Impresje

środa, 22 grudnia 2010

SAMOLUBNY GEN

Tytuł: Samolubny gen (The Selfish Gene)
Autor: Richard Dawkins
Pierwsze wydanie: 1976 (ta wersja: 1989)
Tłumaczenie: Marek Skoneczny

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria: Na ścieżkach nauki
ISBN: 83-86868-15-5
Stron: 472 (w tym przypisy, literatura i indeks)

Ocena: 4+/5


Snułam się między bibliotecznymi półkami, nie mogąc zdecydować się na nic konkretnego. W końcu przyszło mi do głowy, żeby zapytać o jakąś książkę Dawkinsa. Dostępny był "Samolubny gen" i chyba dobrze się stało, że od tej właśnie pozycji zaczęłam poznawać twórczość, a właściwie dorobek naukowy tego autora. W ostatnich latach postrzegany jest, mam wrażenie, raczej jako "wojujący ateista" niż wybitny zoolog, etolog, ewolucjonista i popularyzator nauki.
"Samolubny gen" został po raz pierwszy wydany w 1976 roku i podobno wywołał duże poruszenie w środowisku naukowym i wśród pozostałych czytelników. W 1989 roku ukazało się kolejne wydanie - z nową przedmową Dawkinsa, poszerzone o dwa rozdziały i sporo przypisów zamieszczonych na końcu książki (w polskiej wersji zajmują ponad 80 stron!). W trzydziestą rocznicę opublikowano jubileuszowe wydanie, zawierające kolejną przedmowę autora oraz fragmenty recenzji. Ja czytałam wersję drugą, ale Prószyński i S-ka wydali również najnowszą.
Oczywiście od 1976 roku w genetyce dokonano olbrzymiego postępu, a jednak książka Dawkinsa nadal jest wznawiana, co chyba najlepiej świadczy o jej wyjątkowości.

Jeśli chodzi o lekcje biologii w szkole, to najbardziej wbiła mi się w pamięć fotografia najedzonego kleszcza z podręcznika do którejś tam klasy podstawówki. Oględnie mówiąc nie był to mój ulubiony przedmiot, obawiałam się więc, że mogę nie przebrnąć przez "Samolubny gen", a jednak się udało:). No, nie będę twierdzić, że wszystko a wszystko pojęłam, ale wydaje mi się, że główne tezy autora zrozumiałam. Naturalnie jako laikowi trudno mi się do nich ustosunkować, nie czuję się w żaden sposób upoważniona do polemizowania z naukowcami, zwłaszcza z tak uznanymi[1]. Spodziewam się, że niedługo poczytam sobie o ewolucji człowieka z zupełnie innego punktu widzenia - w moim prezencie urodzinowym (z lipca), czyli w "Nonzero" Roberta Wrighta. Sprawdzę, która perspektywa naukowa bardziej trafi mi do przekonania.

(Jak zwykle: kursywą oznaczam własne przemyślenia, wszelkie pogrubienia również są moje. W komentarzu zasugerowano, że brzmi to dwuznacznie, więc precyzuję: chodzi mi o to, że jeśli w cytacie tekst jest pogrubiony, to pogrubiłam go ja, a nie wydawca albo autor).

Lektura "Samolubnego genu" zmusza czytelnika do spojrzenia na siebie, na ludzkość z zupełnie nowej perspektywy. Dla niektórych będzie to prostsze, dla innych trudniejsze - myślę, że to w dużej mierze zależy od światopoglądu. Istnieje, jak sądzę, spore prawdopodobieństwo, że osoby o silnym zacięciu antropocentrycznym rzucą książką o ścianę już po przeczytaniu pierwszego rozdziału:).
Otóż Richard Dawkins twierdzi - w wielkim skrócie - że człowiek (i każdy inny organizm) jest tylko maszyną przetrwania, nośnikiem dla swoich genów, optymalnym, wielofunkcyjnym opakowaniem. Kiedy umiera, umiera definitywnie. Nawet mój hipotetyczny klon nie byłby mną - będzie po prostu identycznym zestawem genów (właściwie chodzi oczywiście o ich kopie), ale jednak zupełnie inną osobą, z innymi wspomnieniami, poglądami, uczuciami. Połowę genów otrzymujemy od mamy, połowę od taty, tak jak nasze rodzeństwo. Potem połowę własnych genów przekazujemy dzieciom. W porównaniu do długości życia ludzkiego organizmu - geny są niemal wieczne, wiernie replikują się w kolejnych pokoleniach (choć zdarzają się mutacje). "W długim okresie wszyscy będziemy martwi", przetrwają tylko kopie naszych genów.

