Impresje

piątek, 14 grudnia 2012

KSIĄŻKI NAJGORSZE

Tytuł: Książki najgorsze i parę innych ekscesów krytycznoliterackich 1975-1980 i 1993. Wydanie trzecie, ulepszone
Autor: Stanisław Barańczak
Pierwsze wydanie: 1981
Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-1083-7
Stron:199
Ocena: 5/5

Jak dowiadujemy się ze wstępu, w 1975 roku na łamach dwutygodnika "Student" zaczęły ukazywać się recenzje duetu krytyków: Feliksa Trzymałki i Szczęsnego Dzierżankiewicza. Zamierzali przedstawiać - na wzór Antoniego Słonimskiego, który w okresie międzywojennym prowadził w "Wiadomościach Literackich" rubrykę pod takim właśnie tytułem - "przegląd bieżących osiągnięć polskiej grafomanii".
(...) "Książki najgorsze" będą się opierać na najlepszych wzorach tendencyjności, napastliwości oraz całkowitego braku dobrego wychowania; z metod krytycznych w szczególnie częstym użyciu będzie bicie w słabiznę literacką, strzelanie w plecy (nawet jeśli autor ma je mocne) oraz wyrywanie zdań z kontekstu. [str. 6, "Zamiast wstępu"]
Jak zapowiadali, tak zrobili. Ociekające ironią recenzje publikowali w "Studencie" przez osiem miesięcy, dopóki ktoś "życzliwy" nie ujawnił prawdziwej tożsamości autorów, a właściwie autora - wówczas pracownika Instytutu Filologii Polskiej UAM. Barańczakowi pozostał wtedy drugi obieg: "Biuletyn Informacyjny KOR" i "Zapis" - krąg czytelników może się zmienił, ale za to w teksty nie ingerowała już cenzura. Ukazywały się tam do 1980 roku, potem Barańczak wyjechał do Stanów. Walkę z rodzimą grafomanią wznowił jeszcze na chwilę w 1993 roku na łamach Gazety Wyborczej, ale szybko zdał sobie sprawę, że "wobec bezmiaru współczesnego kiczu III Rzeczpospolitej jest zupełnie bezradny".

Wydaje mi się, że i motywację mógł mieć już słabszą, niewystarczającą do tego, żeby świadomie sięgać po złą literaturę, poświęcać czas na jej czytanie i krytykowanie. Przypuszczam, że wolnorynkowa grafomania nie prowokowała i nie mierziła już tak bardzo jak ta "z państwową pieczątką". W czasach PRL nędza intelektualna, artystyczna i schematyzm fabuły miały, jego zdaniem, zaspokajać potrzeby mas i przydusić w nich potrzebę indywidualnego myślenia. Oficjalnie wydawano wtedy tylko to, co przedostało się przez sito redaktorów i cenzorów. Było ono odgórnie zaprojektowane i gęste, a mimo to (i właśnie dlatego) na półki księgarń trafiały literackie potworki, jeśli tylko reprezentowały obowiązującą ideologię.

Krytycy przeważnie nie zniżali się do pisania o literaturze, powiedzmy, najpopularniejszej (a blogerów książkowych wtedy nie było;)), według Barańczaka - niesłusznie, bo "o obliczu literatury decydują utwory ambitne i wybitne; o mózgach czytelniczych decydują jednak kryminały wydawane w stutysięcznych nakładach" [str. 14]. Głos krytyka powinien choć trochę zakłócać  bezrefleksyjne chłonięcie tej papki.

Wydaje mi się, że do opisywania "książek najgorszych" dopingowało Barańczaka nie tylko poczucie misji, sądzę, że go to po prostu bawiło. W każdym razie mnie by bawiło, bo z powodu wrodzonych predyspozycji do malkontenctwa i szyderstwa artykułowanie krytycznych opinii przychodzi mi o wiele łatwiej niż wyrażanie pochwalnych. Zjechać złą książkę - to takie proste, a jaka okazja do wykazania się elokwencją i ironią! I właśnie dlatego bardzo rzadko (są wyjątki) celowo czytam złą literaturę. To strata czasu i pójście (w tym przypadku pójście blogera) na łatwiznę.
A przecież są i blogi w całości poświęcone analizowaniu zdanie po zdaniu opowiadań autorstwa nastolatków, którzy z beletrystyką mieli dotąd tyle wspólnego, że przeczytali, i to bardzo nieuważnie, "Harry'ego Pottera" i cykl Stephanie Meyer. Te analizy bywają rzeczywiście zabawne, ale mnie by się, szczerze mówiąc, nie chciało regularnie wyżywać w ten właśnie sposób.

Nie dziwi mnie jednak to, że wtedy chciało się Barańczakowi. Nie można było oficjalnie krytykować systemu i jego wytworów, ale czasami dało się przemycić mniej lub jawną kpinę. Nie przypadkiem to właśnie w okresie PRL powstawały kabarety i komedie, do których poziomu współczesne produkcje nawet się nie zbliżają. I chyba w ten właśnie nurt wpisują się "ekscesy krytycznoliterackie" Barańczaka: błyskotliwie, zabawnie i z wdziękiem tępił idiotyczne, nielogiczne fabuły, natrętne wstawki ideologiczne, błędy stylistyczne i językowe.

A było co krytykować. Powieści milicyjne, szpiegowskie, kryminały, fatalna poezja, utwory Władysława Machejka, teksty piosenek, w zbiorze omówiony też został np. "Scenariusz manifestacji młodzieży polskiej z okazji 35-tej rocznicy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej".

Z książek tych wyłania się osobliwy obraz polskiego społeczeństwa. Intelektualiści to degeneraci i dewianci, a często i zdrajcy - jeśli popełniono zbrodnię, to winnym jest najpewniej ktoś z tego środowiska. Na ich tle szczególnie rzuca się w oczy szlachetność i kultura osobista milicjantów, żołnierzy i pracowników służb bezpieczeństwa.
Być może spotka te recenzje zarzut, iż w wyborze ofiar powodują się one kryterium "politycznym", uderzając - zwłaszcza w fazie publikowania ich w "Biuletynie Informacyjnym" - przeważnie w tzw. pisarzy reżimowych. Przysięgam jednak, że nie to było moim naczelnym zamiarem i że jeśli Władysław Machejek opublikuje kiedyś powieść literacko, a choćby tylko gramatycznie poprawną, będę pierwszym krytykiem, który to doceni; z drugiej strony, zawsze  gotów będę napiętnować chałę literacką, jeśli ją popełni, powiedzmy, Tadeusz Konwicki. Powodowały mną - czy kto uwierzy, czy nie - przede wszystkim kryteria literackie; byłoby zresztą moralną krzywdą dla wielu sponiewieranych autorów, gdyby czytelnik automatycznie zakładał, że znaleźli się ni w tej książeczce "za karę" z powodu jakiejś swojej postawy czy działalności pozaliterackiej. Bynajmniej: niektórzy z nich uprawiają istotnie czystą, bezinteresowną, autentyczną grafomanię i nie mam zamiaru imputować im niczego ponad to. [str. 8-9, j.w.]
Dwukrotnie wspomniany został Władysław Machejek (prozaik, publicysta, polityk i działacz PZPR), zresztą niektórzy mogli się też gdzieś w prasie natknąć na termin "machejkizm" ukuty własnie przez Barańczaka. Dobrze wiedzieć, o co chodzi:
"Pewne", "różne", określone", "konkretne"... Ale jakie? - chciałoby się spytać. To właśnie stanowi o istocie machejkizmu: nic nie powiedzieć, sugerując jednocześnie, że coś się wie albo że sprawa jest powszechnie znana i oczywista. [str. 111, "U źródeł machejkizmu"]
Wypisz, wymaluj: Jarosław Kaczyński.
Z połączenia tych dwóch cech: głęboko zakorzenionej ostrożności i pozorowanego na użytek czytelników animuszu, rodzi się typowa osobowość PRL-owskiego publicysty. Specyfika Machejka polega jedynie na tym, że obydwie te sprzeczne cechy są u niego krańcowo spotęgowane.
  Stąd właśnie niepowtarzalność owych pereł stylu, w jakie obfituje twórczość naszego ulubionego autora. Nie, nie chodzi nam w tym przypadku o używane przezeń słówka  w rodzaju "zapostulować", "usocjalistycznienie", "centralniak", "uterenowić czy "wodociągizacja", o zwroty typu "ferować zatrudnienie" czy "w aspekcie odkrywania rezerw", o rozumienie  słowa "sensat" w sensie "łowca sensacji", a "abnegat" w sensie "renegat". Tego rodzaju klejnociki leksykalno-frazeologiczne i półinteligenckie błędy stanowią normalny element partyjnej nowomowy i nie Machejek je wymyślił. Bardziej typowe dla machejkizmu są większe całości zdaniowe, w których chłopsko-partyzancka pieprzność i dosadność zderza się z partyjno-urzędniczym brakiem logiki i pustym frazesem. Produktem końcowym jest bełkot, przy którego pomocy tworzy się pozór jakiejś aktywnej i samodzielnej interwencji publicystycznej w "określonych" sprawach, jednocześnie zaś nie mówi się nic określonego, co pozwala skutecznie uniknąć kłopotów. Zdania takie tworzą prozę, która przeznaczona jest przede wszystkim do zapełniania wyznaczonego miejsca w gazecie czy czasopiśmie; nie należy jej natomiast czytać, a już zwłaszcza - wgłębiać się w nią i próbować zrozumieć, o co chodzi i jakie jest stanowisko autora. Nie jest to nawet język ezopowy, wypowiedź dla wtajemniczonych, pisanie między wierszami: jest to raczej język, którego ideał stanowi pustka znaczeniowa, zupełna asemantyczność. Język zrodzony przez rzeczywistość, która od trzydziestu kilku lat produkuje miliardy słów i jednocześnie niszczy każdy napotkany okruch sensu. [str. 112-113, j.w.]
Barańczak zaprezentował kilka stosownych cytatów z najnowszego wówczas dzieła Machejki pt. "Nasze dzienne sprawy (Z mojego obserwatorium II)". Mój ulubiony:
To nie mnie rozognia lubość, gdy w jednej formule naród mieści wszystko i jeszcze przelewa się do uzurpacji (113).
Niestety, odnoszę wrażenie, że wielu innych współczesnych polityków i dziennikarzy (zwłaszcza tych najbardziej polskich i niepokornych) twórczo rozwija ten styl. Oby pisarze czerpali inspirację z lepszych źródeł. Grafomania bywa intratnym zajęciem, ale jej autorzy szybko odchodzą w zapomnienie. Czy ktoś poza koneserami gatunku kojarzy dziś Barbarę Nawrocką-Dońską, autorkę książki pod jakże oryginalnym tytułem "To nie prawda, że umarł Tristan", "urokliwej opowieści o miłości dwojga młodych, rzuconej na malownicze tło elektrowni w Koninie" [str. 64, "Przez miłość do dobrobytu"]. Nie. Nie sądzę też, żeby większości z nas cokolwiek mówiło nazwisko Henryka Gaworskiego, który w 1978 roku opublikował kryminał pt. "Jelenie jedzą klejnoty" - szajka przemytników zamierza przetransportować za granicę hinduską broszę, która należała kiedyś do Radziwiłłów, poprzez umieszczenie jej w paśniku dla jeleni. Hm.


"Książki najgorsze" przeczytałam dwa razy, za każdym z taką samą przyjemnością. No, psuły ją może nieco informacje o nakładach tych pereł literatury: kryminały i powieści szpiegowskie wydawano w co najmniej stu tysiącach egzemplarzy. Obecnie grafomania też sprzedaje się dobrze, ale rolę państwa przejęli marketingowcy.


Fragmenty książki można znaleźć tutaj.

piątek, 30 listopada 2012

W międzyczasie

Nie przypuszczam, żeby moja blogowa absencja kogokolwiek specjalnie zmartwiła, więc tylko gwoli informacji: czytam, owszem, ale nie mam czasu, żeby o tym pisać. I tak będzie pewnie co najmniej do końca stycznia, kiedy to, mam nadzieję, przestaną mnie pochłaniać sprawy związane z urządzaniem naszej klitki na obrzeżach Krakowa. Obecnie pochłaniają takie mało fascynujące sprawy jak stelaże podtynkowe, klasy ścieralności paneli podłogowych, kolor dekorów do łazienki, rozmiar zlewu. Itd. Przeraża mnie bliska perspektywa podjęcia wielu ostatecznych decyzji, bo nie lubię ich podejmować, zwłaszcza gdy konsekwencją jest pozbywanie się pieniędzy.


