Impresje

poniedziałek, 26 października 2020

Chłopi w literaturze V

Źródło cytatu: "Żywot chłopa polskiego na początku XIX stulecia", nakład Jakóba Mortkowicza, Warszawa 1907 (polona.pl), str. 65-68

We wstępie napisano trochę ogólnie o sytuacji polskich chłopów na początku XIX w., w kolejnej części książki przedstawiono życiorys Kazimierza Deczyńskiego, który jest autorem trzeciej i zasadniczej części tej publikacji: "Opisu życia wieśniaka polskiego". 

Deczyński urodził się 1800 r. we wsi Brodnia, w ówczesnym województwie kaliskim, w rodzinie chłopskiej. Była to wieś rządowa, co oznaczało, że "pan" nie był jej właścicielem, a tylko dzierżawcą. Ojcu Deczyńskiego udało się doprowadzić do tego, że syn zdobył jakie takie wykształcenie i został nauczycielem w rodzinnej wsi. Początkowo Deczyński nie angażował się zbyt otwarcie w stosunki między dzierżawcą a włościanami (wśród których byli jego najbliżsi), ale stopniowo orientował się w sytuacji, zdobywał dowody przeciwko "dworowi" i w końcu wystąpił po stronie pokrzywdzonych. Oczywiście nic nie uzyskał, a "pan" pięknie mu się potem odpłacił.

Warto przeczytać pamiętnik Deczyńskiego, bo jest to jeden z bardzo nielicznych tekstów pisanych z perspektywy ówczesnego chłopa, nieprzefiltrowany przez redaktorów z innej warstwy społecznej. Nie ukazał się drukiem za życia autora.


    Przekonałem się nareszcie, iż opłacana Dzierżawa do skarbu publicznego szczególniej za prestanda włościańskie jest bardzo mierną, gdyż dzierżawca tylko 12 groszy polskich za dzień jeden pańszczyzny opłacał, a zatem zacząłem myśleć, iż ze wszech względów daleko swobodniej żyliby włościanie, aby sami wprost do skarbu publicznego za wszystkie swoje robocizny i daniny opłacali gotowemi pieniędzmi i wcale żadnemu Dzierżawcy nie byli podlegli, gdyż byłem naocznym świadkiem, że jest tysiąc sposobów dokuczyć chłopu, a nawet zniszczyć go zupełnie, chociaż nic więcej nie będzie robił pańszczyzny tylko swoją powinność. — Zniszczyć może chłopa pod pozorem jego istotnej powinności nie tylko sam Pan, gdy ma złość przeciwko niemu, ale zniszczy go Ekonom, a nawet i włodarz, jak się pokaże z następujących przykładów. 

niedziela, 9 sierpnia 2020

Migawki z podróży po Polsce w czasach stanisławowskich, czyli na jak małym człowiek potrafi poprzestać

Źródło: "Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców", tom II, PIW 1963, str. 21-23, dzienniki Ernsta Ahasverusa von Lehndorffa



   Wyjeżdżam 2 maja o godzinie siódmej rano. O szóstej wieczorem przybyłem do Myszyńca, pierwszego polskiego miasteczka, gdzie znalazłem wprawdzie dobrych ludzi, ale taką nędzę i bród w gospodach, że przyjdzie mi zapewne spędzić tu bardzo złą noc. Cztery albo pięć dni, jakie przeznaczyłem na obejrzenie osobliwości Warszawy, upłynie mi, sądząc z tego, co tu widzę, chyba dość smutno. Piję herbatę i noc spędzam w pomieszczeniu, w którym wtedy, kiedy przybyłem, znajdowały się świnie. Na szczęście spotykam kobietę, która rozumie nieco po niemiecku. Polecam jej, aby porządnie wymiotła izbę, a następnie wykadziła. Ale do gospody przybywa stale tyle ludzi, że zaduch nie ustępuje. Wreszcie o godzinie dziewiątej pozwalają mi zamknąć drzwi do mojej izby. Muszę ją jednak dzielić z gospodarzem, jego żoną, trojgiem dzieci i mymi dwoma lokajami.

   Wstaję o godzinie czwartej, a o szóstej odjeżdżam. Okolice są tu strasznie piaszczyste i smutne. W południe przybywam do Dylewa. Znalezienie pokoju należy tu do rzeczy niemożliwych. Wobec tego proszę o ustawienie na wolnym powietrzu stołu, przy którym piszę, jem obiad i czekam, dopóki konie moje nie wypoczną. O godzinie drugiej jadę dalej, nie wstąpiwszy do żadnego z tutejszych domów. 

   Droga prowadzi ciągle przez rozległe piaski i lasy sosnowe aż do Bertokowa [?]. Żyd proponuje mi zatrzymanie się w jedynym tak zwanym pokoju mieszkalnym, który jest jednak tak brudny, że nie mogę przemóc wstrętu, by tam wejść. Rozglądając się wokoło spostrzegłem coś w rodzaju stajni, wyglądającej dość zachęcająco. Zaproponowałem zatem Żydówce, żeby mnie tu urządziła. Odpowiedziała mi, że zimowały tu wprawdzie cielęta, ale że wyrzuci gnój i wyporządzi ją dla mnie. Ludzie są tu dobroduszni. Kiedy rozdałem im kilka groszy, chyba więcej niż dziesięć osób zabrało się do pracy i wydaje mi się, że z wyjątkiem stajni Augiasza żadnej innej tak szybko nie oczyszczono. W ciągu godziny - czekałem wówczas na dworze - nieczystości wywieziono, ale ponieważ w stajni nie ma okien, trzeba było zostawić drzwi otwarte. Zażądałem, aby wykadzono w owym pomieszczeniu, po czym wietrzę i sam kadzę powtórnie. Wreszcie o godzinie dziewiątej jakoś się urządziłem: wniesiono mi starą ławę i deskę, którą ułożono na beczce. Miało to wyobrażać stół. W końcu ustawiono też moje łóżko. Wypiłem herbatę, poczytałem nieco i o dziesiątej czułem się w mojej budzie już zupełnie zadomowiony. Jeszcze raz przekonałem się, na jak małym człowiek potrafi poprzestać.

   4 maja. Wstaję, piję kawę i o godzinie szóstej odjeżdżam. Ogromnie się cieszę, że noc spędziłem w stajni, gdyż przechodząc obok mieszkania gospodarza spostrzegłem tam ponad dwudziestu Żydów, wrzeszczących jak w synagodze i wydających przy tym takie dźwięki, że z całą pewnością straciłbym słuch, gdybym pozostał w owym pokoju. 

   Pola i drogi stają się teraz lepsze. Mieszane lasy, przez które przejeżdżamy, są zachwycające w swej wiosennej zieloności. Po przebyciu pięciu mil przyjechałem do Pułtuska, rezydencji biskupiej, należącej do brata króla, w której znajdują się klasztory i wspaniałe kościoły. W gospodzie otrzymałem osobny pokój.

   Po obiedzie zwiedzałem miasto. Prezentuje się ono dość ładnie. Gdy jednak ogląda się drewniane domy z ich dachami i kominami, trzeba je uznać za szkaradne. Nie mogę zrozumieć, jak to się dzieje, że polskie miasta nie palą się każdej doby. Drewniane domy stłoczone są jeden obok drugiego, a na ulicach panuje taki smród i brud, że można się udusić. Gdy trzeba uzyskać jakąkolwiek informację, należy zwracać się z tym do Żydów, którzy zarówno tu, jak i w całym kraju stanowią najinteligentniejszą część ludności. Miejscowi ludzie są o wiele głupsi.