Oczywiście nie wszystkie. Geny podlegają doborowi naturalnemu, postulowanemu przez Darwina, konkurują - np. ze swoimi allelami, "lepsze" trwają, "gorsze" zanikają i giną.
Gen jest odcinkiem łańcucha DNA. DNA to "zestaw instrukcji do budowy ciała" [str. 44], pośrednio zarządza wytwarzaniem białek, które stanowią główny budulec naszego organizmu i sprawują kontrolę nad procesami chemicznymi wewnątrz naszych komórek. Wszystkie geny wyglądają podobnie, różnią się natomiast skutkami działania. "Jest to na ogół wpływ na proces rozwoju zarodkowego, a tym samym na budowę ciała osobnika i jego zachowanie. Dobór wybiera te geny, które w określonych warunkach, spowodowanych obecnością innych genów w tym samym zarodku, wywrą nań korzystny wpływ. W tym przypadku „korzystny” znaczy, sprzyjający rozwinięciu się zarodka w udanego osobnika dorosłego, który ma duże szanse rozmnożyć się i przekazać dokładnie te same geny przyszłym pokoleniom". [str. 321] Czyli "dobry" gen to taki, który będąc częścią danej puli genowej przyczynia się do powstania sprawnych maszyn przetrwania. Dawkins pisze w Przedmowie (do drugiego wydania):
Będę się starał wykazać, że najważniejszą cechą, jakiej można oczekiwać u dobrze prosperującego genu, jest bezwzględny egoizm. Egoizm genu prowadzi na ogół do egoizmu w zachowaniach osobniczych. Tym niemniej, jak się przekonamy, w pewnych sytuacjach najlepszą drogą do osiągnięcia własnych egoistycznych celów jest praktykowanie ograniczonej formy altruizmu na poziomie osobniczym. W zdaniu tym słowa „w pewnych” i „ograniczonej” są bardzo ważne. Obojętnie bowiem, jak bardzo chcielibyśmy, by było inaczej, miłość powszechna i dobro gatunku jako całości są pojęciami, które po prostu nie mają ewolucyjnego sensu. [str. 19]
Jeśli już altruizm, to tylko odwzajemniony. Każdy z nas codziennie rozgrywa co najmniej kilka iteracji Dylematu Więźnia[2], żeby zapamiętać, komu i w jakiej sytuacji opłaca się wyświadczać przysługi. Frajerzy (tzn. osoby przesadnie uprzejme) zawsze przegrywają (z punktu widzenia ich genów), oszustów nie da się wyeliminować, ale też nigdy nie będą dominować w danej społeczności zbyt długo. Dawkins dowodzi, że większość występujących w przyrodzie przykładów altruizmu, to w rzeczywistości przejaw egoizmu genów. Pszczoła, która w obronie swojego ula użądli przeciwnika, zwykle umiera. Wspaniały przykład poświęcenia? Eee tam. Robotnice i tak są bezpłodne, nie mogłyby przekazać swoich genów potomstwu, a umierając - ratują często wiele braci i sióstr, czyli wiele swoich genów.

Co z uczuciami rodzinnymi? Tak się składa, że na ogół najbardziej przywiązani jesteśmy do swoich najbliższych krewnych: rodziców, rodzeństwa i naszych dzieci. Dlaczego? Wydaje się to oczywiste: rodzicom zawdzięczamy nasze istnienie i wychowanie, bracia i siostry są nam bliscy odkąd sięgamy pamięcią, a dzieci - to dzieci. Ale dlaczego w ogóle rodzice zdecydowali się na potomstwo? Przecież oznacza to mnóstwo poświęcenia i wieloletnie wyrzeczenia. A może geny "zaprogramowały" nas w ten sposób, że odczuwamy instynkt rodzicielski (choć zwykle wystarcza pożądanie), rozmnażamy się, opiekujemy się potomstwem, a w zamian za to, niejako w nagrodę, odczuwamy - również "zaprogramowaną" - miłość?
Podobnie korzystna dla rodzica jest wiedza o tym, czy dziecko jest zadowolone, dla dziecka zaś korzystne jest, gdy może powiadomić rodziców o tym, kiedy osiąga ten stan. Takie sygnały, jak mruczenie i uśmiech podlegały doborowi, ponieważ umożliwiają rodzicom nauczenie się, które ich działania są dla ich dzieci najkorzystniejsze. Widok uśmiechniętego dziecka lub odgłos kociego mruczenia jest nagrodą dla matki w takim samym znaczeniu, w jakim pełny żołądek jest nagrodą dla szczura w labiryncie. Z chwilą jednak, gdy słodki uśmiech i głośne mruczenie zaczyna być odbierane jako nagroda, dziecko nabywa możliwości wykorzystywania uśmiechu lub mruczenia do manipulowania rodzicem, by uzyskać od niego większą porcję rodzicielskiej inwestycji, niż mu się uczciwie należy. [str. 198]
Oczywiście to nie jest tak, że geny na bieżąco sterują naszym zachowaniem. Wpływają jednak w okresie zarodkowym na budowę swoich maszyn przetrwania, w tym ich układu nerwowego. "Geny wytyczają główne kierunki polityki, mózgi wcielają je w życie". [str. 93]