À propos. Nie żałuję 14 złotych wydanych na "Atlas chmur" w kinie Kijów. Wizualnie - bardzo ładny. Aktorsko - niezły, podobali mi się zwłaszcza: Jim Broadbent, Ben Whishaw i James D'Arcy. Przypadł mi też do gustu pomysł, żeby aktorzy zagrali kilka różnych postaci, choć w niektórych scenach pracę utrudniała im (zbyt) skomplikowana charakteryzacja.
Natomiast fabuła... Jasne, twórcy musieli tę powieściową skrócić, to i owo wyciąć, a jednak to, co pozostało, wydało mi się zbyt schematyczne, podane na tacy. Książka była bardziej zaskakująca, może dlatego, że wątki nie przeplatały się ze sobą tak często.




Ciekawa jestem, jak wypadnie ekranizacja innej brytyjskiej powieści: "Jonathana Strange'a i pana Norrella" Susanny Clarke (podobno pisze kontynuację!). W przyszłym roku przymierza się do tego przedsięwzięcia BBC. Sześć godzinnych odcinków. Obejrzę na pewno.
Książkę wydało u nas parę lat temu Wydawnictwo Literackie, a w styczniu będzie wznowienie w MAG-u, w serii Uczta Wyobraźni.
Autorka: Portia Rosenberg


PS. Ten krakowski SMOG mnie dobija. Stolica kulturalna. Akurat. W piecach palą, czym popadnie. I nie sprzątają po psach. 

niedziela, 28 października 2012

Targi

Nie lubię Targów Książki w Krakowie (tłok, a promocje słabe), nie byłam na nich w ubiegłym roku, a i w tym się nie wybierałam. Zmieniłam zdanie, kiedy dowiedziałam się o sobotnim panelu dyskusyjnym pt. "Blogerzy książkowi - przyszłość krytyki literackiej?" Blogerzy książkowi (z paroma wyjątkami) nie mają nic wspólnego z krytyką literacką i nic nie wskazuje, że to się kiedyś zmieni, więc uznałam, że spotkanie może być zabawne. 

Zorganizowane zostało przez BookLikes - serwis blogowy dla piszących o książkach, która niedługo zacznie działać również w Polsce. W dyskusji udział wzięli blogerzy: anek7, Jarosław Czechowicz, Dorota Jędrzejewska, przedstawicielka BookLikes Katarzyna Nowaczek oraz dwoje doktorów filologii polskiej: Emilia Kledzik z UAM i pan, którego nazwiska nie dosłyszałam (może ktoś mi podpowie?). Później dołączyli Robert Fryga oraz Rafał Niemczyk. Zabawny był moment, kiedy ten ostatni wszedł nieproszony na podest przeznaczony dla dyskutantów i dostawił tam dla siebie krzesło (czasami zazdroszczę takim ludziom tupetu). 

Poza tym było, szczerze mówiąc, trochę nudno, bo większość tych kilku spraw, które udało się poruszyć w ciągu jednej godziny, została już dawno i dokładnie przemielona przez książkową blogosferę. Ania przedstawiła pogląd wielu z nas: blogerzy nie uważają się za krytyków literackich, po prostu wyrażają swoje opinie o przeczytanych książkach. I na tym można by było zakończyć spotkanie pod wyżej wspomnianym tytułem. 

Rozmowa dotyczyła jednak czegoś innego: rosnącego, podobno, wpływu blogerów na sprzedaż książek i czytelnictwo. Świadczyć ma o tym m.in. komercyjny sukces powieści Amandy Hocking czy "Pięćdziesięciu twarzy Greya", a na polskim rynku "Margot" Michała Wiśniewskiego i "Księdza Rafała" Macieja Grabskiego. Żadnej z tych książek nie czytałam, ale z tego, co słyszałam, dwa pierwsze przykłady nie świadczą najlepiej o guście blogosfery:).

To oczywiście żart. Uważam, że nie powinno się postrzegać tak złożonej i zróżnicowanej społeczności jako całości. A raczej - nie powinno się jej oceniać jako całości, bo choć pewne zjawiska są dla większości blogosfery wspólne, to jednak na poszczególnych stronach odzwierciedlają się w bardzo niekiedy odmienny sposób. 

Ostatnio zauważyłam w sieci sporo wypowiedzi bardzo dla blogerów książkowych niepochlebnych (na panelu okazało się, że i studenci polonistyki nie darzą nas sympatią). Ich autorzy postrzegają nas jako osoby niedojrzałe, niepotrafiące poprawnie wyrażać się i pisać, niemające po prostu nic do powiedzenia. Owszem, ta charakterystyka pasuje do wielu blogerów, ale przecież nie do wszystkich. Co więcej, uważam, że o ile większość z nas nie może pretendować do bycia krytykiem literackim, to wpisy niektórych (przyznaję: raczej nielicznych) już teraz śmiało mogą konkurować JAKOŚCIĄ z recenzjami, które spotyka się obecnie w prasie niespecjalistycznej. Nie wiem, czy to dobrze świadczy o blogerach, czy raczej źle o prasie, ale fakt pozostaje faktem.


W niedzielę również wybrałam się na targi, żeby uczestniczyć w organizowanym przez Sławomira Krempę, redaktora naczelnego granice.pl, zjeździe blogerów książkowych. Uczestników było bardzo mało, bo - tak jak przewidywałam - większość była na targach w sobotę. Rozmowa dotyczyła tego, co zwykle, oraz sposobów promowania blogu (a tym samym siebie) za pomocą serwisów społecznościowych. 
Poczułam się trochę jak przedpotopowa skamielina, bo nie mam strony blogu na facebooku:). Pocieszałam się w duchu, że miałam taką nawet wcześniej niż większość, ale zamknęłam, bo mi się do niczego nie przydawała:).

Z ciekawości poszłam też na kolejne wydarzenie organizowane przez BookLikes, tym razem pt. "Jak zostać blogerem książkowym?" I znów tytuł okazał się w ogóle nieadekwatny do treści, powinien raczej brzmieć: "Załóż blog na BookLikes w trzy minuty, pisz pochlebne recenzje nowości wydawniczych i zarabiaj na współpracy z księgarniami internetowymi". Być może jest to niezła propozycja dla początkujących, ale dla blogerów, którzy wypracowali już sobie pewną renomę, raczej nie. 


Targi stały się dla mnie okazją do poznania niektórych blogerów osobiście (nie wszystkich. wybaczcie, zapamiętałam, ale chodzi m.in. o: Agnieszkę Taterę, Roberta Frygę, Anię, Sardegnę, Kaś, Klaudię, Viv, ElenMartę). Specjalne podziękowania należą się Kaś i Claudette za zorganizowanie sobotniego spotkania w Cafe Botanica przy Brackiej.
Z jednymi rozmawiałam dłużej, z innymi tylko chwilkę, w każdym razie było bardzo miło. Ku mojemu zdziwieniu byli wśród nich nawet tacy, którzy kojarzyli mój blog. 

Chciałabym też podziękować jednej z pań, które sprzedawały bilety uprawniające do wejścia na teren targów. W sobotę zapomniałam wziąć ze sobą portfel, co okazało się dopiero przy kasie, ale pracująca tam pani dała mi bilet za darmo:). Oddałam jej te 7 złotych, jak tylko mój P., wezwany telefonicznie, przywiózł mi pieniądze.

poniedziałek, 15 października 2012

Wywiad ze wschodzącą gwiazdą polskiej literatury

W żadnej krakowskiej księgarni nie stawia się literatury na tak wysokim piedestale jak to się czyni w Empiku przy Rynku. Analfabeci i inni profani, którzy wchodzą tam czasami przypadkiem albo dlatego, że akurat pada, zatrzymują się na ogół tylko w kruchcie na parterze tego przybytku, gdzie - dla zmylenia niewiernych - sprzedaje się prasę, perfumy i widokówki. Wtajemniczeni Czytelnicy wiedzą jednak, że piętrowe prezbiterium znajduje się Wyżej.

Tam, w atmosferze literackiego ekumenizmu i tolerancji, można wybierać spośród tysięcy woluminów, które po uiszczeniu drobnej opłaty prezentuje się potem zadziwionym gościom na ołtarzach prywatnych regałów.

Wstęp może nieco górnolotny, ale i temat, który pragnę tu poruszyć, jest podniosły. Otóż w trakcie jednej z niedawnych pielgrzymek do wspomnianej świątyni literatury wzrok mój przykuła specjalna półka dla neofitów, którą na ogół skrzętnie omijam, bo znajdujące się tam książki już od dawna są częścią mojej biblioteczki. Mój wyrobiony literacki smak, wspomagany przez newslettery wydawców, podpowiada mi zazwyczaj, jakie tytuły trafią do empikowego top 50, tym większe było zatem moje zdziwienie, że o debiutanckiej powieści pani Małgorzaty de la Meyer von Wiśniewski, która zajmowała na owej półce poczesne miejsce, nigdy wcześniej nie słyszałam. Jest to zarazem pierwsza książka wydana przez nowe, ale prężne wydawnictwo Sensu Stricte.

"Sto twarzy Bronisławy" to mocna, polska odpowiedź na przereklamowaną, doprawdy, książkę E.L. James. Entuzjastyczną recenzję powieści pani Małgorzaty zamieszczę w kolejnym wpisie, ale rąbka tajemnicy uchyli już dzisiaj sama Autorka w wywiadzie, który przeprowadziłam z nią via skype, a którego dokładną transkrypcję znajdziecie poniżej.


Elenoir: Dzień dobry, pani Małgorzato. Dziękuję, że zechciała pani ze mną porozmawiać mimo wielu zobowiązań związanych z promocją pani książki.

Małgorzata de la Meyer von Wiśniewski: Witam serdecznie! Jest pani pierwszą blogerką, która poprosiła mnie o wywiad, więc nie mogłam odmówić. Co prawda Impresje to strona, na którą nawet kot z powyłamywanymi nogami nie zagląda, ale na początek dobre i to.

E: Hmm, no tak. Tym bardziej jestem pani wdzięczna. Już wkrótce zagości pani pewnie w najbardziej opiniotwórczych programach telewizyjnych, takich jak "Kawa czy herbata" lub może nawet "Dzień dobry TVN". Tymczasem proszę opowiedzieć o sobie nam, blogerom. Zacznijmy może od pani pseudonimu: czy odnosi się on do wiadomych luminarzy literatury?

MdlMvW: Domyśliła się pani, że to pseudonim? Gratuluję przenikliwości! Rzeczywiście, moje nazwiska de domo i primo voto brzmią zupełnie inaczej, wolę jednak pisać pod pseudonimem z dwóch powodów. Po pierwsze ze względów marketingowych: złożoność mojego nazwiska zwiastuje czytelnikowi głębię mojej prozy. Po drugie rzeczywiście chcę w ten sposób oddać hołd ulubionym autorom: Stephanie Meyer i Januszowi L. Wiśniewskiemu. Wstawiam ich sobie za wzór i stale pracuję nad swoim warsztatem, żeby im dorównać, choć czasami myślę, że to porywanie się z drabiną na Słońce, a nie ma przecież aż tak długich drabin. Ale nie ustanę w poszukiwaniach!

E: Może na Allegro coś się trafi. Czy zdradzi nam pani, czym zajmuje się na co dzień?

MdlMvW: Pracuję w redakcji znanego portalu lajfstajlowego, poza tym jestem szczęśliwą córką, siostrą, szwagierką, ciocią, żoną, synową i matką.

E: Na czym polega pani praca?

MdlMvW: Jestem świetną researcherką. W ciągu godziny jestem w stanie przygotować się do napisania profesjonalnego artykułu na każdy temat. Na przykład aż do wczoraj nawet nie słyszałam o Thomasie Pynchonie, ale na polecenie szefa w ciągu jednego popołudnia stworzyłam obszerną i dobrze udokumentowaną notkę biograficzną tego wybitnego pisarza.

