Impresje

środa, 14 maja 2014

"Gdzie pergament, tam jurament"

Podczytuję sobie pomocnik historyczny "Polityki" dotyczący I wojny światowej, który otrzymałam w prezencie w formie papierowej jako stała prenumeratorka tego tygodnika w wersji cyfrowej. Czuję się doceniona:).

W pomocniku w przystępny sposób opisano przyczyny, przebieg i konsekwencje wojny, ale nie zapomniano też o tle społecznym, które mnie zawsze interesuje najbardziej. Postanowiłam zacytować tutaj fragment tekstu pt. "Na zapleczu frontów" prof. dra hab. Włodzimierza Borodzieja i dra Macieja Górnego. 
   Na wsi zmiana władzy miała jeszcze inne oblicze. Po przejściu frontu nowi panowie nie pojawiali się częściej niż starzy, czyli rzadko. Ale i tu obie strony, okupanci i okupowani, musieli się uczyć nowej rzeczywistości. Okupant był bowiem tylko teoretycznie wszechmocny. Bodaj równie często okazywał się po prostu bezradny i tu wracamy do doświadczeń wspomnianego wyżej żołnierza Tilki. W Rumunii Niemcy podjęli wiosną 1917 r. próbę policzenia ludności: każdy chłop miał być wpisany z nazwiska, daty i miejsca urodzenia do odpowiednich rubryk urzędu meldunkowego. Na wsi ludzie bali się rejestracji, bo obawiali się powołania do wojska lub wywózki na roboty do Niemiec.
   Pierwsze spisy ludności, dostarczone przez miejscowych sołtysów i burmistrzów, doprowadzały Niemców do palpitacji. Wiele rodzin nie posiadało nazwiska. Chłop zapytany o tożsamość podawał imię (np. Radu), ewentualnie uzupełnione o imię ojca (np. Ion), odróżniające go od sąsiadów noszących imię Radu. Inni chłopi znani byli pod odmiennym imieniem, niemającym nic wspólnego z tym, pod którym wpisani zostali do dokumentów urzędowych. Cyganie nie figurowali w jakichkolwiek spisach i nie posiadali świadectw urodzenia. Miejscowi urzędnicy sporządzali spisy ludności według własnych, nieodgadnionych kryteriów. W jednych listach jako pierwsze podane były imiona, w drugich nazwiska, o innych drobiazgach nie mówiąc. W efekcie niemiecki szef lokalnego urzędu meldunkowego biegał po biurze, krzycząc: „Radu Ion, Iona Radu, Serban Nicolai, Nicolai Serban, Constantin Gheorghe, Gheorghe Constantin i tak dalej! Jeden primar [burmistrz] pisze tak, drugi inaczej, czasami ten sam pisze różnie. (…) Skąd mamy wiedzieć, co jest imieniem? Ja się nazywam Emil Kießler, czyli na imię mam Emil, a na nazwisko Kießler. I to jest niemiecki porządek”.
   Biedny Kießler próbował zaprowadzić niemiecki porządek, zwołując wszystkich zarejestrowanych w jedno miejsce. Jego podwładny zapamiętał początek tego dnia: „Żaden z 500 zobowiązanych do stawiennictwa z Dudeşti-Feteşti nie przyszedł, mimo że rozplakatowaliśmy nasz rozkaz dużymi literami, wyraźnie i wszędzie, w obu językach, a obwoływacz oznajmił go dodatkowo. Kießler klnie, wścieka się (…) złość wyładowuje na mnie i naszych tłumaczach: czy naprawdę dobrze przetłumaczyliśmy, czy nie popieprzyliśmy kalendarza gregoriańskiego i juliańskiego, czasu środkowo- i wschodnioeuropejskiego, letniego i zimowego. Nie ma nawet primara i notariusza, którzy zobowiązani są wziąć udział w każdym zebraniu. Kießler śle po primara; ten leży jeszcze w łóżku i szczęśliwy zjawia się o siódmej. Zwraca nam uwagę, że na zgromadzenie kontrolne wyznaczyliśmy dwa dni, dziś i jutro. Jak zna swoich ludzi, przyjdą dopiero jutro, bo wolą odczekać, czy coś złego nie stanie się tym, którzy zgłoszą się już dziś”.
   Wściekły Kießler zmienił zdanie, kazał obwoływaczowi zgromadzić wszystkich już pierwszego dnia. Tłumacz, najwyraźniej klnąc całkiem płynnie po rumuńsku, pouczył obecnych o obowiązkach meldunkowych. Następnie nieliczni Niemcy przystąpili do weryfikacji danych 300 mężczyzn – po to przecież zwołali zgromadzenie. Sporej części w ogóle nie udało się odnaleźć na listach dostarczonych przez primara. W wypadku połowy nie zgadzało się ani miejsce, ani data urodzenia. Jedni odpowiadali, że urodzili się „w domu”, inni – „na bagnach”, jeszcze inni nie znali własnego nazwiska lub wstydzili się przyznać do braku znajomości daty urodzenia. Połowa nie była w stanie podpisać protokołu. Pod koniec dnia nawet Kießler ucichł; najwyraźniej zrozumiał, że dokładne wykonanie rozkazu w sprawie rejestracji oznaczałoby konieczność walki z tubylcami do końca wojny. [str. 83-84]