Dawkins stawia też bardzo kontrowersyjną hipotezę, że - być może - jesteśmy po prostu koloniami, efektem "pradawnych fuzji pasożytów". [str. 333]
Wewnątrz każdej z naszych komórek znajdują się liczne małe ciałka zwane mitochondriami. Są one fabrykami chemicznymi odpowiedzialnymi za dostarczanie większości potrzebnej nam energii. Gdybyśmy stracili nasze mitochondria, zginęlibyśmy w ciągu paru sekund. Rozważano ostatnio możliwość, że mitochondria były pierwotnie symbiotycznymi bakteriami, które bardzo wcześnie w przebiegu ewolucji połączyły swe siły z komórkami takiego typu, jakie obecnie wchodzą w skład naszych ciał. Podobne sugestie wysuwano też wobec innych ciałek wypełniających nasze komórki. Jest to jedna z tych rewolucyjnych idei, których zaakceptowanie wymaga czasu, ale na które pora właśnie nadeszła. Rozmyślam również nad tym, że przyjdzie nam pogodzić się z ideą jeszcze radykalniejszą, a mianowicie, że jednostką uczestniczącą w symbiozie jest każdy z naszych genów. My zaś jesteśmy gigantycznymi koloniami symbiotycznych genów. Trudno doprawdy mówić o dowodach na poparcie tej idei, ale jak już wskazywałem we wcześniejszych rozdziałach, nie ma w rzeczywistości znaczenia, jak wyobrażamy sobie mechanizm działania genów w rozmnażających się płciowo gatunkach. Idąc dalej tym tropem, wirusy mogłyby z kolei zostać uznane za geny, które wyrwały się na wolność z takich jak my „kolonii”. Wirusy składają się z czystego DNA (lub podobnej samoreplikującej się cząsteczki), zamkniętego w otoczce białkowej. Są absolutnymi pasożytami. Sugeruje się, że wyewoluowały ze „zbuntowanych” genów, które wydostały się na wolność i teraz podróżują od ciała do ciała już nie typowymi pojazdami - plemnikami i jajami - lecz przenoszą się bezpośrednio w powietrzu. Jeśli to prawda, to równie dobrze moglibyśmy za kolonie wirusów uważać także siebie samych! Rozróżnialibyśmy wśród nich takie, które symbiotycznie współpracują i podróżują od ciała do ciała w plemnikach i jajach. I te są klasycznymi „genami”. Inne zaś prowadzą pasożytniczy tryb życia i podróżują w każdy dostępny im sposób. Pasożytniczy DNA podróżujący za pośrednictwem plemników i jaj tworzy, być może, ten „paradoksalny” nadmiar DNA, o którym wspominałem w rozdziale 3. Lecz jeśli podróżuje w powietrzu, otrzymuje nazwę „wirusa” w typowym znaczeniu tego słowa. [str. 253]
Dobór naturalny preferuje geny, które potrafią współpracować z innymi kiedy jest to opłacalne. Organizm, który współtworzą, musi się rozmnażać, aby one mogły się replikować w następnych pokoleniach. Niewykluczone jednak, że kiedyś znajdą na to inny, bardziej efektywny sposób, i współpraca się zakończy.


W Przedmowie[3] do jubileuszowego wydania Dawkins przytacza kilka wypowiedzi czytelników, którzy skarżyli się trochę, że "Samolubny gen" to bardzo depresyjna książka, że woleliby jej nie przeczytać. Mają trochę racji, ale z drugiej strony odnoszę wrażenie, że niektóre akapity przeczytali nieuważnie. Autor już w pierwszym rozdziale oferuje coś w rodzaju pocieszenia - tzn. podkreśla, że nie jesteśmy niewolnikami naszych genów, nie musimy przez całe życie przestrzegać ich nakazów. W odróżnieniu od innych maszyn przetrwania my jesteśmy siebie świadomi, mamy jedyne w swoim rodzaju mózgi, potrafimy mówić, prognozować, tworzymy kulturę.

Prawdopodobnie wszystkie te "cywilizacyjne" zdobycze powstały właściwie przypadkowo - nasze geny chciały wyposażyć swoje nośniki w zaawansowany układ nerwowy, który pozwalałby im efektywnie zdobywać pokarm, rozpoznawać i unikać zagrożenia, wybrać optymalnego partnera seksualnego, odróżnić krewnych od obcych itd. Przy okazji wyposażyły nas w kulturę. No, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - wszak sztuka, np. poezja czy aktorstwo, to niezły afrodyzjak;). 