E: Widzę, że nie ma dla pani rzeczy niemożliwych. Kilka dni temu ogłoszono nazwisko laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury...

MdlMvW: [śmiech] Pani mi pochlebia! Wiem, że moja debiutancka powieść jest świetna, ale myślę, że na razie zasłużyłam tylko na przyszłoroczną Nike.

E: Byłby to pierwszy romans doceniony przez kapitułę tej nagrody.

MdlMvW: Ależ romans to tylko pretekst! W "Stu twarzach Bronisławy" odbija się jak w stalowym garnku do szparagów wypolerowanym osobiście przez Perfekcyjną Panią Domu całe spektrum postaw i zainteresowań Polaków na początku drugiej dekady XXI wieku! Miłość, zdrada, nowy katalog Ikei, macierzyństwo, ojcostwo, plazma większa niż u sąsiadów, przyjaźń, śmierci Hanki i Ryśka... Proszę mi pokazać innego polskiego pisarza, który tak zgrabnie połączyłby te wszystkie wątki w całość, a mówię przecież ledwie o pierwszym rozdziale mojej powieści!

E: To prawda. Wśród nas, blogerów, a zwłaszcza blogerek, powszechne jest przekonanie, że romans to gatunek niesłusznie deprecjonowany. Weźmy pod lupę choćby twórczość Jane Austen. Wszystkie powieści, które ukończyła, traktują o miłości i kończą się co najmniej jednym ślubem, a jednak należą do kanonu literatury i nadal są chętnie czytane i ekranizowane.

MdlMvW: Właśnie! Uważam jednak, że należy iść za potrzebą współczesnego czytelnika i formułę romansu nieco odświeżyć.

E: W przeciwieństwie do Austen, która skupiała się na platonicznym etapie związków, pani niemal od razu przechodzi do opisów ich konsumowania, co więcej - niczego nie pozostawia pani domyślności czytelnika.

MdlMvW: Nie po to ludzie wydają trzydzieści pięć złotych, żeby się jeszcze potem musieli zastanawiać, o czym jest książką, którą kupili.

E: Widzę, że w odróżnieniu od wielu innych pisarzy myśli pani przede wszystkim o odbiorcach. To się chwali. Zdradzi im pani na pewno, jak zaczęła się pani literacka kariera.

MdlMvW: Zaskoczę panią. Najpierw zaistniałam w społeczności internetowej jako autorka fanfików do mojego ulubionego serialu "M jak miłość". Publikowałam je na własnym blogu, który w krótkim czasie stał się bardzo popularny, nawiązałam nowe znajomości i nawet przyjaźnie z osobami o podobnych zainteresowaniach i gustach. To one namówiły mnie, żebym nie ukrywała dłużej swojego talentu w korcu maku.

E: Koneserzy ambitnej literatury wiele im w takim razie zawdzięczają. Zechce nam pani opowiedzieć, jak nawiązała pani współpracę z wydawnictwem Sensu Stricte?

MdlMvW: Najpierw poszłam po najmniejszej linii oporu i posłałam "Sto twarzy Bronisławy" Wydawnictwu Literackiemu, Znakowi i W.A.B., ale widocznie nie poznali się na mojej prozie, bo nawet mi nie odpisali. Postanowiłam zatem wydać swoją powieść w drugim obiegu, na własny koszt. Redakcję i korektę tekstu zrobiła moja przyjaciółka, która zajmuje się tym zawodowo dla naszego portalu, a okładkę zaprojektował mój ukochany mąż, na którego zawsze mogę liczyć. Sensu Stricte pozostało już tylko dopracowanie technicznych aspektów mojego dzieła.

E: I wywiązali się ze swojego zadania znakomicie: czcionka jest na tyle duża, że moja babcia, która ma krótkowzroczność -10 dioptrii, mogła podczytywać mi przez ramię, siedząc na fotelu pół metra dalej.

MdlMvW: A marginesy są tak szerokie, że wystarczą do zanotowania wszystkich złotych myśli, które zakłębią się w głowach czytelników mojej powieści!

E: Zakończenie "Stu twarzy Bronisławy" to klasyczny cliffhanger, domyślam się zatem, że planuje pani kontynuację.

MdlMvW: Nie zasypuję gruszek w popiele, mam pomysły na co najmniej dziewięć kolejnych tomów! Nietrudno się domyślić, że i w nich będę odmieniała przez wszystkie przypadki słowo "kochać". Moja kreatywność mnie samą przeraża! [śmiech]

E: Czy wybiera się pani na tegoroczne Targi Książki w Krakowie?

MdlMvW: Oczywiście. Z tego miejsca pragnę zaprosić wszystkich blogerów na stoisko Sensu Stricte, gdzie w sobotę będę rozdawała autografy i uśmiechy, a jeśli to nie wystarczy, to jeszcze cukierki.

E: Zjawimy się na pewno, choćby po cukierki [śmiech]. À propos: jak pani ocenia już  opublikowane na kilku blogach recenzje "Stu twarzy Bronisławy"?

MdlMvW: Bardzo dobrze, choć nie mogłam nie zauważyć tu pewnej nieprawidłowości: blogerzy, których Sensu Stricte nie zaszczyciło propozycją współpracy i darmowym egzemplarzem mojego dzieła, ocenili je negatywnie, dowodząc w ten sposób, że słowo profesjonalizm pasuje do nich jak piąte koło do karety. Cóż, będę robić wielkie oczy do ich podstępnej gry.

E: Dziękuję za wywiad i życzę, żeby pani dekalogia odniosła sukces, tak artystyczny, jak i komercyjny.

MdlMvW: W artystyczny nigdy nie zwątpiłam.


czwartek, 11 października 2012

Grafomania ma się dobrze

Nie mam jakoś ostatnio głowy do pisania o przeczytanych już książkach, więc tym razem krótko na temat zastępczy. Przypadkowo odwiedziłam blog osoby, która na innym blogu pozostawiła wyjątkowo idiotyczny komentarz. Złota myśl Coelho w nagłówku tej strony skłoniłaby mnie do natychmiastowej ewakuacji, ale mój wzrok zatrzymał się jeszcze na frazie "zakręty losu", która od razu skojarzyła mi się z traumą, którą do dziś odczuwam po lekturze powieści Agnieszki Lingas-Łoniewskiej o takim właśnie tytule. Niestety autorka napisała dwa kolejne tomy tego okropieństwa, a wydawnictwo Novae Res przygotowało z tej okazji nową szatę graficzną, wspólną dla całej trylogii. Dobrą stroną tych okładek (zresztą jedyną) jest to, że bez owijania w bawełnę informują, co jest w środku. 

Ale okładki to jeszcze nic w porównaniu z plakatem reklamującym ten cykl. Można go sobie obejrzeć np. na blogu Agnieszki Lingas-Łoniewskiej oraz na stronach wielu admiratorów jej "twórczości", a imię ich Legion, niestety. I nawet nie chodzi tu o tego półnagiego pana, ale o cytat z recenzji Leny, który wydawnictwo zamieściło na samej górze, a który brzmi: "wyzwoliła we mnie wodze najskrytszych fantazji". Czy naprawdę nikt w Novae Res nie potrafi posługiwać się językiem polskim?

Grafomanka w grafomańskim stylu poleca książkę grafomanki. I tak to się kręci. Swoją cegiełkę podaje również Anna Klejzerowicz, być może w imię zawodowej solidarności. Czytałam dosyć pochlebne recenzje niektórych jej utworów, ale skoro rekomenduje innym powieści Lingas-Łoniewskiej, to podejrzewam, że z jej własnymi musi być coś nie tak.

niedziela, 30 września 2012

PAMIĘĆ PRZETRWANIA. NAZISTOWSKI OBÓZ PRACY OCZAMI WIĘŹNIÓW

Osobista dygresja nr 1

Do sięgnięcia po tę książkę zainspirowała mnie, pośrednio, powieść Jonathana Safrana Foera pt. "Wszystko jest iluminacją" o młodym amerykańskim Żydzie, który przyjeżdża na Ukrainę, żeby odnaleźć kobietę, która uratowała jego dziadka podczas II wojny światowej. Pomyślałam sobie, że akcja tej książki mogłaby równie dobrze toczyć się w Polsce (rozgrywa się właściwie na terenie II Rzeczpospolitej), może nawet w mojej okolicy - w końcu Żydzi stanowili znaczący odsetek mieszkańców miasteczek Kielecczyzny, również Starachowic, skąd pochodzę.

Muszę przyznać, że uświadomiłam to sobie stosunkowo późno, mimo że od dawna gdzieś w głowie kołatała mi się informacja, że w Starachowicach znajduje się żydowski cmentarz. Mieszkałam w tym mieście prawie dwadzieścia lat, a i teraz regularnie odwiedzam rodziców, ale nigdy nie natknęłam się na żadną inną widoczną informację o starachowickich Żydach. Niewiele poza tym cmentarzem przy Bieszczadzkiej, gdzie nigdy nie było mi po drodze, przypomina dziś o ich istnieniu. I może dlatego nad kwestią starachowickich Żydów nie zastanawiałam do niedawna się wcale.

Kirkut w Starachowicach przy ul. Bieszczadzkiej
Źródło: Wirtualny sztetl
Za to w ciągu dwóch ostatnich tygodni poświęciłam jej sporo czasu. Sama powieść Foera nie wystarczyłaby, żeby na tak długo zainteresować mnie tym tematem, ale ponieważ już na samym początku przetrząsania zasobów internetu natknęłam się na informację o lokalizacji starachowickiego getta, z której wynikało, że przez prawie dziewięć pierwszych lat mojego życia mieszkałam na jego terenie, postanowiłam dowiedzieć się o tym rozdziale historii mojego miasta czegoś więcej.

Oczywiście najbardziej nurtowało mnie pytanie, czy stary, drewniany dom przy ul. Spółdzielczej (dawniej była to część Kolejowej), z którym związane są moje najwcześniejsze wspomnienia, istniał przed wojną, a jeśli tak, to do kogo wtedy należał, kto w nim mieszkał po likwidacji getta, od kogo kupili go ciocia i wujek. W latach osiemdziesiątych moi rodzice wynajmowali od nich jego parter. Może w rupieciach, które zalegały pokój na pierwszym piętrze, kryły się jakieś podpowiedzi, ale byłam zbyt mała, żeby je zauważyć?

Posesja została sprzedana, budynek zburzony. Nie mam nawet żadnego zdjęcia stamtąd, bo nie mieliśmy wtedy aparatu. Pluję sobie w brodę, że nie zrobiłam żadnej fotografii - choćby przez szpary w bramie - trochę później, kiedy się przeprowadziliśmy, a dom jeszcze stał.

W internecie znalazłam sporo zdjęć przedwojennych Starachowic, ale na fotografię "mojej" części Spółdzielczej nie trafiłam. Trzeba będzie popytać w muzeum przy najbliższej okazji. Tymczasem kupiłam książkę Christophera R. Browninga, żeby zdobyć jakieś merytoryczne podstawy do dalszych poszukiwań. Zanim jednak napiszę o losach Żydów w obozach pracy w Starachowicach, wspomnę krótko o historii tego miasta.


TROCHĘ HISTORII
Herb Starachowic

W podstawówce opowiadano nam o niej raczej ogólnikowo (w liceum w ogóle nie było na to czasu). Nie przypominam sobie, żeby nauczycielka wspominała o roli Żydów w jego rozwoju. Gwoli ścisłości: nie zająknęła się też o zasługach benedyktynów ze Świętego Krzyża i cystersów z Wąchocka. Może teraz wykłada się ten temat inaczej, ale w połowie lat dziewięćdziesiątych mówiono przede wszystkim o dziejach przemysłu na naszych terenach. Do tego wątku w historii miasta nawiązuje również jego herb.


Dopiero od niedawna Starachowice kojarzone są głównie z kolejnymi aferami. Wcześniej były wszystkim znane z produkcji ciężarówek Star. A jeszcze wcześniej, w okresie dwudziestolecia wojennego, powstała tu fabryka amunicji i sprzętu artyleryjskiego, którą rozbudowywano w ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego.