Tytuł wpisu to, oczywiście, cytat z "Wieży jaskółki" Sapkowskiego. Rumuńscy chłopi myśleli pewnie podobnie jak Milva:
Ja swoje wiem! Mój ojczym, gdy królewskie komorniki spis ludności u nas robili, to nogi wziął za pas, w matecznik zapadł i dwie niedziele tam siedział, nosa nie wysuwał. Gdzie pergament, tam jurament, zwykł mawiać, a kto dziś inkaustem zapisany, ten jutro kołem połamany. I praw był, choć parszywiec był z niego, ino hej!

piątek, 9 maja 2014

AUTOPORTRET Z PAMIĘCI. DOJRZAŁOŚĆ

Tytuł: Autoportret z pamięci. Dojrzałość
Pierwsze wydanie: 1981
Autor: Henryk Vogler

Wydawnictwo Literackie
Stron: 420



Tę książkę kupiłam trochę przypadkowo na Allegro i chociaż okazało się, że to tylko trzeci tom, czego sprzedawca oczywiście nie zaznaczył, inwestycję oceniam jako udaną.

Henryk Vogler opisał w tej części swoje życie od 1945 do 1971 roku, w którym skończył sześćdziesiąt lat i w którym Polska wkroczyła w nieco inną już epokę. Był m.in. krytykiem literackim i teatralnym, redaktorem naczelnym Wydawnictwa Literackiego, kierownikiem literackim teatrów, pisarzem. Urodził się w Krakowie i tu mieszkał i pracował po II wojnie światowej, więc opowiadając o sobie, pisze też sporo o życiu, zwłaszcza kulturalnym, tego miasta. Ale na początku był chaos:
   Wysiadłem z wagonu w hali ojczystego dworca krakowskiego. W gorącu i zaduchu roił się olbrzymi tłum byłych więźniów obozowych ciągnących z rozmaitych kierunków i w rozmaite strony świata.
   Stałem na jednym z peronów krytych oszklonym dachem, trzymając w dłoni małą walizkę, w której znajdował się dobytek uzbierany po wyjściu z obozu: kilkadziesiąt opakowań  z ostrzami do golenia, parę nowych krawatów, pudełka z lekarstwami. Mogło to stanowić kapitał zakładowy na przyszłość. Nagle na przeciwległym peronie ujrzałem gromadkę Węgierek z naszego obozu. Pobiegłem ku nim uradowany. Ale nim przepchnąłem się przez tłumy na drugą stronę torów, już ich nie było, rozpłynęły się w falującej masie. Kiedy powróciłem na swoje miejsce, nie było tam także walizki z moim majątkiem. Ktoś z pozostałych towarzyszy zdążył sobie przywłaszczyć mienie, jakie ja przywłaszczyłem, czy też raczej (używając żargonu obozowego) zorganizowałem sobie w Görlitz.
   Tak oto znalazłem się w Krakowie zupełnie samotny i z pustymi rękoma. Miasto pozostało nie zmienione i - zapewne wskutek tego - zdawało się kryć w sobie jakaś niesamowitość. (...)
   Takie muzealne niemal zakonserwowanie owej części świata w porównaniu z obrazem tego świata, z którego przybywałem, budziło niezwykłe uczucia. Planty szumiały najświetniej i najbujniej swojską zielonością, ulice i budynki były te same, ale ludzie jakby inni. Nie miałem tu już nikogo bliskiego, nie było się do kogo zwrócić. [str. 7-8]