   O godzinie piątej odjeżdżam, przebywam jeszcze dwie mile, a na noc zatrzymuję się w nędznej żydowskiej karczmie. Ponieważ Żydzi obchodzili szabas, nie chcieli się niczego tknąć i moja służba musiała rozpalić ogień i narąbać drzewa. Byłem tym bardzo uradowany, ponieważ ludzie owi sprawiali bardzo nieprzyjemne wrażenie, mimo że z okazji szabasu włożyli wszyscy białe koszule i wyglądali nieco mniej brudno niż zwykle.

 

piątek, 7 sierpnia 2020

Kobieta w literaturze LXXI

Źródło: "Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców", PIW 1963, tom II, str. 138-139, konkretnie rozdział "Pamiętniki" Larsa Engeströma

 

   Byłem zaproszony na jednę wieczerzę, którą księżna de Nassau wydawała dla ambasadora i dla jego otoczenia. Osób na niej było niewiele. Księżna opowiadała nam, że z liczby zaproszonych dwadzieścia sześć osób zachorowało. Uwierzyłem temu w prostocie ducha i sądziłem, że jaka epidemia grasowała po mieście. Uspokojono mnie wszakże zapewnieniem, iż księżna jejmość miała zwyczaj kłamania i w ten sposób starała się uniewinnić z małej liczby przytomnych gości. Księżna de Nassau była z domu Gozdzka. Ojciec jej, skąpiec wielki, zebrał bardzo znaczną fortunę, której ona stała się jedyną spadkobierczynią. Poszła była naprzód za mąż za księcia Janusza Sanguszkę, z którym się przez rozwód rozstała. W Spa zrobiła znajomość z panem Charles de Mailly, zwykle zwanym księciem de Nassau. Sądziła, że jest w istocie księciem posiadającym jakiś kraik w Niemczech, a on był przekonany, że księżna miała niezmierne bogactwa.   

   Tymczasem ojciec księcia przez trybunały Cesarstwa uznany został nieprawym synem, a księstwo Siegen oddano księciu Oranii. Księżna ówczesna Sanguszkowa już była natenczas strwoniła znaczniejszą część swojego majątku. W ten sposób oszukali się wzajem oboje. Małżeństwo zawarte zostało, gdy król szwedzki znajdował się w Spa. Utrzymywała ta pani, że król się w niej kochał i że dla walczenia przeciwko księciu de Nassau wydał wojnę, które tego roku wybuchnęła. Niezmiernie się tym pyszniła. Mówiła mi, że proponowała królowi handel nader dla Szwecji korzystny. Miała mu dostarczać drzewa z ogromnych lasów dóbr swoich ukraińskich. Wprawdzie nie bardzo była mocną w jeografii, ale na dowcipie jej nie zbywało, miała go wiele. Kłamstwa jej przybierały postać poetycznych romansów, których obfite źródło nigdy się nie wyczerpywało. Marszałek Potocki chodził tam często dla przyjemności słuchania żywych jej opowiadań. Była niegdyś bardzo piękną i niezmiernie romantycznego usposobienia i fantazji. Gdy śliczny jej pałac, który miała w Warszawie, palił się, zatrzymała się w domu naprzeciw niego, siadła w oknie dla przypatrzenia się pożarowi i śpiewała arię Didony oglądającej Kartago w płomieniach. Lubiła bawić się kosztem drugich w sposób często zjadliwy i uszczypliwy. Przede mną był w Warszawie minister duński, którego nazwiska sobie przypomnieć nie mogę.     

   Jednego dnia księżna mu powiada:

   - Jakże pan rzadko u mnie bywasz, jak pan jesteś niegrzeczny!

   - Księżna pani daruje, ale ja tak daleko mieszkam.

   - A, prawda! - rzekła. - Szkapy to fatyguje (Cela fatigue les bêtes).  

   W miejscu pałacu, o którego pożarze wspomniałem, chciała sobie zbudować nowy; przygotowano plan bardzo wspaniały. Miał być niezmiernie obszerny, lecz zaledwie dokończono pawilon, który stał w końcu bocznego skrzydła, gdy księżnej pieniędzy nie stało na ciąg dalszy. 

   Wcale pięknie pawilon ten sobie umeblowała i mieszkała w nim, prawiąc tysiące różnych rzeczy skomponowanych dla wytłumaczenia, czemu budowla została przerwana. Reszta gmachu stała w ruinach.


środa, 27 maja 2020

Kobieta w literaturze LXX

Źródło cytatu: "Staropolska miłość" Alojzego Sajkowskiego, Wydawnictwo Poznańskie 1981, str. 173


   Jmp. starosta grabowiecki - donosi Sarnecki Radziwiłłowi w dniu 11 sierpnia 1695 - uwiózł z Lublina jejm. pannę Modrzejowską, podskarbiankę kor. nad., w ciężkim matkę eo casu zostawiwszy żalu. A to tak. Kiedy mu nie pomogły różne instancyje osobliwie Parlamentu tamecznego, bo i królewskie były concumvalencyje o tę Damę. Widząc, że matka Chomentowskiemu, wojewodzicowi bracławskiemu, onę już deklarowała, ad haec violentia media udał się. Panna naprzód miała do niego osobliwą inklinacyją podobno i z namowy jej konfidentek, które dobrze muneribus pan młody osypał, tak się dała namówić.
   O północy porwała się z łóżka, na ktorym matka z nią spała, która gdy poczuła, że wstaje, pyta się: dokąd wstajesz? Odpowiedziała: "Opus naturae". Zawołała na dziewczynę: "Idź za panną!" Dziewczyna ochotnie uczyniła, bo i ta pretio była namowiona. Wyszła z panną, ktora głowę sobie zawiązawszy chustką i płaszcz na się włożywszy, in albis boso poszła do karety. Tam w kontusz soboli obwiniona jechała przez miasto i słomiany rynek z assistentią świc. Tam już pan młody odwod trzymał we stu albo więcej koni. Za miastem dopiro wsiadł do karety i z nią jechał aż do Łęcznej. Tam transfigurativ w sobotę przeszłą pomienioną pannę, którym ślub dawał jm. ks. oficjał lubelski. Była pogoń za nim od jmp. wojewodzica bracławskiego, ale obaczywszy większe siły jmp. starosty, lubo i Trybunał mu przydał ludzi, obrocił się nazad [...] Bardzo Królestwo Imć apprehendowało to, że tak w młodym wieku panna, we 14 lat, odważyła się na to, tak wielkiego rodzica corka.

piątek, 8 maja 2020

Kobieta w literaturze LXIX

Źródło cytatu: "Anioł w domu, mrówka w fabryce" Alicji Urbanik-Kopeć, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2018, ebook, str. 36-39. Książkę dostałam za to, że zapisałam się w kwietniu do newslettera KP, ale okazała się naprawdę interesująca i dobrze napisana.


