jednego z nich jest zamożny sklepikarz, a drugiego - Barry Fairbrother, powszechnie lubiany dyrektor lokalnego oddziału banku. Barry urodził się w Fields, ale dzięki nauce i ciężkiej pracy udało mu się awansować do klasy średniej i przeprowadzić do Pagford. Nie zapomniał jednak o swoich korzeniach i robił, co mógł, żeby mieszkańcom Fields pomóc. Ostro sprzeciwiał się połączeniu osiedla z Yarvil.

Tego wszystkiego dowiadujemy się z retrospekcji - Barry umiera już na drugiej stronie powieści i w Radzie Gminy powstaje wakat. Oba obozy mają swoich kandydatów na jego miejsce. Przy okazji wyborów wypłynie sporo brudów pranych do tej pory w domowych zaciszach - oprócz oficjalnego konfliktu o Fields, wszyscy toczą podjazdowe wojenki ze swymi najbliższymi, którzy lepiej niż ludzie postronni wiedzą, jak wbić wrogowi nóż w plecy.


Czytelnik już od pierwszych stron znajduje się w centrum wydarzeń, Rowling darowała sobie wstępną prezentację bohaterów. Fabułę poznajemy z perspektywy kilkunastu osób, przy czym najciekawsze są te fragmenty, w których świat dorosłych obserwujemy oczyma ich dzieci. Nie ma w tej powieści typowego głównego bohatera, choć niektórym autorka poświeciła nieco więcej miejsca niż innym. Poszczególne postaci wypadają autentycznie, Rowling musi być niezłą "psycholożką", nie do końca przekonujące jest może tylko nagromadzenie nieszczęść na kilometr kwadratowy. W trakcie lektury zastanawiałam się, CO jeszcze może przytrafić się Krystal Weedon i jej braciszkowi.

"Trafny wybór" może być ciekawym punktem wyjścia do dyskusji o społecznej solidarności (a raczej - o jej braku). Stawia pytania, sugeruje, ale nie daje ostatecznych odpowiedzi. I słusznie. W beletrystyce wolę taką "obiektywną" narrację od zaangażowanej, która kojarzy mi się z miejsca ze "Sprawą dla reportera", w której pani Jaworowicz przekrzykuje wszystkich (chcąc nie chcąc muszę czasami rzucić okiem na ten program, kiedy odwiedzam rodziców).

Może jakimś nadzwyczajnym stylem Rowling nie błysnęła, ale po raz kolejny udowodniła, że potrafi tworzyć interesujące, niebanalne opowieści. Dobra książka obyczajowa nie jest zła:).