Wojna nie spowodowała większych zniszczeń w architekturze, ale znacząco zmieniła strukturę społeczną Krakowa, a proces ten jeszcze przyspieszyły i pogłębiły działania władz komunistycznych, które wkrótce "zafundowały" stolicy Małopolski Nową Hutę. Vogler wywodził się, jeśli dobrze zrozumiałam, ze zasymilowanej rodziny żydowskiej, więc dla niego powrót do Krakowa musiał być szczególnie bolesny i trudny. Nie wrócił do rodzinnego domu, pomieszkiwał tu i ówdzie kątem, dorabiał, jak się dało. I rzucił się w wir rozrywek: kobiety, karty, alkohol. Stopniowo zaczął też orientować się dokładnie w "szczegółach i subtelnościach nowej sytuacji". Dość przypadkowo właściwie został recenzentem teatralnym. Kultura mogła się wtedy wydawać stosunkowo bezpieczną opcją.
   Po ulicach kroczyli zuchwale młodzi ludzie w lśniących wysokich butach oficerskich. Pojawiły się angielskie wojskowe berety jako najmodniejsze męskie nakrycia głowy. Niekiedy nocami na Plantach, w miejscach moich dawnych dziecięcych zabaw, słychać było pojedyncze strzały albo całe ich serie. Grupy barczystych mężczyzn o proletariackich rysach twarzy obsadzały poszczególne gmachy w centrum miasta, zajmując je na siedziby rozmaitych organów i komitetów. Powstające w ten sposób instytucje otrzymywały nazwy, pozwalające się domyślać, że rodzi się nowy, odmienny od poprzedniego Kraków. [str. 11]
Vogler nie poświęca zbyt wiele miejsca dywagacjom politycznym, najczęściej pisze właściwie o ludziach, a że działał aktywnie w Związku Literatów Polskich i obracał się w światku teatralnym, sporo tu charakterystyk i ploteczek dotyczących przedstawicieli obu tych środowisk, również z zagranicy.
  Brecht, głoszący zawsze - jak bohater jego pierwszej sztuki Baal - chwałę pierwotnej, zmysłowej woli życia i jego uroków, znany był z uwielbienia kobiet. Miewał też koło siebie w teatrze zawsze mały haremik. Opowiadano z uśmiechem, jak niekiedy w pełnym toku prób zrywał się nagle z miejsca, z którego próby te prowadził, i wybiegał w szalonym pędzie z sali. Dopiero po jakimś czasie wracał uspokojony i kontynuował pracę. Wszyscy wiedzieli wówczas, gdzie i u kogo znalazł owo uspokojenie. Za pewną ciekawostkę można uznać fakt, że w tym samym dniu urodziły mu się dwie córki z dwóch różnych matek, z których jedną była Helena Weigel. Zresztą pamiętał o wszystkich swoich wybrankach i wynagrodził je w sposób ściśle wymierny. W testamencie każdą z nich obdarzył którąś ze swych licznych sztuk, przekazując w spadku tantiemy z niej. Rozdział testowanych sztuk i procent tantiem orientowały doskonale w sile dawnych uczuć. Niektóre panie otrzymywały większy, inne mniejszy procent, niektóre jedną tylko sztukę, inne więcej, wreszcie były dziedziczki sztuk słabszych i rzadko grywanych obok takich, którym przekazane zostały utwory najznakomitsze, Helena Weigel, na przykład, otrzymała ich w testamentowym zapisie najwięcej, i to tych, które odnosiły na całym świecie największe triumfy, jak choćby Matka Courage. [str. 280-281]
Pojawiają się nazwiska osób wtedy znaczących, a dziś kompletnie zapomnianych oraz tych, którzy wtedy dopiero zaczynali tworzyć, ale na tyle oryginalnie, że nadal o tym pamiętamy. Vogler wspomina je przez pryzmat twórczości i osobistych relacji. I tak na przykład opisuje dwumiesięczny pobyt swój i Różewicza w Paryżu w 1957, przy czym sugeruje, że poeta wciąż liczył, że starszy i bardziej doświadczony kolega wciągnie go w wir mniej intelektualnych francuskich rozrywek.