Trzecia okazja nadeszła w 1883 roku i ta odbiła się szerokim echem. W roku tym warszawskie władze miejskie i policja postanowiły walczyć z epidemią chorób wenerycznych. Wobec braku skutecznych sposobów leczenia jedyną metodą na ograniczenie rozprzestrzeniania się kiły i syfilisu były wzmożone kontrole sanitarne. Policja już wcześniej miała obowiązek doprowadzać prostytutki raz na dwa tygodnie na badanie, jednak poniekąd słusznie podejrzewano, że nie tylko one mogą być chore. Oberpolicmajster (czyli szef policji) Warszawy, generał Mikołaj Buturlin, wydał zarządzenie, by do regularnych kontroli lekarskich zgłaszały się również kobiety pracujące najemnie, to jest w kawiarniach, barach, szynkach, restauracjach i fabrykach, ale tylko wtedy, jeśli ich pracodawcy nie będą w stanie poręczyć za ich moralne prowadzenie. Ustawa okazała się katastrofalnie nieskuteczna, szczególnie w fabrykach. Z pięciuset zawiadomionych zakładów produkcyjnych poręczenie odesłały tylko sześćdziesiąt dwa. Wobec tego zadecydowano o przeprowadzaniu badań lekarskich. Tę groźbę robotnicy i robotnice odebrali jako ostateczną potwarz, zrównującą pracownice fabryczne z prostytutkami. I w tej właśnie sprawie głos zabrał Proletariat.
W odezwie autorzy nazywają zarządzenie Buturlina „obelgą wyrządzoną całej ludności robotniczej”. Co ciekawe, odezwa ta adresowana jest tylko do robotników, a nie do robotnic albo chociaż do robotników i robotnic razem. „Robotnicy Obywatele! – rozpoczyna Waryński – rozporządzenie […] nakazuje oddawać rewizji policyjno-lekarskiej wszystkie kobiety pracujące na fabrykach, warsztatach i magazynach […]. Jest to obelga, jakiej świat nie słyszał”. Dlaczego jednak jest to obelga? „A więc dość żyć z pracy, by nieść na swym czole piętno prostytutki! – grzmi Waryński. – Więc żony, córki i siostry wasze, które los zmusił pracować, prawo zalicza do rzędu ulicznych nierządnic, handlujących swym ciałem”. Praca w fabryce jest zatem przymusem, który z powodu nowego prawa może stać się jeszcze bardziej przykry, ponieważ dojdzie do niego upokorzenie moralne. Kogo jednak Proletariat uznaje za ofiarę tej sytuacji? „Robotnicy! Wam dano policzek, was spodlić chciano – wypróbować waszą cierpliwość i uległość!” Otóż upokorzeni zostaną robotnicy, mężczyźni, których siostry, matki i żony będą poddawane kontroli. Mamy tu więc do czynienia z klasycznym patriarchalnym traktowaniem kobiety jako własności mężczyzny. Atak na nią uderza w jej właściciela. To robotnicy (a nie robotnice) powinni się czuć oburzeni nowym prawem, ponieważ to im, mężczyznom, imputuje się, że ich żony, matki i siostry są w jakiś sposób skompromitowane moralnie, a więc kompromitują ich samych. Starając się wzbudzić bunt w robotnikach, Waryński pisze dalej: „Czy dozwolicie podłym agentom znęcać się nad słabszą połową waszej robotniczej klasy?”. Po raz kolejny odwołuje się do patriarchalnego porządku, w którym to mężczyźni, sami uciskani, mają bronić tak samo uciskanych, a może jeszcze bardziej kobiet. Robotnicy nawet do rewolucji społecznej mają przystąpić powodowani bardzo tradycyjnymi wartościami – takimi właśnie jak obowiązek obrony kobiet. Cała odezwa, mimo że inspirowana niesprawiedliwością wobec kobiet, adresowana jest do mężczyzn jako aktywnych podmiotów, chociaż w tym przypadku założenie bierności kobiet jest zupełnie nieuzasadnione.

piątek, 24 kwietnia 2020

Chłopi w literaturze IV

Trafiłam ostatnio w internecie na niezwykle interesującą (dla mnie) książkę "Materyjały do etnografii ludu polskiego z okolic Kielc" zebrane przez księdza Władysława Siarkowskiego (1840-1902), który miał, zdaje się, takie hobby, że spisywał wszystko, co mu okoliczni parafianie naopowiadali:). Poniżej cytuję fragmenty części drugiej wspomnianego dzieła, dotyczące zabobonów związanych z uprawą roli. I szczerze mówiąc, to nie wierzę, że przeciętny chłop stosował czy wierzył w choćby jedną z tych "metod". Chociaż... w różne rzeczy ludzie wierzą i dzisiaj, a co dopiero mówić o niepiśmiennych chłopach sto pięćdziesiąt lat temu... Mocno się uśmiałam, czytając o tych sposobach, czego i Wam życzę:).

Zainteresowałam się tą pozycją, bo moi przodkowie pochodzą ze wsi położonych niedaleko Gór Świętokrzyskich. Autor koncentruje się co prawda na opisie wsi położonych bliżej Kielc i raczej na południe od Gór, podczas gdy moi przodkowie mieszkali na północ od nich, ale myślę, że kilka czy kilkanaście kilometrów dalej życie toczyło się podobnie.


Źródło cytatu: "Materyjały do etnografii ludu polskiego w okolic Kielc" ks. Władysława Siarkowskiego, Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego 1879, część II, str. 53-64


   W okolicach Kielc obfitość zabobonów, mających łączność z uprawą roli, siewem, żniwem, domem i gospodarstwem, nierównie jest większą niż koło Pińczowa. Przyczyna tej nierówności polega: na większej oświacie ludu powiatu pinczowskiego niż kieleckiego, już wreszcie na samej przyrodzie miejscowej tych dwóch okolic. Wogóle uważając, okolice kieleckie, aczkolwiek piękne, są bardziej górzyste, ponure, ztąd i dziksze niż pinczowskie i dlatego na umyśle swego mieszkańca piętnują pewną szorstkość, którą łatwo dopatrzeć w jego mowie, sposobie życia, śpiewie, a nawet w ubraniu. Ziemia jałowa, nieurodzajna, na wielu miejscach pokryta smugami piasków, nierzadko niewynagradzająca trudu około niej podjętego, zmusza poniekąd właściciela do szukania środków nadnaturalnych, leżących w zabobonach, bo sądzi w dobréj wierze, że one przyczynią się do dopełnienia braków, do pomnożenia plonu. Dodając do nadmienionych przyczyn i tę okoliczność, że wsie w kieleckiém zbyt są od siebie porozrzucane, że ich domy niegromadnie, ale w długim szeregu kolonij poumieszczane, że w kieleckiém mniéj jest kapłanów do sprawowania posług religijnych i rozciągnięcia pieczy duchownéj nad owieczkami, niż w innych w ogóle powiatach, a w szczególności w pinczowskiém, mniéj téż stósunkowo szkół elementarnych w ubiegłej przeszłości było w kieleckiém niż pinczowskiém: to nie będziemy się dziwić, że zabobony w wielkiéj swéj rozciągłości i doniosłości istnieją między Kielczanami. A choć i tu znajduje się niemały poczet oświeceńszych włościan, którzy w gruncie rzeczy nie wierzą w zabobony, to mimo tego, idąc za zwyczajem większego ogółu swoich współbraci — nie odrzucają ich wcale. (...)
    Uprawa roli pod siew każdego gatunku zboża, sadzenie i okopywanie jarzyn i t. p. czynności rolnicze, mają szczególniej w kieleckiém odrębne zabobony, przesądy, prognostyki i dnie uprzywilejowane. Najwięcej jadnak zabobonów z rozlicznymi waryjantami praktykuje się przy sianiu: rozsady, lnu i konopi jak również sadzeniu kapusty. (...)