1939 to bardzo ważny rok w historii naszego miasta, nie tylko ze względu na wybuch wojny. 1 kwietnia owego roku weszło w życie rozporządzenie ministra spraw wewnętrznych, na mocy którego osada fabryczna Starachowice została włączona do miasteczka Wierzbnik, a ten nowy administracyjny twór zaczęto określać mianem Starachowice-Wierzbnik [3.1.]. Mieszkało w nim wtedy ok. 25 tys. osób [1] i [4].

Wcześniej Starachowice i Wierzbnik istniały jako osobne organizmy i rozwijały się w innym czasie, tempie i kierunku. Wierzbnik był prowincjonalnym miasteczkiem zamieszkiwanym głównie przez rzemieślników i kupców, wśród których było wielu Żydów. Starachowice były raczej osadą, stanowiącą rezerwuar siły roboczej dla rozwijającego się w pobliżu przemysłu - mieszkali tu prawie wyłącznie Polacy.

WOJNA

Wieść o wybuchu wojny wywołała w mieście chaos - powszechnie sądzono, że Niemcy zbombardują Starachowice-Wierzbnik, żeby zniszczyć fabrykę (bomby faktycznie spadały, ale w pobliżu dworca i na linie kolejowe). 5 września próbowano ewakuować część linii produkcyjnej do Kowla, niektórzy pracownicy wręcz otrzymali polecenie służbowe, żeby tam się udać, więc wyruszyli z dobytkiem i rodzinami, większość pieszo [3.1.]. Transporty kolejowe, którymi przewożono maszyny, zostały zbombardowane przez niemieckie lotnictwo, wielu pracowników Zakładów już nigdy nie wróciło do swoich domów. W nocy z 6/7 września Polacy zniszczyli niektóre urządzenia i wysadzili niektóre fabryczne budynki, żeby unieruchomić Zakłady na około sześć miesięcy [3.2.].

Niemieckie władze okupacyjne włączyły nasze fabryki do państwowego koncernu Hermann Göring Werke. W jego ramach Zakłady Starachowickie znajdowały się pod zarządem przedsiębiorstwa Stahlwerke Braunschweig GmbH Abteilung Berg und Hüttenwerke.
Jednocześnie firmę poddano nadzorowi utworzonej 11 listopada 1939 r. Inspekcji Zbrojeniowej Generalnego Gubernatorstwa, a ściśle W. Wi. Stelle (Wehrmacht Wirtschaft Stelle - Placówka Gospodarcza Wehrmachtu) Radom. W grudniu 1939 roku komisja złożona z przedstawicieli Wermachtu i koncernu Hermann Göring Werke rozpoczęła pracy mające na celu przywrócenie produkcji [5].
Nie wszystkie przedsiębiorstwa przeszły na własność tego koncernu, ale zarząd nad nimi powierzono Niemcom lub folksdojczom - niektórzy z nich zatrudnili u siebie poprzednich właścicieli.

GETTO

Napisałam ten może nieco przydługi historyczny wstęp, żeby uporządkować sobie pewne fakty, które trzeba poznać, żeby zrozumieć, dlaczego losy tutejszych Żydów potoczyły się tak, a nie inaczej. Docelowo wszyscy Żydzi mieli zostać zgładzeni, ale Niemcy nie zabrali się za to tak od razu. W Starachowicach-Wierzbniku stopniowo przejmowali ich majątek, upokarzali, szykanowali, wymuszali łapówki, robili łapanki do prac przymusowych, a pod koniec września 1939 spalili synagogę, która znajdowała się przy ulicy Niskiej.

Rys. Maciej Frankiewicz, Źródło: Wirtualny sztetl

Nakazali też wyłonienie Judenratu, czyli rady starszyzny żydowskiej, która miała pośredniczyć w kontaktach między Niemcami a społecznością żydowską i odpowiadać za realizację niemieckich zarządzeń.

Wylot ulicy Krętej na Spółdzielczą.
Judenrat znajdował się w tym jasnym,
dwupiętrowym budynku widocznym na środku zdjęcia.
[Zdjęcie własne, źródło informacji: Wirtualny sztetl]

W 1940 i w 1941 roku do Starachowic-Wierzbnika przybywały transporty Żydów deportowanych z terenów Polski, które zostały włączone do Rzeszy. 12 kwietnia 1941 roku Niemcy utworzyli tutaj getto.
Z mapki zamieszczonej w książce Browninga wynika, że obejmowało ono mniej więcej Rynek, Krótką, Niską, Wysoką i okolice; w tekście autor tego nie doprecyzowuje. (Prawdopodobnie getto znajdowało się na obszarze między Wysoką, Rynkiem (włącznie), częścią Iłżeckiej, Targową, Spółdzielczą i częścią Kolejowej, ale muszę to jeszcze sprawdzić, może w jakimś lokalnym muzeum przy okazji wizyty w rodzinnym mieście).






















Getto było otwarte, nie otaczał go mur, ale oczywiście Żydom nie wolno było go opuszczać (chyba że udawali się do pracy), choć niektórzy, zwłaszcza dzieci o "nieżydowskim" wyglądzie, łamali ten zakaz.
Było przeludnione, a liczba osób, które w nim mieszkały, wciąż wzrastała. Z jednej strony na skutek deportacji Żydów z likwidowanych gdzie indziej gett - do Starachowic-Wierzbnika przywożono tych młodych i dość silnych, którzy nadawali się do ciężkiej pracy w tutejszych fabrykach. Z drugiej strony wielu Żydów, zwłaszcza z okolicznych miejscowości, przybywało do getta dobrowolnie, ba, płacili często bardzo dużo za pozwolenia na pracę, które miały ochronić ich przed deportacją i śmiercią (wieści o komorach gazowych szybko się szerzyły, ale jeszcze mało kto w nie tak do końca wierzył).

LIKWIDACJA GETTA I UTWORZENIE OBOZÓW PRACY

Rano 27 października 1942 roku otoczono getto i nakazano wszystkim Żydom udać się na Rynek. Ci, którzy zostali w domach (np. wskutek choroby), zostali zabici. Pozostali poddani zostali selekcji, w  wyniku której około tysiąc sześciuset  Żydów (tysiąc dwustu mężczyzn i czterysta kobiet) skierowano do trzech obozów pracy i do "komanda sprzątającego" getto, a prawie cztery tysiące osób zbyt młodych lub zbyt starych, żeby pracować, załadowano do pociągu i wywieziono do Treblinki, gdzie zginęły w komorach gazowych.

Większość Żydów umieszczono w naprędce i nieumiejętnie zbudowanych obozach pracy Strzelnica i Majówka (zaznaczono je na powyższej mapce), część trafiła do Tartaku (przede wszystkim ci, którzy pracowali w nim jeszcze przed likwidacją getta), a osiemdziesiąt cztery osoby tymczasowo zatrzymano na posterunku Zeork (Zakładów Energetycznych Okręgu Radomsko–Kieleckiego, teraz firma nazywa się inaczej, ale jeszcze całkiem niedawno płaciliśmy za prąd właśnie w Zeorku), ale ostatecznie też zginęły w Treblince. Członkowie komanda sprzątającego trafili do jednego z  obozów pracy po tym, jak uporali się z oczyszczeniem byłego getta ze wszystkiego, co świadczyło o tym, że kiedyś mieszkali tam Żydzi - ze szczególnym uwzględnieniem trupów i kosztowności.

Osobista dygresja nr 2

I tu nie mogę nie wpleść kolejnej autobiograficznej wstawki. W grudniu ubiegłego roku zamieściłam na blogu kilka zdjęć ze Starachowic, m.in. to:

Zdjęcie własne
Nie miałam wówczas pojęcia, że właśnie nad tymi malowniczymi skałkami istniał w czasie wojny obóz pracy. Niemcy nie wymyślili jego nazwy, już wcześniej istniała w tej okolicy kopalnia "Majówka", w której do 1962 roku wydobywano rudy żelaza, a dziś znajduje się tam ulica Majówka i osiedle Majówka. Mogę się założyć, że większość jego mieszkańców nie ma pojęcia, co tu się działo podczas wojny. Po przeprowadzce ze Spółdzielczej mieszkałam na sąsiadującym z Majówką osiedlu Skałka, parę minut piechotą od tego miejsca, ale nigdy nie słyszałam o żadnym obozie pracy. Być może dlatego, że moi rodzice nie są rodowitymi starachowiczanami, pochodzą z okolicznych wsi, o losie tutejszych Żydów nie wiedzą nic. Nie mogę jednak pojąć, dlaczego w szkole nie podejmowano tego tematu.

SYTUACJA W OBOZACH
Pracę więźniów obozów w Starachowicach podzielić można na dwie podstawowe kategorie: mającą pierwszorzędne znaczenie pracę w fabryce amunicji oraz pomocnicze prace na terenie obozu. Praca w fabryce stanowiła oczywiście nadrzędną rację istnienia obozu. Z kolei produkcja fabryczna składała się z dwóch elementów: wielkiego pieca w dolnym zakładzie w dolinie rzeki Kamiennej, gdzie wytapiano stal, oraz górnej fabryki pod lasem Bugaj, gdzie wytwarzano łuski pocisków artyleryjskich i skorupy ręcznych granatów. Produkty te pakowano następnie w drewniane skrzynki, wykonane przez więźniów Tartaku. Materiały wybuchowe do amunicji pochodziły w fabryk w pobliskim Skarżysku-Kamiennej. [Browning, str. 214]
Ówczesny niemiecki management był, jak widać, niezwykle kompetentny, poza tym nieźle ciął koszty: więźniowie obozów stanowili własność SS, a przedsiębiorcy wykorzystujący ich pracę płacili za każdy dzień dzierżawy więźnia 5 zł, a więźniarki 4 zł. Może i niedużo, ale efektywność przedsięwzięcia znacznie spadała, kiedy Żydzi trzymani w brudzie, zimnie i o głodzie zaczynali chorować i przez kilka tygodni nie nadawali się do pracy. Kontrakt z SS tego nie uwzględniał i trzeba było za nich płacić tylko samo co za zdrowych. W tej sytuacji pozbywanie się pracowników, którzy przynoszą same straty, wydało się logicznym i racjonalnym posunięciem.
Szał zabijania nasilił się, kiedy wybuchła epidemia tyfusu i Althoffa ogarnęła obsesja wyłapywania i eliminowania więźniów, których choroba czyniła tymczasowo niezdolnymi do pracy i którzy rozpaczliwie starali się ją ukryć. Początkowo jego taktyka polegała na pojawianiu się w obozie w nocy i nakazywaniu więźniom opuszczenia baraków. Tych, którzy nie mieli siły podnieść się z pryczy, zabijał. Gdy więźniowie zorientowali się, jak ważne jest to, by zwlec się z pryczy i wyjść z baraku - do pracy i podczas nocnych kontroli - choćby nawet towarzysze mieli ich wynieść na rękach, Althoff zaostrzył swoje metody. W Strzelnicy istniała przeszkoda szczególnie trudna do pokonania dla cierpiących na zawroty głowy: schody, prowadzące z baraków w górnym obozie na plac apelowy. Chorych, którzy nie potrafili po nich zbiec, nie zataczając się i nie chwiejąc na nogach, odciągano na bok i zabijano. Ta technika selekcji dawała Althoffowi co najmniej dwudziestu, trzydziestu zabitych jednego wieczoru. Jej wariantem było zmuszanie więźniów do przejścia po wąskiej belce czy równoważni, niewykonalne dla osób oszołomionych wysoką gorączką. Czasem Althoff kazał więźniom, zarówno w Strzelnicy, jak i Majówce, biegać w koło - nazywając to ćwiczenie Runde machen, czyli robieniem kółek - żeby oddzielić chorych, niebędących w stanie utrzymać narzuconego tempa. [Browning, str. 177-178]
Willie Althoff, komendant Strzelnicy i Majówki, okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, ale zgubił go w końcu nadmiar dobrych chęci - przyczynił się do tego, że w starachowickich fabrykach zaczęło brakować rąk do pracy, mimo że co jakiś czas dowożono tu Żydów z innych miejscowości. Zmieniono komendanta, a warunki w obozach trochę się poprawiły. Wkrótce Żydów ze Strzelnicy przeniesiono do nieco powiększonej Majówki.