Szczególnie interesowało mnie, jak autor oceni po latach stosunek swój i innych pisarzy do władz komunistycznych i obowiązującej ideologii. Vogler wspomina, że literaci i nie tylko oni uważali wtedy komunizm za jedyny ustrój i program polityczny, który był i jest w stanie pokonać nazizm. Niektórych otrzeźwił referat Chruszczowa, innych rok 1968, ale byli i tacy, którzy z przyczyn ideowych lub koniunkturalnych pozostali wierni partii i nie omieszkali wyciągać z tego tylu korzyści, ile się tylko dało.

Vogler zaliczał się - o ile mogę to ocenić - raczej do tych drugich (osobie niepewnej nie powierzano by tylu ważnych stanowisk i nie pozwalano by jej na zagraniczne wycieczki). Nie znam żadnego innego jego tekstu, nie czytałam jego recenzji, powieści ani dramatów, ale z zawartych tutaj wspomnień wynika, że sukces zawodowy osiągnął nie tylko dlatego, że działał - z wewnętrznego przekonania lub nie - zgodnie z obowiązującymi wytycznymi, ale też dzięki osobistym talentom i zaangażowaniu.

Przedstawiciele kultury, którzy wobec nowego ustroju prezentowali właściwą postawę i zaangażowanie, żyli sobie wtedy jak pączki w maśle, w każdym razie w porównaniu ze zwykłymi ludźmi. Można powiedzieć, że Voglerowi też się wiodło. Nie zamierzam potępiać jego postawy, bo uważam, że człowiek, któremu wojna zabrała prawie wszystko, miał prawo po jej zakończeniu urządzić się w życiu jak najwygodniej w takich warunkach, jakie zastał; oczywiście nie cudzym kosztem, ale taka niewinność jest przecież na dłuższą metę niemożliwa. 

Nie wspomina o sygnowaniu w 1953 roku słynnej Rezolucji Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego. "Autoportret" pisał na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy jeszcze o pewnych rzeczach wprost mówić nie było można, co częściowo tłumaczy dość enigmatyczny opis lub zupełnie pominięcie niektórych wydarzeń i zagadnień. Częściowo. 


Z przyjemnością wyławiałam z tekstu drobiazgi, które składały się na taką zwykłą, szarą, ale dziś już egzotyczną codzienność tamtego okresu. Wspomniany w poprzednim wpisie strach autora towarzyszący konsumpcji berlińskiej Coca-Coli. Możliwość zobaczenia nowo narodzonego dziecka dopiero po tygodniu i to z daleka, bo trzymanego przez matkę stojącą w oknie na trzecim piętrze szpitala. Wyruszanie w podróż zagraniczną z rzeczami, które zamierzano na miejscu sprzedać, żeby uzupełnić bardzo skromny zapas dewiz zdobyty w kraju. Ciekawie wypadły opisy wojenek podjazdowych między grupami pracowników teatrów albo wspomnienie wizyty w Izraelu. Z książki dowiedziałam się również, że już w latach pięćdziesiątych planowano zrobić z Kazimierza dzielnicę artystów, ale skończyło się na wybudowaniu tylko trzech budynków. W jednym z nich, przy Szerokiej, zamieszkał Henryk Vogler.