2. Przed nałożeniem nawozu na piérwszą furę w kieleckiém przestrzegają ściśle tego zwyczaju, że biorą trzy razy gnoju na widły wyrzucają na dach domu, lub obory, następnie naładowaną furę żegnają krzyżem św. i kropią święconą wodą.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Chłopi w literaturze III

Źródło cytatu: "Dzieła wszystkie", tom 20, Radomskie, Oskara Kolberga (polona.pl), str. 45 i 52



   Wład. E. Zapałowski (T y g o d n.  i l l u s t r. 1882, nr. 352) mówi:
   Jeszcze słówko musimy poświęcić ogólnéj fizyognomii tutejszego ludu (od gór Święto-krzyzkich) „kobiet jak i mężczyzn w ogóle do pięknych zaliczyć niepodobna. Wzrostu bywają miernego, a nawet małego; kobiety pękate, przysadziste, choć znowu nie można bezwarunkowo nazwać ich brzydkiemi, bo tryskające zdrowie, świeżość, mocne rumieńce, w końcu piękny strój, dodają im wiele wdzięku i krasy. Mężczyźni chuderlawi, z długiemi, z przodu tylko ostrzyżonemi włosami, zakrywającemi czoło i okalającemi twarz zupełnie wygoloną, nie mogą także pięknie wyglądać.”
   „W bliższém obcowaniu z tutejszym ludem wiele można znaleźć zdrowego chłopskiego rozumu i trafnych często poglądów; ogół jednak jest ciemny, gruby w swych wyrażeniach, niedowierzający, konserwatywny w wysokim stopniu, a choć oświata nie mogła przedrzeć się tu przez góry i lasy, demoralizacya znalazła jeszcze drogę i wdarła się w ten cichy zakątek, pod nizkie słomiane strzechy.”

    G a z e t a  K i e l e c k a  z  r. 1874, nr. 56, w artykule p. K.-z „Z wycieczki w Łysogóry” tak się wyraża: „Lud okolic Święto-krzyzkich nie odznacza się po większéj części tak pięknemi rysami i przyjemną powierzchownością, jak nad-wiślańscy Sandomierzacy lub Krakowiacy; jest ponury i zabobonny. Zamożni włościanie, z powodu dość jałowego gruntu, trafiają się nader rzadko.” Za to, wcale nie rzadkiemi bywają tu kradzieże, a powód do nich dawać może bieda. Osobliwie też łakomi są na wszelkiego rodzaju wiktuały; a tylko jajko ukraść (tak tu jak i pod Sandomierzem) za wielki grzech sobie poczytują.

   G a z e t a  K i e l e c k a 1874, nr. 56, w artykule p. K-z „Z wycieczki w Łysogóry" mówi: „Materyał na odzienie każdego z włościan od gór święto- krzyzkich, oprócz czapki i zimowych butów, jest wytworem ich przemysłu. Gospodynie same przędą i tkają z lnu własnéj uprawy i z wełny własnéj hodowli owiec, lniane i wełniane tkaniny, służące im na odzienie jako i na sprzedaż, jak n. p. płótno poszukiwane i praktyczne, wełniane zapaski i wełniane dywaniki (kilimki) najczęściéj w czarne i czerwone pasy, służące kobietom do okrycia w zimie zamiast ciepłych chustek i kupowane od nich na dywaniki dla okrycia n. p. bryczki. Sukno na kapoty mężczyzn również przez kobiety jest wyrabiane. Dla tego-to w każdéj prawie chacie można znaleźć warstat tkacki. W ogóle strój mieszkańców téj okolicy jest prosty i skromny."
   „Sukmana bronzowego koloru, ze stojącym kołnierzem, skromnie czerwonemi sznurkami wyszytym i granatowa czapka z dużem rondem z czerwonemi często wypustkami i dużym daszkiem, stanowią zwykły strój mężczyzn. Na zimę niektórzy noszą wysokie baranie czapki. Kożuchów i rękawic na zimę, a kapeluszy na lato prawie nie znają, a na większe mrozy pod wełniane sukmany podwdziewają ciepłe wełniane spancerki i takież spodnie. W lecie rzadko chodzą w butach; nosząc zamiast nich tak zwane trepki t. j. rodzaj pantofli z grubą drewnianą podeszwą, na wierzchu któréj jest przybity kawałek przyszwy, zakrywający stopę do połowy i służący do utrzymania na niéj tego obuwia. “ (Obacz wizerunek w Seryi II Ludu, od Iłży i Szydłowca).
   „Ubranie kobiet składa się w lecie z kolorowych perkalikowych lub wełnianych spódnic, takichże zapasek, któremi i plecy okrywają. W zimie ubranie to zastępują wełnianemi szorcami, zapaskami i kilimkami (płachtą). Włosów tak mężatki jak i dziewczęta po większéj części nie splatają w warkocze, a tylko je swobodnie z tyłu głowy spuszczają, związując lekko małą bawełnianą kolorową chustką z opuszczonemi końcami. Na nogach zimą codziennie, a latem tylko w święto, gdy idą do miasta, noszą płytkie trzewiki i pończochy."
   „Porównywając ubiór włościan innych okolic z ubiorem święto-krzyzkich, możemy zauważyć, że ci ostatni są mniej wybredni i mniéj estetyczni pod względem okrycia, i więcéj zahartowani na zimno."

Tu mamy co prawda lata 60. w Tarczku, ale zapaski,
które te panie mają na ramionach,
to chyba najbardziej tradycyjny element stroju ludowego,
o którym dzisiaj się nadal pamięta.
Fotografia Pawła Pierścińskiego


 

czwartek, 16 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze VIII

Źródło cytatu: "Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki" Nathaniela Philbricka, tłumaczenie: Jan Szkudliński, Wydawnictwo Poznańskie 2018, str. 63-64 i 67