***

Jedne z najciekawszych, moim zdaniem, fragmentów książki Browninga to te, w których opisuje realia obozów pracy, zwłaszcza złożoność stosunków międzyludzkich na linii Żydzi - niemieccy nadzorcy obozów, Żydzi - ukraińscy strażnicy, zwykli więźniowie - elita obozowa (Lagerrat, policja obozowa, bogaci Żydzi, którzy mieli dostęp do ukrytych kosztowności, rzemieślnicy, z których usług korzystali Niemcy).
Różnica w poziomie życia między prominentami a więźniami bez koneksji była ogromna, zwłaszcza odkąd Niemcy zaczęli przedkładać żywych Żydów, których można zaprząc do zwiększania potencjału militarnego Rzeszy, nad w ogóle nieefektywnych martwych. Z chwilą, kiedy więźniowie nie musieli już przez dwadzieścia cztery godziny na dobę drżeć o swoje życie, mogli zakręcić się wokół bardziej przyziemnych spraw.

W najlepszej sytuacji byli Żydzi pochodzący ze Starachowic-Wierzbnika i okolic - w obozie znaleźli się przeważnie wraz z krewnymi albo znajomymi, na których pomoc mogli liczyć, poza tym mieli sposoby, żeby skorzystać z wartościowych rzeczy, które przed likwidacją getta zdążyli oddać na przechowanie Polakom albo schować w specjalnych skrytkach. Więźniowie z innych miejscowości musieli polegać na własnym sprycie i umiejętnościach. W obozach kwitło zatem drobne rzemieślnictwo i pokątny handel, czasami kosztem tych gorzej ustawionych.

UCIECZKI

Praca więźniów była niezwykle ciężka (dodam, że w starachowickich zakładach pracowali też Polacy), ale jednocześnie utrzymywała ich przy życiu - byli Niemcom potrzebni. Obawiali się jednak, że już niedługo.

W kwietniu 1944 roku do Starachowic przybył transport 150-200 Żydów z obozu koncentracyjnego w Majdanku, którzy potwierdzili istnienie komór gazowych i doniesienia o postępach radzieckiej armii i cofaniu się Niemców. Wkrótce w fabryce wstrzymano produkcję amunicji i zaczęto rozmontowywać urządzenia.

Na początku lipca więźniów z Majówki przeniesiono do nowego obozu na terenie fabryki amunicji, a pod koniec tego miesiąca trafili tam również Żydzi z Tartaku. 26 lipca podstawiono pociąg i rozpoczęto załadunek więźniów, który jednak z niewiadomych przyczyn przerwano. Oczywiste było, że to tylko chwilowa zwłoka. Jeśli ktoś planował ucieczkę, to nie mógł już dłużej jej odkładać.

W nocy z 26 na 27 lipca miała miejsce próba masowej ucieczki od stu pięćdziesięciu do czterystu więźniów (nie wiadomo dokładnie ilu), która jednak dla większości z nich skończyła się tragicznie. Więcej szczęścia mieli ci, którzy uciekali pojedynczo lub w niewielkich grupkach, choć szczęście to nie trwało zazwyczaj długo - niewielu z nich przetrwało wojnę. Zamierzali przyczaić się gdzieś na parę tygodni, do czasu, kiedy - jak sądzili - dotrze tu radziecka armia, która jednak, jak wiadomo, nie śpieszyła się zbytnio.

Uciekinierom trudno się było ukrywać na terenach nadal okupowanych przez Niemców, zwłaszcza że Polacy nie byli zbyt skorzy do pomocy - przede wszystkim ze strachu, ale często wchodził tu w grę antysemityzm. Niektórzy wręcz na nich donosili. A jak zachowywali się wobec Żydów partyzanci, z których Kielecczyzna do dziś jest taka dumna?
Dawid Sali był jednym z Żydów, którzy uciekli z Tartaku przed przewiezieniem więźniów do obozu pracy przy starachowickiej fabryce. Jego grupa rozrosła się liczebnie i miejscowi chłopi, których Żydzi prosili o jedzenie, poskarżyli się pobliskiemu oddziałowi AK, że nękają ich żydowscy policjanci. Żołnierze AK okrążyli uciekinierów i zagrozili, że ich zabiją, jeśli nie przestaną domagać się od chłopów żywności. Sześciu Żydów wyraziło chęć wstąpienia do oddziału. Zostali przyjęci, ale cztery dni później ich zwłoki  znaleziono pod pobliską wsią. Wówczas uciekinierzy spróbowali przyłączyć się do partyzantki komunistycznej. Oddział zwiadowczy, na który się natknęli, obrabował och ze wszystkiego, co mieli. Dowódca zwrócił im ich własność, nie zgodził się jednak ich przyjąć. Wreszcie znaleźli trzecią grupę partyzantów, która była gotowa ich przyjąć pod warunkiem, że będą mieli własną broń. Udało im się zdobyć pięć karabinów, które odebrali nieostrożnym Niemcom z oddziału rekwizycyjnego, i całą grupą, liczącą trzydziestu siedmiu mężczyzn i trzy dziewczyny, wstąpili do partyzantki. Także w tym przypadku był to duży oddział komunisty Mieczysława Moczara, złożony z Polaków, Żydów i zbiegłych radzieckich jeńców różnych narodowości. Mimo to, podczas wykonywania jakiegoś zadania, kilku Polaków skorzystało z okazji, żeby zamordować żydowskiego towarzysza. Kiedy sprawa wyszła na jaw, dwóch z nich zostało rozstrzelanych. [Browning, str. 336-337]
Z drugiej strony ci spośród uciekinierów, którzy przetrwali wojnę, przeważnie zawdzięczali to Polakom, choć często musieli za ich pomoc zapłacić.

Osobista dygresja nr 3

Tu muszę wtrącić kolejną osobistą dygresję. Otóż mój dziadek ze strony mamy był partyzantem, najpierw chyba w AK albo w BCh, ale potem w 2 Brygadzie AL "Świt". Zmarł dwadzieścia lat temu, kiedy byłam jeszcze mała, więc nigdy nie rozmawiałam z nim o tamtych czasach, ale z tego, co wiem, dziadek raczej nie lubił Żydów. Po wojnie, jak wieść rodzinna niesie, uczył się w szkole oficerskiej, ale postanowił do niej nie wracać z jakiejś wizyty w domu, bo "Żydzi go nie będą uczyć". Potraktowano to jako dezercję i dziadek trafił do więzienia, w którym panowały bardzo trudne warunki. Zaczął tam chorować i chorował już do końca życia.
I tu nasuwa mi się kolejne pytanie, na które nie znam odpowiedzi: czy oddział dziadka trafił na jakichś żydowskich uciekinierów, a jeśli tak, to jak mój dziadek zachował się wobec nich?

AUSCHWITZ-BIRKENAU

28 lipca stłoczono 1200 - 1400 więźniów w bydlęcych wagonach i wysłano do Oświęcimia. Nie wszyscy przetrwali tę podróż i prawdopodobnie nie było przypadkiem, że wśród zmarłych znalazło się wielu członków obozowej elity.
Po przybyciu nie zastosowano wobec więźniów ze Starachowic standardowej selekcji na rampie. Wszystkich zakwalifikowano jako tzw. Arbeitsjuden, dzięki czemu stosunkowo dużo osób (600-700) z tego transportu dożyło końca wojny.

POSTAWY POLAKÓW

Zacznę od tego (może powinnam o tym wspomnieć wcześniej), że pewien problem sprawia mi pisanie o Polakach i o Żydach. Nie myślę kategoriami narodowościowymi. Dla mnie Polak to ktoś, kto ma polskie obywatelstwo, bez względu na to, z jakiego kraju pochodzi, i bez względu na to, jaki jest jego światopogląd. Uważam, że najpierw jest się Polakiem, a dopiero potem ateistą, chrześcijaninem, protestantem czy żydem.
W tym konkretnym przypadku podział ten jest może nieco bardziej uprawniony niż zwykle, bo wielu wierzbnickich Żydów posługiwało się na co dzień językiem jidisz i kultywowało tradycje, których lepiej zasymilowani Żydzi z większych miast już nie przestrzegali. Postanowiłam trzymać się tradycyjnej terminologii, zwłaszcza że ówcześni mieszkańcy Starachowic i Wierzbnika też się nią posługiwali.

Z relacji, z których korzystał Browning, wynika, że antysemityzm w Wierzbniku i w Starachowicach był powszechny i nie tylko werbalny, a nasilił się jeszcze po wybuchu wojny. Z drugiej strony wielu więźniów obozów korzystało z pomocy Polaków, u których ukryli swój majątek albo nawet dzieci.
Pomaganie Żydom na terenach okupowanych przez Niemców wiązało się z ogromnym ryzykiem i ja jestem w stanie zrozumieć, że mało kogo było na nie wtedy stać. Czym innym jest jednak bierność, a czym innym radość z cudzego nieszczęścia, a tego właśnie nader często doświadczali więźniowie obozów.

Ale to najgorsze wydarzyło się już po wojnie. Większość wierzbnickich Żydów wyemigrowało po wojnie do Kanady, Stanów Zjednoczonych i Izraela, ale niektórzy najpierw próbowali wrócić do rodzinnego miasteczka, żeby odnaleźć swoich bliskich i odzyskać resztki majątku. Majątki i domy zastali już przejęte przez Polaków, którzy nie spodziewali się, że którykolwiek z dawnych właścicieli przeżyje wojnę. Powracającym Żydom okazywano jawną wrogość, a w czerwcu 1945 roku zamordowano w Wierzbniku siedmiu z nich, w tym dwoje dzieci. Pozostali szybko wyjechali.

Może właśnie dlatego do niedawna bardzo rzadko, poza nielicznymi wyjątkami, poruszano w Starachowicach temat dawnych żydowskich mieszkańców tego miasta - bo trzeba by wtedy przypomnieć zbrodnie popełnione przez Polaków. Teraz jest trochę łatwiej, większość sprawców prawdopodobnie już nie żyje, myślę jednak, że jest jeszcze paru starachowiczan, którzy mogli być (np. jako dzieci) świadkami tamtych wydarzeń i to o owo o nich opowiedzieć. Gdyby chcieli.

Coś się jednak zaczyna zmieniać. W 2002 roku otwarto w Starachowickim Centrum Kultury Izbę Pamięci Żydów Starachowic-Wierzbnika (nie wiem tylko, czy nadal ona istnieje, bo na stronie SCK nie ma żadnej o niej wzmianki), a w Gminnym programie opieki nad zabytkami Miasta Starachowice na lata 2012 – 2016 [6] znajduje się postulat opracowania trasy turystycznej ("edukacyjno-biznesowej"), głównie - jak rozumiem - dla zagranicznych turystów pochodzenia żydowskiego. W ramach tego projektu, gdyby był zrealizowany, oznakowane zostałyby miejsca związane z ludnością żydowską.
Trwa właśnie rewitalizacja Rynku, może znajdzie się tam miejsce choćby na tablicę przypominającą o tym, co się tam stało 27 października 1942 roku. Póki co m.in. o tym wydarzeniu przypomniał kilka dni temu spektakl "Ostatnia selekcja" w Muzeum Przyrody i Techniki. Dobrze, że pokazano go też starachowickiej młodzieży.


KSIĄŻKA

Tytuł: Pamięć przetrwania. Nazistowski obóz pracy oczami więźniów (Remebering Survival: Inside a Nazi Slave-Labor Camp)
Pierwsze wydanie: 2010
Autor: Christopher R. Browning
Tłumaczenie: Hanna Pustuła-Lewicka
Wstęp: Barbara Engelking

Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 978-83-7536-345-6
Stron: 463


Książka nosi podtytuł "Nazistowski obóz pracy oczami więźniów" i dwa ostatnie słowa są istotne. Autor, amerykański historyk specjalizujący się w problematyce Holocaustu, oparł swoją pracę przede wszystkim na relacjach osób, które przetrwały pobyt w wierzbnickim getcie i obozach pracy. 