czwartek, 8 maja 2014

"My wam przerwiemy sen Coca-Cola"

Czytam "Autoportret z pamięci" Henryka Voglera, właściwie część trzecią pt. "Dojrzałość" (dwóch pierwszych nie mam, niestety), i być może wkrótce o tej książce coś więcej napiszę, a dziś ograniczę się tylko do jednego cytatu. Fragment ten skojarzył mi się z filmem dokumentalnym "Defilada", którego kawałek obejrzałam dziś rano w telewizji, a który w pewnym stopniu koresponduje z autobiografią Voglera. Zresztą ideologiczne pranie mózgu to temat bardzo uniwersalny i wciąż aktualny.

W 1955 roku Vogler, wówczas m.in. redaktor naczelny Wydawnictwa Literackiego, wybrał się (albo został wysłany) wraz z delegatami z wydawnictw warszawskich do NRD z typową wizytą roboczą w "bratnim kraju". Program pobytu był wypełniony, ale przewidziano chyba też czas wolny, skoro Vogler wybrał się na spacer po Berlinie:

Nie było jeszcze wtedy muru oddzielającego stolicę NRD od Berlina Zachodniego. Tylko tablice z napisami ustawione w odpowiednich punktach miasta informowały, że w danym miejscu rozpoczyna się któryś z trzech sektorów. Można było nawet ich nie zauważyć i podczas ulicznego spaceru przekroczyć, nie zdając sobie z tego sprawy, nie strzeżone granice. Dopiero po chwili rzucała się w oczy zmiana. Eleganckie witryny sklepowe, modne stroje przechodniów, oddziały Armii Zbawienia na rogach ulic świadczyły, że jest się już w innym świecie.
   Przytrafiło mi się to pewnego dnia, gdy przedpołudniem wybrałem się na samotną przechadzkę. Nagle uświadomiłem sobie, gdzie się znajduję, i ogarnął mnie popłoch. Okazało się, jak potężne jest oddziaływanie propagandy. Drżałem z lęku, jaki odczuwa lojalny obywatel popełniając czyn niedozwolony. Oglądałem się ostrożnie na boki chowając głowę w ramiona, jakby w nadziei, że w ten sposób nie zostanę zauważony i przyłapany na gorącym uczynku nielegalnego przekraczania granicy.
   Ale obok tego stwierdzałem jeszcze dziwniejsze objawy. Wystąpiły one w związku z heroiczną wręcz w tych warunkach decyzją skosztowania coca-coli. Napój ten (z niedających się dziś pojąć przyczyn) oficjalne środki przekazu kwalifikowały u nas w owych czasach jako ohydny wymysł kapitalistycznego oraz imperialistycznego przemysłu. wyprodukowany w celach deprawacji i zatruwania socjalistycznych organizmów. Kiedy owego przedpołudnia w Berlinie Zachodnim wstąpiłem do kawiarni i ujrzałem tam małą, oryginalnego kształtu butelkę tego płynu, serce niemal stanęło w gardle, prawie tak, jakby ukazał mi się eliksir szatana. Połykając cierpki mroźny napój, oczekiwałem niemal jakiegoś niezwykłego wstrząsu, a nawet przez chwilę wydawało mi się, że w moim ciele istotnie dokonuje się nieznany proces przemiany. Lecz nic podobnego nie nastąpiło. [str. 275-276, WL 1981]
W 1955 roku Vogler miał 44 lata, a jednak bał się Coca-Coli. Może miał w pamięci kuriozalny z dzisiejszej perspektywy wiersz Adama Ważyka pt. "Piosenka o Coca-Cola":
Dobrze wam było pić Coca-Cola.
Ssaliście naszą cukrową trzcinę,
zjadali nasze ryżowe pola,
żuliście kauczuk, złoto, platynę,
dobrze wam było pić Coca-Cola.

My, co z bagnistych piliśmy studzien,
dzisiaj pijemy wodę nadziei,
męstwo, którego źródło jest w ludzie,
pijemy wodę w górach Korei,
Mmy, co z bagnistych piliśmy studzien.