Około 60 mil na południowy zachód od zatoki Provincetown, u spływu dwóch rzek nieopodal dzisiejszego Warren w stanie Rhode Island, znajdowała się siedziba Massasoita, regionalnego przywódcy (sachema) Tubylców. Był mężczyzną w kwiecie wieku - około trzydziestopięcioletnim, silnym, majestatycznym, cechującym się niewymuszoną godnością, jakiej oczekiwano od sachema.
   Choć sam był zdrowy i pełen wigoru, jego lud został ciężko doświadczony przez choroby. W ciągu trzech lat, w trakcie których Pielgrzymi przygotowywali swoją wyprawę do Ameryki, Indianie z południowej części Nowej Anglii doświadczyli tego, co naukowcy nazywają "epidemią na dziewiczej ziemi" - czyli chorobą zakaźną, dla której organizmy miejscowych nie umiały wyprodukować przeciwciał. W latach 1616-1619 choroba, być może dżuma, przywleczona przez europejskich rybaków na teren współczesnego Maine, rozprzestrzeniła się na południe wzdłuż wybrzeży Atlantyku aż po wschodnie brzegi zatoki Narragansett, zabijając w niektórych okolicach do 90 procent mieszkańców.
   Ludzie umierali tak licznie i tak szybko, że nie pozostał nikt, by pogrzebać ciała. Przybrzeżne obszary Nowej Anglii, niegdyś zamieszkane równie gęsto co Europa Zachodnia, nagle się wyludniły. Tylko bielejące kości znaczyły miejsca, w których niegdyś istniały kwitnące społeczności. Poza chorobami, region doświadczyły zjawiska opisywane jako "napięcia społeczne i krwawe wojny". Społeczności miejscowych, które nawet w najlepszych czasach żyły poróżnione ze sobą, teraz walczyły o nowy porządek na ponurym bezludziu Nowej Anglii.
   Plemię Massasoita, znane jako Pokanokeci od zajmowanego przez nich obszaru u krańca zatoki Narragansett, ucierpiało szczególnie ciężko. Przed epidemią liczyło około 12 tysięcy ludzi, dzięki czemu Massasoit mógł zmobilizować do 3000 wojowników. Po trzech latach chorób jego siły zmniejszyły się do paruset ludzi. Jeszcze gorszym z punktu widzenia Massasoita był fakt, że zaraza nie dotknęła sąsiedniego wrogiego plemienia Narragansettów, którzy panowali nad zachodnimi wybrzeżami zatoki i liczyli około 20 tysięcy, w tym 5000 wojowników. Wkrótce Massasoit i dziesięciu jego wojowników musieli przełknąć upokorzenie i złożyć hołd Narrangasetom, których sachem Canonicus uznawał odtąd Pokanoketów za swoich poddanych.
   Wyniszczeni chorobami i podlegli od niedawna potężnym i dumnym wrogom, Pokanokeci desperacko starali się zachować swoją odmienność, a Massasoit miał sojuszników. Masaczusetowie z północy i Nausetsi z Cape Cod podzielali niechęć Pokanoteków do Narrangasettów. Choć Pokanokeci byli zdecydowanie słabsi liczebnie, nie zniechęciło to Massasoita do prób wykorzystania sojuszy z innymi plemionami, celem zneutralizowania zagrożenia z zachodu. [...]

środa, 8 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze VII

Źródło cytatu: "Msza za miasto Arras" Andrzeja Szczypiorskiego, Kantor Wydawniczy SAWW - Poznań 1989, str. 30-32


   Nastał ciężki czas dla miasta. Najgorsza zaś była świadomość, że znikąd niepodobna oczekiwać pomocy. Ludzie czuli się żywcem pogrzebani, zdani wyłącznie na własne siły i przedsiębiorczość, co - prawdę rzekłszy - uwalniało ich z więzów, jakie świat zwykle narzuca. Skoro byli tak bardzo osamotnieni, tak opuszczeni przez władców świeckich i duchownych, tak całkowicie skazani - przyszło im na myśl, że wszystko, co ich przedtem ze światem wiązało - pozbawione jest wartości. W godzinie strasznego doświadczenia, zabijani przez zarazę i głód, ujrzeli się jakby na wyspie bezludnej, otoczeni zewsząd bezmyślnym, obojętnym i nieprzebytym morzem. Ale nie tylko to oddziaływało na ich wyobraźnię. Zrazu, w obliczu tego nieszczęścia, niemal wszyscy stali się sobie równi i legły w gruzach uświęcone prawa. Jednako umierali rzemieślnicy, panowie i kapłani, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci. Śmierć, wjechawszy w bramy miasta na swym czarnym koniu - pukała do wszystkich drzwi, nie bacząc na rodzaj domostwa. Przebrzydłe szczury, których całe czeredy jawiły się w mieście w biały dzień, pod upalnym niebem - z jednakim apetytem rzucały się na ciała umarłych, bez względu na to, jak pańskie lub jak plebejskie było to mięso. Farias de Saxe, którego duma wydawała się silniejsza od pragnienia życia - doglądał czujnie, by skąpe porcje trafiały równo do każdej gęby.
   Więc jak powiadam, najpierw zapanowała osobliwa równość, nie pozbawiona dzikości i szaleństw... Ktoś porwał za sobą tłum do klasztoru Dominikanów, gdzie przez wieki gromadzono uczone księgi. Nie wiedzieć czemu, tłum uczynił z pergaminów olbrzymi stos i podpalił je, a gdy płomienie strzeliły w górę - ludzie ujęli się pod ręce i tańczyli w blasku ognia i kłębach dymu, aż do późnej nocy. Niszczyli wszystko, co nie było zdatne do jedzenia. Nastał czas nowych wartości dla miasta i - dalibóg - wydawać się mogło, że przy całym nieszczęściu i goryczy, ludzie oddychali swobodniej! Nagle niemal wszyscy bez wyjątku odczuli poprzednie swoje życie jako obarczone mnóstwem zbytecznych dziwactw i urojeń. Nie mówiono: "na cóż nam teraz księgi i nauki", ale mówiono: "na cóż w ogóle księgi i nauki, jeśli wbrew naszej woli wypełnia się czas i trzeba odejść z tego świata, nie zaznawszy ani radości, ani rozkoszy, ani nawet prawdziwych nieszczęść..." Zwątpiwszy w zasady, rychło też zwątpili w Boga. Z każdym dniem stawał się mniej potrzebny, bowiem nie był obecny, odszedł z Arras, wydawszy je na łup zgłodniałych obywateli. I oto nagle nasze ciała, umierające, wychudzone z głodu, rozpalone od wewnątrz zarazą - nabrały najwyższego znaczenia. Ludzie z czułością spoglądali na swoje twarze, ramiona, brzuchy. Nic poza ciałem nie przedstawiało wartości i nic nie było bardziej godne tkliwości. Zdarzyło się, że ci, którzy byli grubsi od innych - doznawali osobliwej rozkoszy i cieszyli się szacunkiem, który był niemal równy czci. Ale nie trwało to długo, bowiem właśnie obarczeni tłuszczem - pierwsi poszli pod nóż... Strąceni z ołtarzy - powędrowali na stoły. Zaczęła się tyrania chudych i żylastych. Wybuchł straszliwy terror, a dzikość dosięgła szczytu.
   Jakże śmieszna jest natura człowieka. Kiedy sądzono ową kobietę, wszystkim się zdawało, że Arras spadło na samo dno nieszczęść i zgryzoty. W jakiś czas potem ludzie wspominali proces dzieciobójczyni jako świadectwo dawno minionej sielanki. Miasto, w którym działają sądy, stanowi się prawa i wykonuje wyroki - nie jest miastem opuszczonym przez Boga. W Arras, gdzie jak potem rachowano, co trzeci człowiek padł od zarazy lub głodu - nie było już nic boskiego. Zostaliśmy sami z naszym człowieczeństwem, z naszymi ciałami, z naszą wyobraźnią, ożywianą tylko przez żołądki.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze VI

Tym razem cytat z książki, którą mam na półce, ale nie jest moją własnością. Wypożyczyłam ją jeszcze w czasach przedpandemicznych. Termin zwrotu przedłużono na razie do 1 czerwca, ale podejrzewam, że jeszcze wtedy biblioteki będą zamknięte i prawie wszystko inne też...