Browning dysponował opowieściami dwustu dziewięćdziesięciu dwóch osób. Tylko nieliczne relacje (jedenaście) powstały krótko po wojnie, w latach 1945-1948. Sto dwadzieścia pięć zgromadzili niemieccy śledczy w latach 1962-1968 w ramach zbierania materiałów do procesów kilku nazistów, którzy podczas okupacji dopuszczali się zbrodni w naszym rejonie. Reszta powstała znacznie później, niektóre już w XXI wieku. 
Nie da się wiernie odtworzyć wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, więc często relacje poszczególnych osób różnią się od siebie, a czasami wręcz wykluczają. Ba, bywa i tak, że ta sama osoba trochę inaczej opisuje jakąś sytuację w różnych wywiadach, których udzielała na przestrzeni lat. 
Każdy z moich dwustu dziewięćdziesięciorga dwojga świadków przeżywał pobyt w obozie w Starachowicach indywidualnie i każdy w inny, właściwy sobie sposób zapamiętał, przetworzył, zapomniał  albo wyparł niektóre jego aspekty. Spojrzenie na te same wydarzenia  z perspektywy wielu różnych osób bywa bardzo pouczające, dając pełniejszy i bardziej złożony obraz, niż można by uzyskać na podstawie relacji jednego świadka. Nieodmiennie jednak powraca problem sprzecznych albo wykluczających się - a czasem zupełnie błędnych - wspomnień i świadectw. W niektórych przypadkach różne wspomnienia i świadectwa  w żaden sposób nie dają się pogodzić i wówczas niezbędne staje się dokonanie ich krytycznej oceny. [Browning, str. 33-34]
Łatwiej pracuje się z dokumentami niż z - często dramatycznymi - opowieściami świadków i ofiar, ale czasami, jak w tym przypadku, można się oprzeć praktycznie tylko na nich. Dziwi mnie jednak to, że pisząc (króciutko) o historii miasta, Browning nie sięgnął do prac polskich naukowców, tylko polegał w zupełności na owych relacjach. I tak na stronie 44 mamy następujące zdanie:
Pod koniec XIX wieku rodzina Rotwandów zbudowała piec hutniczy, który stał się zalążkiem przemysłu metalurgicznego na tym obszarze. 
Druga część zdania jest po prostu nieprawdziwa, co może stwierdzić każdy, kto poświęci mniej więcej kwadrans na poszukiwanie informacji na ten temat w internecie. I nie mam tu na myśli Wikipedii, ale choćby stronę Urzędu Miasta [2], a bardziej dociekliwi mogą dotrzeć nawet do rozprawy doktorskiej Mirosława Orłowskiego z 1931 roku pt. "Żelazny przemysł hutniczy na ziemiach polskich do r. 1914" [7], wyczerpującej i w całości dostępnej w sieci.

Browning opisuje również proces Walthera Beckera, który 1972 roku* był sądzony w Hamburgu za udział w likwidacji getta w Wierzbniku. W latach 1941-1945 kierował lokalnym biurem niemieckiej Policji Bezpieczeństwa, a po wojnie aż do emerytury pracował w hamburskiej policji. Niemiecki sąd uznał zeznania świadków za niewiarygodne i uniewinnił Beckera. Lektura materiałów o tym procesie skierowała zainteresowanie Browninga na obozy pracy w Starachowicach-Wierzbniku.

* Na stronie 25 polskiego wydania podano rok 1978 i powtórzono ten błąd na okładce. W oryginale (sprawdziłam w Amazonie) widnieje w tym miejscu prawidłowa data.

Jeszcze jedna uwaga dotycząca redakcji tekstu. Od czasu do czasu w kolejnych rozdziałach powtarzały się niemal dosłownie krótkie, jedno- czy dwuzdaniowe informacje z poprzednich rozdziałów, co mnie trochę irytowało.

Poza tym książkę czytało mi się bardzo dobrze, choć nie wiem, czy dla osób w ogóle niezwiązanych ze Starachowicami będzie ona równie interesująca jak dla mnie.

*** *** ***

Materiały, z których korzystałam:
[1] starachowice.travel.pl - informacje o historii i zabytkach Starachowic
[2] Urząd Miasta - historia miasta do końca II wojny światowej
[3] Adam Brzeziński: Starachowicki Wrzesień 1939
  [3.1.] Miasto
  [3.2.] Odwrót
[4] Ewa Tarłowska, konsultacja - Jacek Koj: Program badań archeologicznych i kwerenda historyczna
[5] Piotr Rozwadowski: Starachowice w planach niemieckiego okupanta (w materiałach konferencji naukowej Polityka okupacyjnych władz niemieckich wobec ludności polskiej w powiecie starachowickim w latach 1939-1945, Starachowice 2010)
Polecane strony:
Wirtualny sztetl - warto w sekcji Miasta poszukać swojej rodzinnej miejscowości, może i Wy dowiecie się o jej historii czegoś ciekawego?

Inne strony:
Sefer Wierzbnik-Starachowice, czyli księga pamięci Żydów ze Starachowic-Wierzbnika (tych, którzy wyemigrowali do Izraela), wydana w 1973 roku w Tel Awiwie (Browning z niej korzystał):
 - w jidisz - trzeba wybrać Starachowice albo Wierzbnik; nic z tego nie rozumiem, ale znalazłam trochę zdjęć przedwojennych Starachowic,
- po angielsku, ale bez zdjęć.

Zdjęcia Starachowic sprzed lat:
arad2
*** *** ***

Byłabym wdzięczna za informacje o ewentualnych błędach lub nieścisłościach w powyższym wpisie, które zawsze grożą laikom, jeśli biorą się za coś, na czym się nie znają.

środa, 5 września 2012

Skarpetą w złe mzimu

"Weź tego Janka, weź to białe, zabierz go, śmierdzi” – wyje demon, gdy egzorcysta ks. Maciej Gutmajer przepędza go skarpetką Jana Pawła II. Ksiądz wyjaśnia, że to świętość demonowi śmierdzi. Podobno papieska skarpetka była skuteczna przy egzorcyzmach jeszcze przed beatyfikacją. Teraz stała się relikwią. Jak setki związanych z Janem Pawłem rzeczy: buty, fragmenty szat, prześcieradeł, paciorki różańca. A przede wszystkim krew i włosy, czyli relikwie I stopnia. Jest jeszcze ukruszony ząb, którego dysponentem jest kard. Stanisław Dziwisz. (...)
To cytat z artykułu autorstwa Joanny Podgórskiej, który przeczytałam w najnowszej "Polityce". Poruszałam już na tym blogu temat relikwii, wiem, że kolejny wpis niczego nie zmieni, ale po prostu muszę dać wyraz swojemu zdumieniu i obrzydzeniu, że takie rzeczy dzieją się w XXI wieku w kraju, gdzie analfabetyzmu właściwie nie ma. Poza wtórnym. 

Dyskutuje się teraz o budżecie państwa na kolejny rok kryzysu. Znajdzie się w nim zapewne mnóstwo niepotrzebnych wydatków, z kolei wielu - wydawałoby się niezbędnych - zabraknie, ale może wreszcie przestaniemy trwonić publiczne środki na organizację, która szerzy ciemnotę i zacofanie? Niech na kościół katolicki (i wszystkie pozostałe) składają się tylko ludzie, którzy uważają, że machaniem skarpetą można przepędzić złe mzimu. 

Zresztą kościół potrafi sam o siebie zadbać (cytat pochodzi z tego samego artykułu):
Sporą popularnością cieszy się także św. Faustyna. Święta straciła już sporą część szkieletu, który z namaszczeniem rozkruszają siostry z Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Produkują także relikwie III stopnia, pocierając o szkielet kawałki materiału. Można je potem kupić w przykościelnym sklepiku. To znaczy nie relikwie, bo handel nimi to grzech. Kupuje się broszurkę albo obrazek, do których materiał jest dołączany.

środa, 29 sierpnia 2012

KRONIKI JAKUBA WĘDROWYCZA

Tytuł: Kroniki Jakuba Wędrowycza
Pierwsze wydanie: 2001
Autor: Andrzej Pilipiuk
Wydawnictwo: Fabryka Słów
ISBN: 978-83-7574-047-9
Stron: 296

Ocena: 2/5


Rzadko sięgam po polską fantastykę, nie dlatego, że uważam, że nasi autorzy piszą gorzej, tylko dlatego, że trudniej wyłowić dobre książki spośród mnóstwa woluminów o łudząco do siebie podobnych okładkach. Nie mogłam jednak nie słyszeć o Andrzeju Pilipiuku - jego nazwisko widnieje na wielu z nich. Ba, kilka lat temu postanowiłam sprawdzić, skąd się bierze popularność tego autora. Przeczytałam pierwszy tom trylogii "Kuzynki", ale wydał mi się słaby nawet jak na  powieść czysto rozrywkową i na kolejne nie miałam już ochoty. Słyszałam jednak dużo dobrego o cyklu o Jakubie Wędrowyczu, więc wypożyczyłam sobie pierwszą część. Kolejne rozczarowanie, tym większe, że autor miał niezły pomysł na tytułową postać, ale nie wykorzystał tkwiącego w niej potencjału.

Ów bohater to Jakub Wędrowycz, który mimo osiemdziesiątki na karku pozostaje najlepszym cywilnym (tzn. nie duchownym) egzorcystą w Polsce. Mieszka we wsi Stary Majdan, w okolicy Wojsławic, na wschodnich rubieżach naszego kraju, ale jeśli trzeba, potrafi cofnąć się w czasie i jako carski kurier dotrzeć pocztowymi końmi wszędzie tam, gdzie jest potrzebny. Na skutek aktywności ruchów New Age i desakralizowania cmentarzy poprzez grzebanie na nich doczesnych szczątków komunistów popyt na jego usługi stale wzrasta

Szkoda tylko, że opowiadania Pilipiuka w niewielkim stopniu traktują o przygodach egzorcysty, który walczy ze zjawami i potworami na zabitej dechami prowincji. Dotyczą raczej przypadków wiecznie zapitego żula o wybitnie odpychającej aparycji, który uważa alkohol (zwłaszcza własnoręcznie pędzony bimber) za najlepsze remedium na wszelkie zło: niebezpiecznego dżina ukrywającego się w dywanie czy wszy na własnej głowie, wszystko jedno.
Na Wędrowycza nie ma mocnych, z łatwością radzi sobie z każdym przeciwnikiem, co, niestety, sprawia, że akcję każdego kolejnego opowiadania śledziłam się z coraz mniejszym napięciem. Przyczyniła się też do tego bardzo szkicowa konstrukcja bohaterów i niekiedy zbyt szczątkowa fabuła - wydawałoby się, że wszystko dopiero się rozkręca, a tu szast-prast i finał.

Od znużenia nie uchroniły mnie pseudozabawne wstawki, które pojawiają się między niektórymi opowiadaniami, np. przepis na hot doga zaczynający się tak: "za pomocą pętli z linki hamulcowej łapiemy średnio wyrośniętego psa". To nie mój typ poczucia humoru i nie ten rodzaj absurdu, który mi odpowiada. Zresztą może w tym przypadku "absurd" to zbyt daleko idący eufemizm, fabuła "Głowicy", "Świńskiej rebelii" czy "Przeciw pierwszemu przykazaniu" to nie tyle absurd, ile nonsens i bzdura.

Gdyby Andrzej Pilipiuk lepiej pilnował proporcji między literackimi i komediowymi walorami swoich opowiadań, "Kroniki Jakuba  Wędrowycza" byłyby daleko przyjemniejszą lekturą.

czwartek, 16 sierpnia 2012

FRANZ KAFKA. KOSZMAR ROZUMU


To ostatnie zdjęcie, na którym uwieczniono Franza Kafkę. Miał wtedy czterdzieści lat, zmarł w następnym roku. Jego poważne, skupione spojrzenie może onieśmielać, podobnie jak otaczajacy go nimb autora wybitnego, nie dla każdego, ale Ernst Pawel skupił się w swojej książce nie na pisarzu, ale na człowieku - przebił się przez te wszystkie warstwy ubrań noszonych przed stu laty przez ludzi uchodzących za przyzwoitych i nie zatrzymał się nawet na Kafkowych czyrakach.