A może jest jeszcze inaczej: myślę sobie, że szeroko rozumianą sferę kultury można potraktować jako swego rodzaju nagrodę. Pracownicy niektórych firm mogą sobie w przerwach pograć w bilard, poćwiczyć na siłowni, popływać na basenie, zjeść tanio dobry obiad, na miejscu albo dostają wejściówki do stosownych lokali. Zdrowy i zrelaksowany pracownik to  pracownik bardziej zaangażowany, który wiele zrobi, żeby nie stracić tych miłych przywilejów, dopingują go one do większego wysiłku dla dobra firmy. Być może geny "pozwalają" ludziom na wiele czynności, które z ich punktu widzenia są całkowicie zbędne, bo nie są ani kopulowaniem, ani opieką nad potomstwem, właśnie w nagrodę za to, że tak wspaniale je chronimy w naszych organizmach i żeby zachęcić nas do posiadania potomstwa (pisanie wierszy czy granie w teatrze każdemu się w końcu znudzi).

Dawkins podkreśla, że choć do tej pory jedynym znaczącym replikatorem na naszej planecie jest DNA, to nie jest to stan wieczny. "Gdy tylko zaistnieją warunki do powstawania kopii nowego rodzaju replikatorów, one z kolei znajdą się u władzy i zapoczątkują nową, własną i niezależną ewolucję". [str. 268]
Jego zdaniem również przekaz kulturowy może w pewnym stopniu podlegać ewolucji, analogicznie do ewolucji przekazu genetycznego, i można wobec niego  stosować teorię Darwina. W tym przypadku replikatorem może być pewna idea (np. idea boga), fragment muzyki, fason ubrania, sposób produkowania samochodu.
Rozważmy ideę Boga. Nie wiemy, skąd się wzięła w puli memów. Przypuszczalnie powstała wiele razy na drodze niezależnych mutacji. W każdym razie z pewnością jest bardzo stara. W jaki sposób się replikuje? Słowem mówionym i pisanym, wspomaganym przez wspaniałą muzykę i wielkie dzieła sztuki. Czemu ma tak wysoką przeżywalność? W tym przypadku „przeżywalność” nie jest oczywiście własnością genu w puli genów, ale memu w puli memów. Pytanie to znaczy w istocie tyle: co w idei Boga stanowi o tak wielkiej jej stabilności i zdolności do penetrowania środowiska kulturowego? Zdolność przetrwania memu Boga w puli memów wynika z tego, że przemawia on bardzo silnie do psychiki. Udziela prawdopodobnie brzmiącej odpowiedzi na głębokie i dręczące pytania o sens istnienia. Zdaje się obiecywać, że niesprawiedliwości tego świata zostaną naprawione na tamtym. „Nieśmiertelne zastępy” łagodzą dotkliwość doczesnych niedostatków, i choć istnieją tylko w naszej wyobraźni, nie są przez to ani trochę mniej skuteczne, będąc w tym podobne do placebo podanego przez lekarza. Oto niektóre z powodów łatwości, z jaką idea Boga jest kopiowana przez mózgi kolejnych pokoleń. Bóg istnieje, przynajmniej jako mem o dużej zdolności przetrwania, czy też wybitnej zaraźliwości, w środowisku tworzonym przez kulturę człowieka. [str. 267-268]
Dawkins zaproponował, aby taki replikator nazywać memem. Geny rozprzestrzeniają się dzięki rozmnażaniu organizmów, natomiast memy "w drodze szeroko rozumianego naśladownictwa" [str. 269]. Jedne szerzą się szybciej, inne wolniej, niektóre obecne są w świadomości człowieka od tysięcy lat, inne zanikają po kilku, pewne grupy memów mogą ze sobą współpracować.

Nie chce mi się za bardzo w ten wątek zagłębiać, bo cała ta memetyka wydaje mi się grubymi nićmi szyta. P. kupił sobie kilka lat temu "Maszynę memową" Susan Blackmore, do której to książki Dawkins napisał przedmowę, więc jeśli kiedyś ją przeczytam, to napiszę o memach coś więcej. Tymczasem używam słowa mem w odniesieniu do memów internetowych w rodzaju ceiling cat czy forfiter (polecam wersję bluesową).

***

Dodałam do tego wpisy również tag "Klasyka", ponieważ uważam, że "Samolubny gen" to książka ważna, bardzo przystępnie i ciekawie napisana, którą każdy z nas powinien przeczytać. Tezy Dawkinsa przybliżyłam tutaj oczywiście bardzo skrótowo, zachęcam jednak do lektury całości - cały wywód wydaje się bardziej logiczny niż powyższe ogólniki. Autor kontynuował ten temat w innych swoich publikacjach, m.in. w "Fenotypie rozszerzonym", który również zamierzam kiedyś przeczytać.