To literatura obozowa, więc wiadomo, czego się spodziewać - czytacie na własną odpowiedzialność.


Źródło cytatu: "Wakacje nad Adriatykiem" Zofii Posmysz, Czytelnik 1970

   Stukam knykciem w ramę najwyższej przegrody, "półka" to się nazywa, mieszkać na półce, znaczy mieć już jakieś przywileje, minimalne zapewne, ale jednak. W porównaniu z tymi, co śpią w dolnych przegrodach, podciekających podczas deszczu wodą i błotem, to już luksus, i to także luksus, że można nie tylko swobodnie usiąść, ale i wstać, i nawet wyciągnąć ramiona przy wdziewaniu sukni, a i to także, że rzadziej zaglądają tu szczury i nie sypią się na twarz żadne brudy, zbutwiała słoma, grudy błota, czasem tylko zabłąkane, pojedyncze płatki śniegu albo deszczowa rosa, bo nad głową ma się dach, nie strop, lecz dach właśnie, z precyzyjnym rysunkiem więźby dachówek. Ciekawy to rysunek, o fakturze wklęsło-wypukłej z nalotami szronu, które, gdy grubsze, jaśnieją skrzącą bielą (po wielu latach odnajdę jego repliki w niektórych obrazach abstrakcjonistów malowanych techniką impasto), kiedy przechodziłam tyfus plamisty, ta skośnie biegnąca w dół płaszczyzna dachu, osędziała od mrozu, była dla moich rozgorączkowanych oczu niebieskim stropem, przesuwały się po nim procesje świętych ze śpiewem "Ciebie on z łowczych obieży wyzuje i w zaraźliwym powietrzu ratuje", a ja śpiewałam wraz z nimi z sercem lekkim jak ta śnieżna sadź, bo przecież kiedyś w dzieciństwie przez dziewięć miesięcy w każdy pierwszy piątek przystępowałam do komunii, a powiedziane jest, "kto tak czyni, nie umrze śmiercią". Więc wpatrywałam się w ten firmament, na którym i gwiazdy były, i księżyce i śpiewałam wraz z wędrującymi po nim procesjami świętych pańskich, aż którejś nocy nie zobaczyłam ich, tylko ogromny, pulsujący złotym blaskiem kielich z wiatykami. Światłość bijąca od niego rozprzestrzeniała się na całą płaszczyznę dachu, o którym w tej chwili jedynej podczas długiej gorączki wiedziałam, że nie jest stropem niebieskim, lecz dachem budynku, do którego przychodziło się umierać. Niewidzialna ręka kapłana unosiła nad kielichem biały krążek, ten rósł i zbliżał się do półki, na której leżałam, więc pomyślałam, że oto dotrzymana zostaje gwarancja, że zatem nie ma już przeszkód, abym umarła. Ale nie bałam się niczego, nawet tego największego z lęków, że jutro przy ściąganiu zwłok moja głowa będzie stukać o ramy niższych przegród jak zawsze przy ściąganiu z półki, aż uderzy o ziemię z rozmachem i z tym obrzydliwym odgłosem, który najbardziej chore budził z zamroczenia przypomnieniem "jutro ty", i żal mi też nie było niczego w tej chwili, nawet tego, że nie będzie grobu, na który przyszłaby kiedyś moja matka, w tej jednej chwili przestałam się bać wszystkiego i rozchyliłam usta, żeby przyjąć wiatyk. [str. 36-37]

czwartek, 2 kwietnia 2020

Epidemia w literaturze V

Źródło cytatu: "Silva rerum II" Kristiny Sabaliauskaitė, tłumaczenie Izabeli Korybut-Daszkiewicz, Wydawnictwo Literackie 2018, str. 216-219


Wiosną, gdy w mieście dopiero zaczęły umierać pierwsze ofiary, padając wprost na ulicach, mieszkańcy oburzali się na włóczęgów, kieszonkowców i maruderów okradających zwłoki, a teraz już nikt się temu nie dziwił, bo dookoła działy się o wiele straszniejsze rzeczy, ulice zamieniły się w prawdziwe piekło, a ludzie już tylko zewnętrznym kształtem przypominali człowieka, gdyż to, czego się dopuszczali, przechodziło ludzkie pojęcie; tak, w Wilnie było teraz jak w piekle - w dzień żar lał się z nieba, a wokół unosiła się dziwna mgła, przez którą z trudem docierały promienie słońca, lecz gdy nadchodził zmierzch, mgła się rozpraszała i niebo o zachodzie płonęło, jakby objęte piekielną pożogą, w dymie palonych ognisk, w blasku płomieni całe miasto nabierało różowoczerwonej barwy, niczym ciało ofiary złożonej na ołtarzu dla samego szatana, i tylko czarne krzyże dzwonnic i miedziane piersi kopuł sterczały ponad miastem cuchnącym słodkawo, tego zapachu nie sposób było z czymkolwiek pomylić - smród palonego ludzkiego mięsa mieszał się z odurzającą wonią mirry i olibanum, bo w kościołach dniem i nocą odprawiane były teraz msze, podczas których obficie używano kadzideł, żeby chronić się przed zarazą, ale to nie pomagało, ludzie zdychali na dziedzińcach kościołów, na progach, na marmurowych posadzkach, na tureckich kilimach u złotych ołtarzy, z których święci i aniołowie ze smutkiem patrzyli na tę agonię; i zdychali nie pojedynczo, lecz w kupie, całymi dziesiątkami, odchodzili do swojego Stwórcy w mieszanym towarzystwie, wiek, płeć, pochodzenie, dochody, przekonania polityczne nie grały roli, jednego dnia trzydziestu pod kościołem Dominikanów, drugiego dnia siedemnastu przy Świętym Kazimierzu, czterdziestu dwóch na Przedmieściu Rybaczym, pod kościołem Świętych Piotra i Pawła, gdzie się modlili przed obrazem Matki Bożej Łaskawej, Obrończyni od Zarazy, trzeciego dnia nad ranem pięćdziesięciu przed katedrą, ośmiu przy Bazylianach, dziewięciu pod Ostrą Bramą, sześciu u Świętej Teresy i karmelitanek bosych; i poprzez różową zasłonę dymu, przez mgłę kadzideł, przez mury budynków przebijał się dźwięk kościelnych dzwonów i jak w dniu Sądu Ostatecznego rozbrzmiewał we wszystkich krętych uliczkach, we wszystkich zaułkach miasta, a tuż przy ziemi wtórowały mu chórem jęki i rzężenia konających, przerywane niekiedy donośnym płaczem osieroconego niemowlęcia, które jeszcze żyło albo właśnie oddawało swą duszyczkę Bogu; a więc nawet muzyki nie zabrakło, całe miasto przypominało teraz wielką, skąpaną w czerwonej poświacie ucztę, na której żarła, piła do upadłego i tańczyła, podkasawszy spódnicę, sama Śmierć. O Ha-Szem! Byli nawet i tacy szaleńcy, co w jakimś obłędnym przerażeniu przypisywali sobie wątpliwą zasługę rozniecenia morowej pożogi, przeważnie włóczędzy albo ludzie niespełna rozumu, jak ten Jakub Szumilas, którego nie udało się schwytać, bo uciekł z Wilna, ale przedtem chwalił się, że zaraził niejedno miasto w Koronie i w Wielkim Księstwie, i na rynku przed ratuszem głośno rozpowiadał o tym, jak to ze swoim towarzyszem Marcinem Morawskim, za poduszczeniem czarownicy Reginy z warszawskiego Nowego Miast, wyrabiali maść z mózgu i kiszek nieboszczyków, dosypywali proszku z uschniętych ropuch i tą mazią smarowali próg i framugę drzwi w domach mieszczan, rozprzestrzeniając w ten sposób zarazę, a jeszcze wołali przy tym, rechocząc jak wariaci: "Szatan jest z nami!", jakby ich dybuk opętał. Na takich opętanych Aaron Gordon mógł się teraz napatrzeć do woli; dziwne, że w tym strasznym nieszczęściu goje nie trzymali się razem przeciwko chorobie, ale jeszcze bardziej wzajemnie sobie szkodzili, i Gordon chyba nigdy nie zapomni tamtego wstrętnego, pokrytego dymienicami człowieka, który na jego oczach, ot tak, na rogu Dominikańskiej i Niemieckiej, ni z tego, ni z owego rzucił się na przechodzącą obok, Bogu ducha winną kobietę, mieszczankę, brzemienną w dodatku, i przewróciwszy ją na ziemię, darł na niej suknie, całował ją w usta i śmiejąc się, krzyczał: "Ja umrę, więc i ty zdychaj!"; ale cóż, temu, że w zadżumionym choroba w późnym stadium mąciła rozum i rozpalała w nich żądze, już od dawna nie należało się dziwić, i jako pierwsi oddali się rozpuście wysoko urodzeni, ci, co nie zdążyli uciec ze swych rezydencji w zamkniętym już mieście, i ojcowie rodzin gwałcili domowe służące, a niektórzy nawet własne córki, siostry zaczęły sypiać z rodzonymi braćmi, a zacne matrony oddawały się parobkom lub współżyły rozpustnie jedna z drugą, i nawet niektórzy księża jak poganie wykorzystywali biednych ministrantów, a wszyscy mówili przy tym: "I co z tego, i tak pomrzemy, i tak pójdziemy do piekła, już teraz piekło się przed nami rozwarło", i nawet ci najpobożniejsi, ci najbardziej wstrzemięźliwi po kryjomu pozwalali sobie na rozwiązłość, co prawda szczerze tego później żałując; a co tu mówić o włóczęgach i plebsie - ci parzyli się na oczach wszystkich, jak psy, w podcieniach rynku, w ślepych zaułkach, w bramach, i Aaron Gordon  - który kilka razy, idąc ciemną ulicą, omal nie nadepnął na te brudne, spółkujące ciała w zdartych łachmanach, wydające z bezzębnych ust charkotliwe jęki ni to agonii, ni to rozkoszy - patrząc na to wszystko, myślał sobie, że najprawdopodobniej dżuma niszczy nie tylko ciało, ale i rozum odbiera, a jednym z jej objawów jest wzrost pożądliwości.