Nie pominął zupełnie jego twórczości, ale biografia to nie miejsce na dogłębne analizy literackie, zwłaszcza gdy związek między życiem autora i jego utworami jest dla wszystkich poza nim samym tak trudno uchwytny i nieoczywisty, jak w tym przypadku. Zresztą mnie Kafka wydaje się o wiele bardziej interesujący niż jego twórczość, przynajmniej po części go rozumiem, czego np. o “Zamku” nie mogę powiedzieć.

Sam Kafka bardzo ułatwił Pawelowi zadanie, bo najwyraźniej lubił (i/lub musiał) pisać o sobie. Zachowała się część jego dzienników i wiele listów. Pawel korzystał również ze wspomnień innych osób, zwłaszcza Maksa Broda - przyjaciela Kafki i jego pierwszego biografa.


Praca Pawela zawiera wszystkie typowe dla porządnie napisanych biografii informacje. Autor szczegółowo omawia koligacje rodzinne Franza Kafki, jego relacje z rodzicami i rodzeństwem, lata edukacji, przyjaźnie, romanse i związki oraz pokonywanie kolejnych szczebli kariery. Udało mu się również w bardzo interesujący sposób pokazać pisarza na tle epoki. Kafka urodził się jeszcze w dziewiętnastym wieku, przeżył I wojnę światową i upadek Austro-Węgier, załapał się też na wielką inflację w Niemczech. Największy wpływ miała na niego jednak sytuacja społeczna i polityczna w Pradze, w której mieszkał prawie całe swoje życie.

Był synem żydowskiego kupca działającego w stolicy Czech, które były wówczas częścią monarchii austro-węgierskiej rządzonej przez niemiecką dynastię. Czesi krzywo patrzyli na Niemców, Niemcy na Czechów, jedni i drudzy - na Żydów, natomiast Żydzi byli podzieleni, wielu wybierało syjonizm, niektórzy emigrację.
Herrmann Kafka nazwał swojego pierworodnego na cześć cesarza Franciszka Józefa, a kiedy w 1917 roku Niemcy zaczęli przegrywać wojnę, zrezygnował z drugiego "r" w swoim imieniu, żeby wydało się mniej germańskie prawdopodobnym słowiańskim zwycięzcom. Nie wpoił Franzowi przywiązania do religii ani jakiejkolwiek narodowości, bo sam utożsamiał się tylko z ludźmi o podobnym statusie majątkowym.

Franz Kafka mówił po czesku i po niemiecku, edukację odebrał w tym drugim języku i w nim też tworzył. Zazdrościł Ostjuden, którzy - zwłaszcza podczas wojny - przybywali do Pragi, religijności i osadzenia w tradycji. Sam uważał się za Żyda, ale zachodnioeuropejskiego, który nigdzie nie jest u siebie i nawet język musi zapożyczać od innych narodów. Już jako dorosły człowiek zaczął się uczyć hebrajskiego, bo zamierzał osiąść w jakimś kibucu w Palestynie albo (to już pod koniec życia) otworzyć małą restaurację w Jerozolimie czy Tel Awiwie, w której Dora Diamant byłaby kucharką, chociaż nie umiała gotować, a on pracowałby jako kelner, mimo że od lat chorował na gruźlicę, musiał nawet zrezygnować z pracy i przejść na rentę.


À propos pracy. Nie, nie utrzymywał się ze swojej twórczości. Literatura bardzo rzadko jest intratnym zajęciem, zwłaszcza jeśli napisanie powieści zajmuje autorowi kilka lat. Kafka był, proszę sobie wyobrazić, urzędnikiem, nie takim znowu nieważnym trybikiem w biurokratycznej machinie, której istnienie i działanie - jak to się interpretuje - tak obrazowo i krytycznie przedstawiał w swoich najbardziej znanych utworach. Po skończeniu prawa przez wiele lat pracował w Zakładzie Ubezpieczeń Robotników od Wypadków Królestwa Czeskiego w Pradze, gdzie jego kompetencje i zaangażowanie nagradzano kolejnymi awansami i podwyżkami. Co więcej - początkowo praca interesowała go naprawdę i był dumny ze swojego udziału w sukcesach Zakładu. Z czasem znienawidził to zajęcie, bo wysysało z niego siły, które mógłby spożytkować na pisanie.

To ono utrzymywało go przy życiu, nadawało jego egzystencji sens, cel, może ją usprawiedliwiało. Nigdy nie był do końca zadowolony z tego, co stworzył, wiele swoich utworów zniszczył, wielu nie ukończył, chyba wszystkie wielokrotnie poprawiał. Nie mógłby sobie na to pozwolić, gdyby nie przyzwoita, comiesięczna pensja, ale raczej nie doceniał tego aspektu biurowej męki. Mógł pisać tak, jak chciał, i wtedy, kiedy chciał. Potrzebował do tego ciszy, świętego spokoju i natchnienia. W jego sytuacji rodzinnej i zawodowej trudno było o te dwa pierwsze katalizatory twórczości; na trzeci nie miał wpływu. W efekcie zdarzały się długie, klilku- lub kilkunastomiesięczne okresy, w których nie pisał wcale, nawet nie prowadził dziennika. 15 grudnia 1910 roku informował w liście Maksa Broda:
Samo jądro mego nieszczęścia nadal istnieje: nie mogę pisać. Nie udało mi się stworzyć jednej linijki, którą chciałbym zapamiętać, wręcz przeciwnie - wyrzuciłem wszystko, co napisałem od powrotu z Paryża, a nie było tego dużo. Całe moje ciało ostrzega mnie przed każdym słowem, a każde słowo najpierw rozgląda się na wszystkie strony zanim pozwoli się zapisać. Zdania dosłownie rozsypują się w proch w moich rękach, a ja, widząc ich wnętrze, natychmiast muszę przestać pisać. [str. 273]
W innym liście (Pawel nie informuje, kto był adresatem) z 7 października 1914 roku Kafka stwierdził:
Piszę inaczej niż mówię, mówię inaczej niż myślę, myślę inaczej niż powinienem i tak dalej do najgłębszej ciemności. [str. 349]
Stan nieobcy nikomu, kto próbował ująć w słowa myśli i uczucia, rzadko jednak spotyka się autorów, którzy są najbardziej wymagającymi krytykami swojej twórczości i otwarcie się do tego przyznają. Franz Kafka analizował siebie i swoje postępki z precyzją chirurga, któremu babranie się we wnętrznościach sprawia nawet pewną sadystyczną satysfakcję, ale ten jego chłodny racjonalizm bywał od czasu do czasu zakłócany przez strach, marzenia, złudzenia.
Niewiele mnie z Kafką łączy, ale wśród tych drobnostek jest właśnie to rozchwianie: od głębokiego pesymizmu po nieśmiałą nadzieję, od chłodnego sceptycyzmu po zawstydzające mnie samą przeczucie, że na wyciągnięcie ręki czai się coś... coś więcej. Dlatego ze zrozumieniem czytałam o tym, jak chodził na wykłady i konsultacje do różnej maści szarlatanów, w których obietnice właściwie nie wierzył, ale przecież nie zaszkodzi sprawdzić, bo a nuż; jak uważał swój stan fizyczny za zbyt zły, żeby zawrzeć związek małżeński czy pełnić obowiązki wydawcy, ale wystarczający, żeby walczyć na frontach I wojny światowej; jak się zaręczał, choć nade wszystko cenił sobie samotność.

Kafka był typem człowieka, który nie umie żyć bez problemów, a im są one poważniejsze, im bardziej go przygniatają, tym on mniej musi - uwalniały go od konieczności podejmowania wielu decyzji czy dokonywania wyborów. I tak na przykład gruźlicę - chorobę bardzo poważną, ale w jego sferze często uleczalną - powitał z ulgą i wykorzystał jako pretekst, żeby zerwać zaręczyny i ostatecznie pozbawić swoją rodzinę co poniektórych złudzeń co do swojej osoby.

Gdybym miała ocenić Kafkę tylko na podstawie fragmentów jego dzienników czy listów, które Pawel często cytuje, wydałby mi się osobą niezbyt sympatyczną, a jednak w jego sposobie bycia musiało być coś ujmującego, bo był na ogół lubiany - w pracy i poza nią. Co innego w domu - matka i siostry (przede wszystkim Ottla) kochały go na swój sposób, ale ojciec uważał go w najlepszym razie za dziwaka i leniwego, wydelikaconego megalomana.

W tej rodzinie nie szafowano czułością, więc Franz próbował znaleźć ją gdzie indziej. Podobnie jak wszyscy mężczyźni z jego sfery korzystał - bez zażenowania i sentymentów - z usług prostytutek i dorabiających w ten sposób kelnerek czy panien sklepowych, a podróże - służbowe i prywatne - umilał sobie flirtami lub wręcz romansami. Był zaręczony z dwiema kobietami, ale żadnej z nich nie poślubił - oba związki przerodziły się w farsę. Tym lepiej dla narzeczonych: Kafka byłby fatalnym mężem dla każdej kobiety, która nie owijałaby się wokół jego stóp jak bluszcz. Może się mylę, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że traktował kobiety bardzo przedmiotowo. Wiele od nich oczekiwał,  nie dając właściwie nic w zamian, może poza możliwością odgadywania i spełniania jego życzeń. Przynajmniej ja tak to widzę, z głębi mojej feministycznej natury:).

Najbardziej kuriozalny był jego związek z Felicją Bauer. Poznali się w Pradze, ona mieszkała i pracowała w Berlinie, co sprzyjało ćwiczeniu się w epistolografii, ale nie pomagało tej parze lepiej się poznać. Przez pięć lat Kafka nie mógł się właściwie zdecydować, czy ją poślubić, czy nie. Musiał jej się bardzo podobać, skoro nie puściła go kantem już po pierwszych oświadczynach, wyrażonych, oczywiście, w liście, w którym - jak zauważa Pawel - prośba o rękę Felicji ginie wśród argumentów przeciwko temu małżeństwu.


Wydźwięk utworów Kafki jest zdecydowanie minorowy, niektórzy dostrzegają w nich zapowiedź wielu smutnych wydarzeń z dwudziestowiecznej historii i egzystencjalnej pustki następnych pokoleń. Może. A jednak życie Kafki nie było jednym długim pasmem nieszczęść, poznaczonym tu i ówdzie supłami tragedii.

Max Brod i Franz Kafka
Zanim zachorował, a czasami nawet i potem, miewał względnie niezłe okresy i dobre dni. I mimo jego eremickich ciągot, w ostatnich, bardzo trudnych chwilach, towarzyszyła mu kobieta, która go kochała, i przyjaciele, którym na nim zależało.


***
Tytuł: Franz Kafka. Koszmar rozumu (The Nightmare of Reason. A life of Franz Kafka)
Pierwsze wydanie: 1984
Autor: Ernst Pawel
Tłumaczenie: Irena Stąpor
Wydawnictwo: Twój Styl
ISBN: 83-7163-342-4
Stron: 567
Ocena: 5-/5


Nie jest to może książka dla każdego, ale koneserów ciekawych osobowości na pewno zainteresuje. Mnie zafascynowała. Zamierzam sięgnąć do bezpośredniego źródła informacji o Kafce, czyli do jego dzienników i listów. Żaden biograf nie jest do końca obiektywny, przeważnie zbyt fascynuje go opisywana postać, więc wolę wyrobić sobie ostateczną opinię o Kafce na podstawie jego osobistych zapisków. Pawel, co zrozumiałe, po swojemu zinterpretował niektóre fakty, ale pewne jego wnioski wydały mi się trochę zbyt daleko idące (np. te oparte na wyrazie czyjejś twarzy na zdjęciu). Poza tym nieco za często, moim zdaniem, przywoływał terminy z zakresu psychoanalizy, którą ja uważam za zwykłe szalbierstwo, ale z drugiej strony czasy Kafki to jednocześnie czasy Freuda, więc może autor chciał po prostu nadać swojej opowieści odpowiedni klimat. Mimo to "Koszmar rozumu" to pozycja godna polecenia: szczegółowa, pełna cytatów, z bibliografią, indeksem osób i mapą ówczesnej Pragi.