***

[1]Pozwolę sobie jednak zauważyć (wiem - czepiam się), że w żaden sposób nie mogę się zgodzić z następującym twierdzeniem ze strony 35:
Gdyby wypełniać kupony totka co tydzień przez sto milionów lat, z pewnością kilka razy przypadłaby nam główna wygrana.
Prawdopodobieństwo trafienia szóstki (z 49 liczb) za każdym razem, pierwszym czy milionowym,  jest takie samo: mniej więcej 1/14 000 000, a niektóre kombinacje mogą nigdy nie wypaść.  powrót

[2]W rozdziale 12 pt. "Uprzejmi finiszują jako pierwsi" Dawkins w baaardzo przystępny sposób przybliża laikom podstawy teorii gier. powrót

[3]Nie znalazłam jej na stronie polskiego wydawcy, można ją przeczytać na Amazon.compowrót



***   ***   ***

W "Ucieczce od wolności" Fromm tyle napisał o realizowaniu własnego "ja", o byciu sobą. O tamtej książce przynudzałam tutaj na początku września i, jak być może niektórzy pamiętają, zastanawiałam się wtedy, czym to moje "ja" tak naprawdę jest. Teraz tym bardziej tego nie wiem. 

Od innych ludzi różnię się 0,1% moich genów, od szympansa - ok. 1%, zresztą - we wszystkim, co jem, trochę moich genów jest. Istnieję w sposób, który wybrały geny, kiedy byłam tylko zlepkiem komórek. Nie do końca, chłonę również przekaz kulturowy, ale i to częściowo zostało "zaprogramowane". Zastanawiam się teraz, czy jeśli ktoś się do mnie uśmiecha, bo wydaje mu się, że mnie lubi, podświadomie nie próbuje aby zachęcić mnie do jakiejś formy altruizmu. Mam nadzieję, że za parę dni mi to przejdzie - świąteczne ciasta mogą mieć na ten stan zbawienny wpływ:).

28 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawa recenzja, ale ma jeden minus - jest zdecydowanie za długa jak na internetowe czytadło. Cytaty nużą, bo są niepotrzebne - miałaś zachęcić do przeczytania książki, a tymczasem podałaś na tacy zgrabne streszczenie najważniejszych tez. Za mało tu recenzji, a za dużo Dawkinsa i jakiejś 1/100 jego książki.

    PS. cyt. 'wszelkie pogrubienia również są moje' - czyżby?

    OdpowiedzUsuń
  2. Być może po raz pierwszy zaglądasz na ten blog, więc nie orientujesz się jeszcze, że ja nie piszę "recenzji". Informuję zresztą o tym w zakładce "O blogu".
    Czasami zamieszczam tutaj wrażenia z lektury, czasami notuję fragmenty czy tezy, które zwróciły moją szczególną uwagę, a które dawniej, w erze przedkomputerowej, zapisywałam w zeszycie. Czasami piszę coś pośredniego.
    Moim nadrzędnym celem nie jest "zachęcanie do lektury"! Jeśli zachęcam, to raczej mimochodem.

    O treści i formie tego bloga decyduję ja. Jako czytelnik/gość masz wybór - czytasz, przeglądasz, dyskutujesz albo omijasz szerokim łukiem:).

    PS. Chodziło mi o to, że to ja pogrubiłam tekst, a nie Dawkins albo wydawca. Jeśli się ktoś wyjątkowo uprze, to może wykryć tu pewną dwuznaczność.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie się tylko nie podoba monopolizowanie przez Dawkinsa wszelkiego rodzaju ateizmu. Może i naukowiec, ale w teologiczne sprawy też wchodzi.

    OdpowiedzUsuń
  4. Krzysztofie, chyba odrobinkę przesadziłeś. Dawkins nie monopolizuje dyskusji o ateizmie i religii. A że zabiera głos? Dlaczego miałby tego nie robić?
    Nie czytałam jeszcze "Boga urojonego", ale zamierzam, z ciekawości:).

    OdpowiedzUsuń
  5. "Samolubny gen" jest tym dla popularyzacji genetyki, czym "Boska cząstka" Leona Maxa Ledermana dla popularyzacji fizyki. To taka mała zachęta do kolejnej lektury a propos naszej niedawnej wymiany zdań na temat fizyki właśnie;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Podobno ta książka również jest bardzo przystępnie napisana, więc może się kiedyś skuszę, chociaż ja i fizyka... Nie miałam większych problemów z matematyką, natomiast nigdy nie mogłam sobie wyobrazić jednoczesnego działania tak wielu sił i praw na jakiś obiekt. Pamiętam, jak nauczycielka fizyki w pierwszej klasie LO zapytała mnie, czy ja myślę:)). Powiedziałam, że i owszem, ale chyba mi nie uwierzyła;).