środa, 25 marca 2020

Epidemia w literaturze IV

Źródło cytatu: "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej, tom III, Wydawnictwo Prószyński i S-ka 1997, str. 130-133

   Łuczakowie zajmowali ze względu na swą liczną rodzinę jedną z większych izb folwarcznych, mającą dwa okienka. Izba nie zdawała się zatłoczona mimo swych dziesięciorga mieszkańców, gdyż posiadała bardzo niewiele sprzętów. Stały w niej tylko trzy łóżka, skrzynka, ława, stół, krzesło i stołek, na którym w tej chwili jedna ze starszych dziewcząt prała szare szmaty w niedużej balii o zjedzonych przez rdzę obręczach. Drobne dzieci, zdaje się że i cudze, bo byli tam jacyś chłopcy, raz po raz wchodziły i wybiegały z izby, tupiąc drewnianymi trepami. W kącie między statkami, przy kuchni, chłopczyk, mający mokro i brudno pod nosem, sapał zakatarzonym oddechem i majstrował sobie zabawkę z patyków. Powietrze było zasnute ciepłą parą, odorem łupin kartoflanych i mydła. Na jednym z łóżek leżała w kraciastej pościeli rozogniona dziewczynka. Łuczaczka, otyła baba o nieruchawej postaci, lecz energicznej twarzy, karmiła ją smażoną kiełbasą.
   - Co my się już na to dziecko nawydawali - ubolewała po wstępnych objaśnieniach i przywitaniach. - Ja już ani jajka nie sprzedam, już i kiełbasę dla niej u Mielzackiego kupuję, żeby ją jako odkarmić, a to chore i chore. I wódkę z miętą piła, i okrasy jej nie żałuję - skarżyła się w przekonaniu, że co na ogół dobre jest dla człowieka i takie pożądane, i takie zawsze niedostateczne, musi być dla niego dobre i pomocne w każdym wypadku.
   - A czy kaszle? - pytała panna Hłasko - że bańki chcecie stawiać?
   - Zrazu to nie kaszlała, tylko na głowę płakała i na brzucho, ale tera to już i kaszle, i mówi, że w boku ją boli. Widać jej się przerzuciło na piersi.
   - Czegoście wcześniej nie dali znać - dziwiła się pani Barbara, zdjęta osobliwym, rozdrażnionym skrępowaniem, które ją zawsze ogarniało, gdy się znalazła w czworakach. - Byłoby się posłało po doktora. Tak zawsze robicie...
   Łuczaczka zbyła to milczeniem, a panna Hłasko przystąpiła do badania małej. Było to dwunastoletnie chuchro, które kwiliło przestraszone czy też zbolałe, kiedy go dotykała.
   - Toć też tak cięgiem płacze - objaśniała matka. - Aż już te drugie dzieci nie chcą z nią w łóżku spać, bo mówią, że się rzuca i jęczy.
   - Jakże to je możecie kłaść z chorą spać do łóżka?! - zgorszyła się pani Barbara.
   - A kajże je, proszę wielmożnej pani, układę? - spytała uśmiechając się Łuczaczka. - Toć na dwór ich nie wygonię, bo to już tera i zimno.
   - Wzięłoby się je do dworu, jak byście dali znać. Ale wy tak zawsze...
   Maria Hłasko zwierzyła się pani Barbarze po cichu, że podejrzewa tyfus. Zaczęły pytać, czy we wsi kto więcej nie choruje.
   - Toć na Starym Serbinowie chorują - była odpowiedź - tak samo jak i Zuzia, na brzuchy i głowy.

piątek, 20 marca 2020

Epidemia w literaturze III

Fragment długi, ale myślę, że ciekawy. Warto zauważyć, jak w ciągu nieco ponad wieku wzrosło tempo rozszerzania się epidemii, a także to, że i dawniej walkę z zarazą wykorzystywano w celach propagandowych...