***
Skoro zaczęłam od zdjęcia, to zdjęciem zakończę. Oto kilkuletni Franz Kafka (fajne reformy).



sobota, 28 lipca 2012

Paraliż

Chociaż moje wpisy bywają dość długie, nigdy nie tworzę ich według jakiegoś planu, tylko po prostu zaczynam pisać. Czasami mi to wychodzi, czasami nie. Niekiedy udaje mi się dokończyć tekst za jednym posiedzeniem, ale na ogół potrzebuję co najmniej dwóch lub trzech. Najłatwiej przychodzi mi ubieranie w słowa opinii o książkach, które mi się nie spodobały, natomiast pisanie o tych, które oceniam wysoko, idzie mi jak po grudzie.

Bezpośrednią winę za to, że od dawna nie pojawił się tutaj żaden nowy tekst, ponosi bezpośrednio Ernst Pawel, autor biografii Franza Kafki, a pośrednio i w znacznie większym stopniu - sam Kafka. To jego wymagające podejście do literatury i słowa pisanego działa na mnie paraliżująco. Cztery razy zaczynałam wpis na jego temat i za czwartym coś mi się wreszcie zaczęło układać. Jestem dopiero w połowie, ale może koło wtorku pojawi się tu nowy post. 

Czasami nie jestem w stanie napisać sensownej opinii o jakiejś książce lub byłoby to w danym momencie zbyt czasochłonne. Tak było z "Atlasem chmur" Davida Mitchella - trudno mi było podsumować mnogość wątków i wrażeń, które tam znalazłam. Dziś dowiedziałam się, że jesienią do kin wejdzie ekranizacja tej powieści w reżyserii Lany Wachowski, Andy'ego Wachowski (nie jestem pewna, jak to odmieniać) i Toma Tykwera. Muszę to zobaczyć! Może przy tej okazji przeczytam książkę raz jeszcze i tym razem zdołam się wysłowić?

środa, 11 lipca 2012

DZIENNIKI KOŁYMSKIE

Tytuł: Dzienniki kołymskie
Autor: Jacek Hugo-Bader
Pierwsze wydanie: 2011

Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 978-83-7536-292-3
Stron: 318

Ocena: 3+/5


"Dzienniki kołymskie" czytałam w czasie, kiedy temperatura w cieniu przekraczała 30 stopni, ale dzięki tej książce na słupek rtęci spoglądałam z nieco mniejszą niż zwykle o tej porze roku dozą nienawiści. Schadenfreude, przyznaję się. 

Jacek Hugo-Bader wybrał się na Kołymę pod koniec września 2010 roku, ale w tamtym rejonie jesień podobniejsza jest naszym zimom, i to nie tym łagodnym. Trudno się tam żyje, więc i ludzi mieszka tam mało i z roku na rok coraz mniej. Wielu z nich to potomkowie dawnych zesłańców: więźniów politycznych i kryminalnych. Ci pierwsi byli zaprzęgani do niewolniczej pracy przy budowie infrastruktury i wydobyciu z wiecznej zmarzliny cennych surowców. Ucieczki były praktycznie niemożliwe, próby kończyły się prawie zawsze śmiercią lub ponownym uwięzieniem. Zresztą nie było dokąd uciekać, archipelag łagrów otaczało morze trudnych do przebycia nawet latem lasów i gór.

Na Kołymie wydobywano przede wszystkim złoto, które przewożono z obozów do portu w Magadanie tzw. Trasą Kołymską. Dziś biegnie ona nieco inaczej, jest dłuższa - liczy około dwa tysiące kilometrów, łączy Magadan z Jakuckiem; daleko jej do autostrady, ale od niedawna jest przejezdna nawet zimą. Tę właśnie drogę postanowił przebyć Jacek Hugo-Bader, żeby zobaczyć, jak się na tym cmentarzu żyje zwykłym ludziom.

Podczas trwającej około miesiąca podróży autostopem z Magadanu do Jakucka spotkał takich wielu, a niektórych opisał w tej książce. Wśród nich byli kierowcy ciężarówek, z których uprzejmości korzystał na co dzień, lokalni urzędnicy, miejscowi oligarchowie, poszukiwacze złota, drobni przedsiębiorcy, uzdrawiacze, dawni więźniowie, córka Nikołaja Jeżowa i rosyjska arystokratka. Hugo-Bader w Rosji bywał już nieraz, więc nawiązywanie kontaktów przychodziło mu łatwo, zwłaszcza że swoich rozmówców nie oceniał. W "Dziennikach kołymskich" przekazuje ich historie w takich wersjach, w jakich je usłyszał. Nagrywał je dyktafonem, więc nie miał potem problemu z odtworzeniem w książce sposobu mówienia swoich interlokutorów; zamieścił w niej również zdjęcia niektórych z nich, dzięki czemu łatwiej sobie te konserwacje wyobrazić.
Mój zasób wiadomości o Rosji jest bardzo skromny, a o obwodzie magadańskim i Jakucji nie wiedziałam do tej pory praktycznie nic, wiec parę rzeczy mnie zaskoczyło oczywiście - o ile można wyciągać jakieś wnioski na podstawie jednego reportażu.

Jest prawdą powszechnie znaną, że konsumpcja wódki w Rosji jest bardzo wysoka, ale nie wiedziałam, że ludzie niepijący albo pijący w rozsądnych ilościach są właściwie skazani na społeczny ostracyzm, zakłada się z góry, że nie piją, bo mają coś do ukrycia.
Druga taka prawda dotyczy wszechobecnej korupcji i silnych, bezpośrednich związków między biznesem i służbami specjalnymi.

Kolejna sprawa to świadoma amnezja dotycząca wstydliwych kart historii tego kraju. Rosjanie nie są zresztą pod tym względem wyjątkowi, u nas jest podobnie. Oczywiście my, współcześni, nie odpowiadamy za to, co się stało dziesiątki lat temu, ale nieprzyjemnie jest pomyśleć, że, kto wie, może któryś z naszych przodków brał udział w pogromie żydów albo współpracował z gestapo czy NKWD. A wielu mieszkańców Kołymy nie chce pamiętać o milionach ciał upchniętych pod tą ziemią, płytko - ze względu na wieczną zmarzlinę, czasami wydobywanych na powierzchnię po latach przez buldożery dokopujące się do złotych żył.  Byli więźniowie często ukrywali swój pobyt w łagrach, nawet przed dziećmi, bo propaganda zrobiła z nich przestępców, szpiegów i wrogów państwa. Marija Jakowlewna Koszalenko pracowała w czasie wojny fabryce min, maszyna urwała jej palec, więc poszła na zwolnienie lekarskie. Wróciła z niego o jeden dzień za późno, co uznano za gospodarczą kontrrewolucję i ukarano zesłaniem na Kołymę na sześć lat. Takie to były przestępstwa.

Zaskoczyło mnie również to, że zdaniem Mustafy, którego spotkał na Trasie Hugo-Bader, w ZSRR nacjonalizm rosyjski nie był tak widoczny jak obecnie, co Mustafa jako Ingusz mocno teraz odczuwa.


W niektórych rozdziałach Hugo-Bader pisze nie tylko o spotykanych ludziach, ale prowadzi też typowy dziennik podróży. Migawki z miejscowości, przez które przejeżdżał, uzupełnione nieco encyklopedycznie brzmiącymi wstawkami o ich historii (chwilami kojarzyło mi się to z powieściami Szklarskiego o Tomku Wilmowskim, ale tylko trochę). Żadne tam analizy, raczej widoczki, ale ciekawe.

***
Całą książka jest napisana prostym, potocznym stylem, co - jak zrozumiałam - zaleciła autorowi jakucka szamanka Dora ("przepowiedziała" również kolor okładki i tytułu). Moim zdaniem miejscami trochę zbyt potocznym. ("Dupa. Wygląda na to, że dupa! Jestem w dupie. Ale po kolei". [str. 249]) Mam tu na myśli przede wszystkim rozdziały stanowiące dziennik podróży. Autor prowadził go na bieżąco i w miarę możliwości fragmenty wysyłał mailem do redakcji Gazety Wyborczej, na której stronach można go znaleźć do dziś. To, co jest w książce, to znacznie bardziej rozbudowana wersja tych maili. O ile jestem w stanie zrozumieć obecność wstawek w rodzaju wyżej cytowanej w bieżących notatkach, sporządzanych w wyziębionych pokojach hotelowych, to w obrobionym materiale nie bardzo mi pasują.
Podobało mi się wplatanie w tekst rosyjskich słów czy zwrotów, nie podobało - sugerowanie czytelnikowi, że za chwilę wydarzy się nie wiadomo co, ale szybko okazywało się, że to puste obietnice.
Dzisiaj przeprowadzam swoją pierwszą operacje w życiu. Złamanie kości udowej. Otwarte, bardzo skomplikowane. Z silnym krwotokiem, bo kość przecina tętnicę udową. [str. 43]
No cóż, szybko okazuje się, że w rzeczywistości autor tych słów siedział sobie w restauracji wraz z byłym lekarzem zwolnionym ze szpitala za pijaństwo, do którego zadzwonili mniej doświadczeni koledzy z prośbą o pomoc. Wkład Hugo-Badera w tę operację polegał na pobiegnięciu do kiosku po doładowania do telefonu komórkowego i papierosy dla tego lekarza.

Fanką stylu tego autora nie zostanę również dlatego, że nie ujęła mnie w ogóle metafora, którą Hugo-Bader najwyraźniej sobie upodobał, skoro użył jej kilkakrotnie w niewielkich odstępach tekstu. "Oplata mnie jedwabnymi rzemykami przydymionych swoich spojrzeń". To podobno (jak mi internet podpowiada) cytat, ale mniejsza z tym. Rzemyki, ze swej natury, nie mogą być jedwabne!

***

Mimo wszystko polecam "Dzienniki kołymskie", zwłaszcza jeśli powrócą upały:). Może nie jest to wielka literatura, ale zbiór ciekawych historii - na pewno. Przytoczę na koniec fragment jednej z nich:

Maleńka wnuczka Marii Jakowlewnej bardzo choruje. Lekarze mówią, że jedyny ratunek to wynieść się z Kołymy gdzieś, gdzie łagodniejszy klimat. Ale Jura i jego młoda żona nie mają grosza przy duszy. Związek Radziecki się rozpada, wszyscy są w tarapatach, to nie ma nawet od kogo pożyczyć na wyjazd.
   Marija oddaje im więc na sprzedaż swoją wspaniałą bibliotekę.
  - Imperium upada, a w dziurze w środku tajgi ludzie mają kupować książki?
  - Kupowali! Wydawali ostatnie kopiejki, ale kupowali - mówi z dumą kobieta. - To uratowało życie mojej wnuczki. Braliśmy za książki tylko tyle, ile sama zapłaciłam. Jak cztery dwadzieścia, to cztery dwadzieścia. Ważne, żeby na bilety starczyło. Wśród książek było pięćdziesięciotomowe, przepiękne wydanie światowej literatury dziecięcej. Jakie tam ilustracje! Tego synowa nie sprzedała. Zabrali ze sobą na kontynent. Mieli pięć waliz i plecak, bo wyjeżdżali na zawsze, a w dwóch walizkach literatura dziecięca.
   - Kochali swoje dziecko - mówię.
   - I książki. Zostawili też... To najwspanialsze, co miał Związek Radziecki obok Szostakowicza, Achmatowej, Gagarina, Wysockiego...
   - Co takiego?
 - Wielkie, dwustutomowe wydanie literatury światowej. Dla dorosłych. Wszyscy chcieli je kupić, bo to najwspanialszy skarb, jaki można mieć w domu, ale nie wiedzieliśmy, ile zbierzemy pieniędzy, to na te dwieście tomów robiliśmy zapisy. Ponad sto osób się na nie zapisało! W takim posiołku, gdzie żyło parę tysięcy mieszkańców! W takich trudnych czasach! Ale policzyliśmy, że na trzy bilety już mamy, i nie sprzedaliśmy. Pojechali z dziecięcą literaturą, a dorosłą syn zabrał dopiero w tym roku.
   - Nie musieliście oddawać.
   - Ale chciałam - mówi Marija Jakowlewna. - Bardzo lubię dawać książki moim dzieciom. Kupowałam je całe życie, a te dwieście i pięćdziesiąt tomów było na zapisy, subskrypcje. Co miesiąc przychodził jeden tom. Wyobrażacie sobie?! Całość zbierałam ponad dwadzieścia lat. Na poczcie się odbierało. [str. 165-166]