    OdpowiedzUsuń
  7. Lubię książki z tej serii, "Samolubny gen" chciałabym bardzo przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  8. Sorry, ale nie obchodzi mnie co napisałaś w zakładce o blogu albo co ci się wydaje, że nie robisz (w tym przypadku wydaje ci się, że nie piszesz recenzji). Recenzja to 'analiza i ocena dzieła artystycznego' i właśnie to znalazłam na Twoim blogu. Prawda?
    Napiszę raz jeszcze - dla mnie Twoje "wrażenia z lektury" tej książki są za długie i odkrywają zbyt wiele.
    Co nie oznacza, że generalnie nie podoba mi się Twój styl pisania; jest wręcz przeciwnie

    OdpowiedzUsuń
  9. Viconio, ja czytałam do tej pory tylko dwie: "Samolubny gen" i "Strzelby, zarazki, maszyny" Jareda Diamonda. Może polecisz mi coś ciekawego z tej serii? Tylko nic dotyczącego chemii! ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Anonimowy, nie, nieprawda. Gdybym postanowiła napisać analizę jakiejś książki, to nie przypominałaby ona moich blogowych wpisów - zawarłabym w niej więcej informacji o autorze, epoce, stylu itd. Nie nazywam moich tekstów recenzjami, bo recenzja kojarzy mi się z czymś profesjonalnym, a recenzent literatury powinien, moim zdaniem, dysponować szeroką wiedzą na jej temat, wyrobionym gustem czytelniczym, powinien być na bieżąco z nowościami wydawniczymi i powinien bardzo dobrze znać klasykę. No i oczywiście powinien mieć talent.

    Ja kimś takim nie jestem i nie zamierzam stwarzać pozorów, że jest inaczej. Uważam, że nie wystarczy napisać o jakiejś książce, polecić ją lub przed nią przestrzec, ocenić w skali od 1 do 5, żeby móc nazwać taki tekst recenzją.

    Dodam jeszcze, że nie da się zanalizować żadnego "dzieła artystycznego" bez zagłębienia się w jego treść, w dodatku ograniczając się do kilku zdań. Takie rzeczy tylko w blurbach albo w niektórych “recenzjach” sponsorowanych. Z drugiej strony przyznaję - nie zawsze potrafię wyrazić się precyzyjnie i uniknąć zbędnych słów, zdań... akapitów.

    Nie powinieneś/nie powinnaś wyrabiać sobie zdania o moim blogu, o mojej pisaninie na podstawie tylko jednego wpisu. Ten jest trochę nietypowy - rzadko piszę o literaturze popularnonaukowej. Lubię to robić, bo dopinguje mnie to do bardziej uważnej lektury, coś w mojej głowie potem zostaje.
    Owszem, mogłabym już w pierwszym zdaniu przykuć uwagę czytelnika jakąś kontrowersyjną pseudoinformacją à la "Fakt": Czy wiesz, ze jesteś tylko kolonią pasożytów?! i wyklikać jeszcze kilka zdań w tym stylu, dopisać, jak bardzo mną ta książka wstrzasnęła i że zmieniła moje życie o 360 stopni;). Tylko po co?
    Zastanawiałam się nawet niedawno, czyby nie napisać parodii typowej internetowej “recenzji” książki;).

    W ostatnim zdaniu "wydaje mi się, że" dostrzegam komplement. To miłe. A jednak... bardzo, naprawdę bardzo nie lubię, kiedy ktoś zupełnie mi obcy twierdzi, że jego/jej interpretacja moich działań, myśli, uczuć itd. jest jedynie słuszna, moja zaś jest błędna.

    Poza tym, przecież nie zmuszam nikogo do czytania moich tekstów. Oczywiście cieszę się, kiedy wywołują one jakąś interakcję, ale nie zalewam się łzami, jeśli tak się nie dzieje.

    PS. Przypuszczam, że ten komentarz wyda Ci się zbyt długi i go nie przeczytasz;). Chciałam się odnieść do wszystkich zarzutów i zaprezentować swoje zdanie na temat “recenzji” i recenzji.

    OdpowiedzUsuń
  11. Moja ulubiona z tej serii to Lavie Peretz "Czarowny świat snu" :)
    Ale to też zależy od tego, kto się czym interesuje, ja lubię tematykę snów, więc mi się podobało.
    I też raczej wybieram takie, gdzie nie ma za dużo chemii. I matmy ;]

    OdpowiedzUsuń
  12. komentarz przeczytany. ciekawie jest podyskutować na temat rzekę. zwał jak zwał twoje pisanie, ja nie zamierzam cię oceniać (to by było idiotyczne z mojej strony). oceniam tylko wartość (dla mnie) twojej notatki - właściwie to chodzi mi głównie o długość tekstu i niepotrzebne (wg mnie) wtrąchy - nie merytoryki.
    słusznie zauważyłaś komplement. jest całkowicie zasłużony

    OdpowiedzUsuń
  13. Należę do ludzi wierzących w duszę, niepowtarzalność każdej świadomości i osobowości dlatego NA PEWNO nie sięgnę po tę książkę. Nie lubię porównywania człowieka do maszyny, czy do zwierzęcia. Wierzę w coś więcej :)

    Jestem pod wielkim wrażeniem Twojego wpisu o "Samolubnym genie". Pełen profesjonalizm :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja poproszę o parodię typowej internetowej recenzji;))) To może być ciekawe!