Po Coca-Cola błogo, różowo
za parę centów amerykańskich
śniliście naszą śmierć atomową,
pięć kontynentów amerykańskich.
po Coca-Cola błogo, różowo!

My, co pijemy wodę nadziei,
wiemy, gdzie sięga dziś nasza wola:
wyszliście z Chin, wyjdziecie z Korei,
my wam przerwiemy sen Coca-Cola,
my, co pijemy wodę nadziei.

W PRL Coca-Colę zaczęto oficjalnie produkować i sprzedawać dopiero w 1972 roku. Ludziom pozwolono wreszcie delektować się tą nikłą namiastką Zachodu. Co ciekawe, hasło reklamowe "Coca-Cola. To jest to!", widniejące również na plakacie obok, wymyśliła w 1982 roku Agnieszka Osiecka, potem zmieniono je na "Zawsze Coca-Cola", a w 2000 roku prof. Jerzy Bralczyk zaproponował "Coca-Cola: co za radość" [źródło].


Oczywiście ja nie pamiętam ani czasów, kiedy Coca-Colę nazywano "stonką ziemniaczaną w płynie", ani tych pierwszych lat, kiedy można ją było wreszcie u nas kupić, ale chyba rozumiem entuzjazm ówczesnych konsumentów, bo sama przeżywałam podobny, ale trochę później i na nieco innym tle.

Cieszyłam się na przykład z zeszytu w kolorowej okładce, który pod koniec lat osiemdziesiątych przywiozła z Niemiec koleżanka mamy, bo różnił się tak bardzo (wyglądem i jakością) od tego, co można było kupić w sklepie papierniczym. Te gumki z Zachodu, które rzeczywiście ścierały, a nie tylko rozmazywały ołówek czy kredkę! Potem i u nas można było wreszcie kupić papier naprawdę kolorowy i mazaki fluorescencyjne*, za którymi wtedy przepadałam.

Aż głupio dzisiaj o tym pisać, ale tak jakoś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wypraszaliśmy w pobliskim sklepie spożywczym kolorowe tekturowe pudełeczka po słodyczach - do dziś mam w domu takie po Milki-Wayach, w którym przechowywane są zdjęcia:). Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych zbierałyśmy z koleżankami ulotki wykładane w drogeriach, bo drukowane były na ładnym papierze, kosmetyki nazywały się po zagranicznemu, no i jeszcze wtedy wierzyłyśmy w te reklamy:).

Miałyśmy też z siostrą trochę puszek, ale nasi rodzice rzadko kupowali napoje w tego rodzaju opakowaniu i, niestety, nasza kolekcja w żaden sposób nie mogła się równać ze zbiorem rodzeństwa ciotecznego z miasta wojewódzkiego...

Gdybyśmy tylko mieli pieniądze, wydalibyśmy je wszystkie na rzeczy z dzisiejszego punktu widzenia kiczowate i powszechne, ale wtedy wspaniałe, bo nowe i - na szczęście - nie zakazane.


* Pozwolę sobie na jeszcze jedną autobiograficzną dygresję (postępująca skłonność do zanudzania obcych ludzi własnymi wspomnieniami świadczy chyba o nieuchronnym wkraczaniu w wiek średni. Trudno:)).
Do dziś pamiętam, jak w trzeciej klasie podstawówki nauczycielka kazała nam w wybrany przez nas sposób obramować pocztówkę przyklejoną na środku kartki z bloku. Ileż ja się napracowałam przy rysowaniu kwiatków i szlaczków we wszystkich możliwych kolorach, z przewagą wściekłego różu, wściekłej zieleni i równie wściekłej żółci. Dominowały prace podobne do mojej, ale ku naszemu zaskoczeniu pani pochwaliła niepozorny pomysł kolegi, który po prostu nakleił wokół pocztówki dwa paski papieru w kolorze czerwonym i dwa zielone. Swoje preferencje plastyczne mogłam na szczęście bez przeszkód realizować w zeszytach do religii, gdzie intensywność szlaczków była miarą zaangażowania w katechezę:).