Źródło cytatu: Historia XIX wieku. Przeobrażenie świata Jürgena Osterhammela, tłumaczenie: Izabela Drozdowska-Broering, Jerzy Kałążny, Adam Peszke, Katarzyna Śliwińska, Wydawnictwo Poznańskie 2013, str. 251-254


Dotychczas największa fala dżumy wyszła w 1892 r. z Chin Południowo-Zachodnich. W 1893 r. dotarła do południowochińskiej metropolii - Kantonu, w 1894 r. do sąsiedniej kolonii korony brytyjskiej - Hongkongu i najpóźniej wtedy wywołała szerokie i przypominające panikę zainteresowanie międzynarodowe. Międzynarodowy transport morski przeniósł zarazki w 1896 r. do Indii, w 1898 r. do Wietnamu, w 1899 r. na Filipiny. Do roku 1900 dotarły one do tak odległych portów jak san Francisco i Glasgow. W Kapsztadzie w 1901 r. zmarła połowa zarażonych - 371 osób. Najbardziej zadziwiającym wyjątkiem była Australia: dżumę stwierdzono wielokrotnie w portach, nigdy jednak nie przybrała ona rozmiarów epidemii, ponieważ władze, wiedzione słusznym instynktem, brutalnie walczyły ze szczurami. Pandemia szalała aż do pierwszej dekady XX w., a według niektórych historyków medycyny zakończyła się dopiero około 1950 r. Późną reakcją było w roku 1910 przeniesienie zarazków przez statek z ryżem z Birmy na Jawę, na której do tego czasu nigdy nie było dżumy; pomiędzy 1911 i 1939 r. zmarło ponad 215 tys. Jawajczyków. Następstwem była wyraźna poprawa warunków mieszkaniowych i opieki zdrowotnej w kolonii.
   Tak jak w wypadku innych epidemii epoki od razu pojawili się eksperci. W pierwszej chwili panowała bezradność, ponieważ na ponowne pojawienie się dżumy także w Azji nikt nie był przygotowany. Japonia nigdy wcześniej nie zetknęła się z dżumą. W Indiach była tak mało znana, że tam, inaczej niż w Chinach, nie było nawet bóstwa dżumy. Brytyjski Hongkong stał się niebawem najważniejszym laboratorium rywalizujących w skali międzynarodowej badań naukowych nad dżumą. Zaalarmowany rząd w Tokio delegował niezwłocznie słynnego bakteriologa Kitasato Shibasaburo, który był wcześniej asystentem Roberta Kocha. Z oddziału Instytutu Pasteura w Sajgonie pospieszył uczeń Pasteura Alexandre Yersin. To Yersin odkrył następnie w 1894 r. pałeczkę dżumy, wykazując zarazem niezbędny udział szczurów; krótko potem uznano również znaczenie pcheł jako zwierząt przenoszących chorobę. Szczury miały odtąd trudniejszy los. Władze Hanoi płaciły podczas epidemii dżumy w 1903 r. za każdego zabitego i dostarczonego szczura 0,20 piastra - skuteczny środek, który był zarazem zachętą do prywatnej hodowli szczurów. W Japonii wystąpiły w 1899 r. odosobnione przypadki choroby, nie doszło jednak do epidemii. O tym, jak nieznana była ta choroba dla Japończyków, świadczy fakt, że nazwali ją na zasadzie fonetycznego naśladownictwa pesuto, bowiem rodzima nazwa nie istniała.

środa, 18 marca 2020

Epidemia w literaturze II

Doszłam do wniosku, że na naszych półkach znajdzie się więcej źródeł cytatów dotyczących tego, jak w mniej lub bardziej odległej przeszłości postrzegano epidemie i jak na nie reagowano. Stąd nieco odkurzam blog i planuję kolejny cykl wpisów. O ile się nie rozmyślę;).

Źródło cytatu:"W kręgu upiorów i wilkołaków" Bohdana Baranowskiego, Wydawnictwo Łódzkie, 1981 r., str. 261-265


   Póki nie poznano prawdziwych przyczyn chorób zakaźnych, tłumaczono je sobie w przeróżny sposób - karą niebios, złośliwością szatana i jego ziemskich sojuszników czarownic. W XVII i XVIII wieku następstwem niemal każdej "zarazy" było polowanie na czarownice. Wiele niewinnych kobiet poniosło śmierć w straszliwych męczarniach jako karę za sprowadzenie "zarazy".
   Znane są wypadki, że podczas epidemii dżumy, która nawiedziła południowo-wschodnie ziemie dawnej Rzeczpospolitej, w początkach siedemdziesiątych lat XVIII w., zabito, ptopiono lub nawet spalono na stosie kilka osób, które jakoby rozsiewały zarazki tej choroby. Były to zresztą typowe skutki samosądów, których uczestnicy nie ponieśli jednak żadnej kary.
   Jeszcze w końcu XIX w. podczas epidemii tyfusu w Konopnicy w Wieluńskiem pobito dotkliwie dwie stare kobiety, posądzone o czary, Atmosfera we wsi była tak napięta, że za radą kilku rozsądnych mieszkańców odesłano staruszki do Kalisza, gdzie zostały umieszczone w przytułku. Nawet w powiatowym mieście w Radomsku, w czasie epidemii "hiszpanki" w 1918 r. zebrani na ulicy lżyli pewną staruszkę, którą posądzono o "rozsiewanie zarazy".

wtorek, 17 marca 2020

Cytat o epidemiach w średniowieczym Krakowie

Wczoraj skończyłam czytać książkę Agnieszki Bukowczan-Rzeszut "Jak przetrwać w średniowiecznym Krakowie" (Wydawnictwo Astra) i pewne analogie nasuwają się same, mimo że - na szczęście - absolutnie nie można wprost porównywać dżumy i SARS-CoV-2. 
Źródło cytatu: str. 338-343

(...) Na szczęście u nas zawczasu wiedziano, jak ograniczyć skalę zarazy. Miasta, w których odnotowano pierwsze zachorowania, obejmowano kwarantanną, a do tych, gdzie choroba jeszcze nie dotarła, moglibyście, drodzy Czytelnicy, wejść wyłącznie z dokumentem potwierdzającym, że nie przybywacie z miejsc zapowietrzonych. Walkę ułatwiała też mniejsza populacja - stołeczny Kraków liczył około 30 tysięcy mieszkańców, gry w tym czasie populacja Paryża była ponad sześciokrotnie wyższa. Także słabiej rozwinięta sieć dróg zwolniła pochód czarnej śmierci.
   Mieszkając lub przebywając w opanowanym epidemią średniowiecznym Krakowie, moglibyście, drodzy Czytelnicy, zaobserwować podobne obrazy, jak w innych ówczesnych miastach. Gdy władze miejskie potwierdziły, że w Krakowie rozgościła się zaraza, pospiesznie wybierano rajców, po czym każdy, kto mógł, uciekał z miasta. Burmistrz musiał zostać na stanowisku, chyba że znalazł kogoś na zastępstwo. Miasto pustoszało i głuchło, przypominało wymarłe. Zakazywano wszelkich zgromadzeń, zamknięte na głucho były nie tylko łaźnie, ale i gospody czy zajazdy. Dbano pilniej o higienę: w mieście regularnie wywożono śmieci, zamiatano i czyszczono ulice, tępiono wałęsające się zwierzęta. Z miasta wypędzano prostytutki i ludzi luźnych, z ostrożnością traktowano przyjezdnych. Zmarłych wynoszono, kładziono na wozie przykrytym suknem i zaprzężonym w konie z doczepianymi dzwoneczkami, po czym grzebano poza murami, a domy opanowane przez chorobę pieczętowano. Zdrowi dostawali jedzenie, ale nie mogli wychodzić do czasu ustania zarazy. (...)