    OdpowiedzUsuń
  15. Viconio, przeczytałam opis wydawnictwa i muszę przyznać, że mnie zainteresował. Może dowiedziałabym się z tej książki, dlaczego prawie nigdy nie mam koszmarów.

    Anonimowy, ja lubię te moje "niemerytoryczne" wstawki. Jeśli książka pobudza mnie do refleksji, to niby czemu nie miałabym ich tutaj zamieszczać? Wydaje mi się, że trochę za bardzo jesteś przywiązany do tradycyjnej formy recenzji i krytykujesz wszystko, co odbiega od szablonu.

    Judyto, napisałam przecież, że Dawkins wcale nie uważa ludzi za niewolników genów, choć ich wpływ na nas jest duży. Np. piękna, zdrowa kobieta z dużym prawdopodobieństwem będzie większą optymistką niż kobieta chora na progerię. Nasza fizjologia, o której w dużej mierze decyduje nasze DNA, kształtuje w pewnym stopniu naszą niepowtarzalną osobowość, świadomość itd. O tym, kim jesteśmy, decydują geny i otoczenie, w którym dorastamy i żyjemy. Wybitne jednostki są czasami w stanie przezwyciężyć zewnętrzne wpływy i wybić się na niezależność, ale większość z nas chyba nie.
    W duszę jakoś nie mogę ponownie uwierzyć. Nie słyszałam, żeby udowodniono jej istnienie.

    Anno, pewnie kiedyś się takie coś tutaj pojawi, muszę jednak najpierw znaleźć stosowną książkę, najlepiej jakąś niższych lotów, ale w najbliższym czasie nie mam takowej w planach czytelniczych.

    OdpowiedzUsuń
  16. No dużo się z niej można dowiedzieć, ja poniekąd dlatego ją przeczytałam, bo miałam niezbyt miłe sny i dzięki tej książce się wkręciłam w tematykę snów :)

    OdpowiedzUsuń
  17. A nie mogłaby to być alternatywna recenzja "Złodziejki"? Bo wiem, że nie podobała Ci się;)))

    OdpowiedzUsuń
  18. Anno, raczej nie, nie chce mi się już do niej wracać. Żeby w ogóle coś takiego napisać, muszę popaść w jakiś bardzo zjadliwy nastrój, a na razie się na to nie zanosi:).

    OdpowiedzUsuń
  19. Może to i dobrze? ;))) Mam na myśli brak zjadliwego nastroju - oby takiego jak najmniej w Nowym Roku.

    OdpowiedzUsuń
  20. Nie wiem, czy "Samolubny gen" to najlepszy początek "przygody z Dawkinsem" ;), ja sama stawiałabym raczej na "Najwspanialsze widowisko świata" (lżejszy styl, więcej anegdot, bardziej aktualna wiedza - jak dla mnie świetny wstęp do głębszej zadumy nad ewolucją). Na pewno jednak lepiej najpierw poznać Dawkinsa-naukowca, niż Dawkinsa-ateistę. Ja zaczęłam lekturą "Boga urojonego" i choć podzielam wiele z poglądów autora, to nie była to książka na tyle zachwycająca bym miała się rzucić na jego inne pozycje. Całe szczęście, że coś mnie w księgarni podkusiło i kupiłam właśnie "Najwspanialsze widowisko...". Polecałabym ponadto "Rozplatanie tęczy", książkę mniej o ewolucji i biologi, bardziej o nauce jako takiej.

    OdpowiedzUsuń
  21. "Pozwolę sobie jednak zauważyć (wiem - czepiam się), że w żaden sposób nie mogę się zgodzić z następującym twierdzeniem ze strony 35:

    Gdyby wypełniać kupony totka co tydzień przez sto milionów lat, z pewnością kilka razy przypadłaby nam główna wygrana.

    Prawdopodobieństwo trafienia szóstki (z 49 liczb) za każdym razem, pierwszym czy milionowym, jest takie samo: mniej więcej 1/14 000 000, a niektóre kombinacje mogą nigdy nie wypaść."

    Nie czepiasz sie, tylko nie do konca rozumiesz prawdopodobienstwo. Faktycznie, za kazdym jednym losowaniem prawdopodobienstwo trafienia wynosi 1/14 000 000. Ale prawdopodobienstwo tego, ze w trafisz chociaz 1 szostke w przeciągu n losowań wynosi juz:

    1 − (1 − p)^n
    gdzie:

    p – prawdopodobieństwo trafienia szostki w jednym losowaniu (1/14 000 000)
    n – ilość losowań (dla nas 52*sto milionow)
    Wrzuc do Excela formule: =1-(1-1/14000000)^(52*100000000)
    Wychodzi 1.

    Na logike - rzucajac raz moneta faktycznie prawdopodobienstwo wyrzucenia reszki wynosi 50% (i tak samo bedzie jesli kazdy kolejny rzut potraktujesz jako oddzielne wydarzenie, a nie jako serie rzutow). Przy 10 rzutach prawdopodobienstwo, ze padnie chociaz jedna reszka, jest juz duzo wyzsze i wynosi 1-(1/2)^10.

    Pozdrawiam,
    Mateusz

    OdpowiedzUsuń
  22. Druga część wzoru, która oznacza prawdopodobieństwo, że w n losowaniach nie trafi się szóstki, wcale nie równa się zero, co łatwo sprawdzić w Excelu. Owszem, jest liczbą baaaardzo małą, ale jednak od 0 większą.
    Natomiast jeśli za n podstawimy 3*52*100000000 (bo w każdym tygodniu mamy 3 losowania), to nawet w Excelu wychodzi zero, ale to kwestia zaokrągleń;).

    (P. sugeruje, żebym się nie ośmieszała;)).

    OdpowiedzUsuń
  23. Zgadza sie, nie jest rowna zero, bo prawdopodobienstwo nietrafienia przynajmniej jednej 6-ki w takiej ilosci losowan nie moze byc zerowe - ale to prawdopodobienstwo jest jednak niezwykle male. Tu oczywiscie jest "1" w zaokragleniu (zapomnialem to podkreslic).

    OdpowiedzUsuń
  24. Słowa traktuję dosłownie:), a już zwłaszcza wtedy, gdy pochodzą z publikacji naukowych czy popularnonaukowych, dlatego właśnie przyczepiłam do się do tego "z pewnością" Dawkinsa.

    Również pozdrawiam;).

    OdpowiedzUsuń
  25. Nie jest to stricte pozycja naukowa (a traktowanie wszystkiego w literaturze popularnonaukowej doslownie jest, moim zdaniem, dosc duzym bledem, bo z definicji znajduja sie w niej uogolnienia i uproszczenia - pomysl o tym), na dodatek nie jest to publikacja z zakresu matematyki. Dawkins daje ten przyklad jedynie jako ilustracje pewnego fenomenu i slowo "pewnosc" nie ma u niego znaczenia matematycznego. Kiedy sa kolejne losowania lotka, to co prawda prawdopodobienstwo tego, ze ktokolwiek trafi szostke, nie jest nigdy rowne jeden, ale z doswiadczenia i obserwacji wiemy, ze w ktoryms z najblizszych losowan ta szostka padnie (powiedzialabys komus, ze nie jestes pewna, ze ktos kiedykolwiek trafi szostke w lotka?). Mysle, ze o taka pewnosc (o minimalnej wartosci prawdopodobienstwa niepowodzenia) chodzilo Dawkinsowi.

    OdpowiedzUsuń
  26. No widzisz, a ja z tą moją potrzebą dosłowności nie ograniczam się tylko do literatury popularnonaukowej, takie podejście stosuję na co dzień właściwie do wszystkiego:).
    Zdaję sobie sprawę, że w tego rodzaju książkach uproszczenia występują właściwie w każdym akapicie, choć dostrzega je tylko znawca danej dziedziny wiedzy, ale uważam, że tam, gdzie nie wymaga to od autora i czytelników zbyt wiele zachodu, nadmiernych uproszczeń trzeba unikać.

    OdpowiedzUsuń
  27. Elenoir, treść Twojego przypisu, "Prawdopodobieństwo trafienia szóstki (z 49 liczb) za każdym razem, pierwszym czy milionowym, jest takie samo: mniej więcej 1/14 000 000, a niektóre kombinacje mogą nigdy nie wypaść.", świadczy o tym, że jednak nie rozumiałaś (przynajmniej w momencie jego pisania) jaka jest różnica między prawdopodobieństwem trafienia szóstki w każdym losowaniu z osobna a prawdopodobieństwem, że kiedyś trafi się szóstkę. Później zrozumiałaś swój błąd, ale zamiast się do niego przyznać uczepiłaś się drobiazgu niczym taternik-gapa chwytający się coraz węższych półek ;P
    Popełnić błąd to nie wstyd, ale nie przyznać się do tego to brak klasy.

    Książka mi się bardzo podobała. Każdemu wydaje się, że rozumie teorię ewolucji, ale zawsze w którymś momencie w jego wiedzy pojawia się magiczne stwierdzenie "bo tak jest lepiej dla osobnika/grupy/gatunku". W tej książce wszystko jest wyjaśnione do samego końca (a koniec ten leży oczywiście w matematyce).

    ledres

    OdpowiedzUsuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.