Zastanawiam się, czy większość autorów pisze książki kierując się gustem potencjalnych czytelników, czy może jednak tworzy przede wszystkim dla własnej artystycznej satysfakcji. Trudno o rzetelne badania w tej materii, natomiast można chyba założyć, że większość redaktorów myśli raczej o odbiorcach.
Jest prawdą powszechnie znaną, że najlepiej sprzedają się romanse, spiskowe teorie dziejów, tania pseudofilozofia i poradniki oferujące uniwersalną i prostą odpowiedź na pytanie "jak żyć" i/lub "jak schudnąć". Szczególnie predestynowani do osiągnięcia finansowego sukcesu w dziedzinie literatury są ci pisarze, którzy w swoich książkach wymieszają we właściwych proporcjach wszystkie te elementy. Może im w tym pomóc współczesna technologia. Pozwolę sobie zacytować fragment artykułu Justyny Sobolewskiej z poprzedniego numeru Polityki (31/2014):
Żarty żartami, ale faktem jest, że Amazon i inne sklepy oraz serwisy internetowe z książkami zbierają informacje nie tylko o tym, ile osób kupuje czy ściąga książki, ale również jak i kiedy użytkownicy czytają, kiedy kończą (lub porzucają) książkę i sięgają po następną. W czasie gdy czytamy coś na czytniku, równocześnie to on czyta nas. Dotychczas wiadomo było tylko, że ktoś kupił (bądź nie) książkę. To, co się z nią dalej działo, było już tajemnicą czytelnika. Czy stoi i się kurzy, czy ma zagięte rogi, czy ktoś ją zaczął, ale nie skończył. Teraz pomiędzy samotność pisarza, niezbędną do pisania, i samotność czytelnika wchodzą koncerny, pieniądze i statystyki, które to, co prywatne, wyciągają w przestrzeń publiczną. Kiedy uruchamiamy aplikację iBooks w iPadzie, kiedy zaczynamy i przerywamy czytanie książki na Kindle’u, kiedy czytamy szybko, przewijając opisy przyrody, i kiedy wracamy do scen erotycznych, kiedy podkreślamy sobie cytaty – wszystko to zostaje zarejestrowane, łącznie z godzinami, w których czytamy. Te dane nie są zazwyczaj udostępniane użytkownikom. (...)Wszystkie serwisy, które zbierają dane, są zgodne, że warto to robić po to, by czytelnicy dostawali dokładnie to, czego szukają i pragną. Niektórzy wydawcy udostępniają dane swoim autorom. Pisarze często marzą o tym, by zajrzeć do głowy czytelnika. Ale takie dane w rękach wydawców mogą też być twardym argumentem w negocjacjach z pisarzami. Chantal Restivo-Alessi z wydawnictwa HarperCollins zapewniała niedawno w rozmowie z „New York Timesem”, że autorzy dostają dane, ale wciąż tylko od nich zależy, jak będą pisać swoje książki. Jonathan Galassi z nowojorskiego wydawnictwa Farrar, Starus and Giroux jest zdania, że „czytelnik nie powinien mieć nic wspólnego z długością książki. Nie zamierzamy skrócić »Wojny i pokoju«, bo ktoś nie skończył jej czytać”. Kilku autorów zareagowało alergicznie na propozycję, żeby dostarczać czytelnikom dokładnie tego, czego oczekują. To by znaczyło, że pisanie jest tylko odpowiedzią na zapotrzebowanie rynku i niczym nie różni się od produkcji choćby płatków śniadaniowych. – Ciekawość jest – mówi Sylwia Chutnik – ale bałabym się późniejszego sugerowania się: „Oho, lubią moje puenty, w takim razie co akapit walnę jakąś nową”. Poza tym, im więcej elektroniki, tym więcej statystyk, wykresów i Excela. A ja jestem człowiekiem Worda.
W regulaminach wszystkich chyba serwisów internetowych widnieje informacja o tym, że firma zbiera dane o użytkownikach. Zresztą dokładnie to samo robią platformy, na których większość z nas prowadzi swoje blogi - dostarczają nam podstawowe statystyki, ostatnio mocno przekłamane wskutek intensywnej działalności spamerów. Wielu z nas korzysta również z innych narzędzi, np. z Google Analytics. Mierzą one popularność blogu i mogą być argumentem w negocjacjach ze sponsorami. Na blogach książkowych raczej się jeszcze nie zarabia, ale czytałam, że niektóre wydawnictwa proszą o statystyki zanim zdecydują się na wysyłanie egzemplarzy recenzenckich.
Telewizje od dawna badają oglądalność, radia - słuchalność, a teraz wydawcy i autorzy mogą sprawdzać "czytalność". I wyciągać wnioski. Być może już niedługo książki, opisy i akapity będą miały optymalną długość, zwroty akcji pojawią się w najbardziej preferowanych momentach, na końcu rozdziału znajdzie się zapowiedź tego, co stanie się w następnym, a autorzy wielotomowych serii będą uzależniać losy swoich bohaterów od wyników sondy przeprowadzonej wśród nabywców poprzednich tomów. I to nadal będzie literatura. Efekt będzie mniej więcej taki, jak dzisiaj, ale autor osiągnie go w nieco inny sposób.
Myślę, że na "czytalności" skupią się przede wszystkim twórcy i wydawcy literatury popularnej, lekkostrawnej, tzw. literatury pięknej nie da się chyba pisać w ten sposób. Statystyki mogą popdpowiedzieć rozwiązanie fabularne, ale - póki co - z dostawcy "kontentu" nie zrobią błyskotliwego erudyty, wielkiego stylisty czy świetnego opowiadacza historii. Ale kiedyś - kto wie? - może do tworzenia literatury popularnej człowiek nie będzie w ogóle potrzebny?
Chciałabym się przy okazji odnieść do jeszcze innego prasowego artykułu, tym razem z "Gazety Wyborczej". Jego autor, Kazimierz Orłoś, nadał mu znamienny tytuł: "Najpierw żyj, potem pisz".
Najpierw pan Orłoś dokłada krajowym krytykom literackim (zwłaszcza tym po polonistyce), którzy - jego zdaniem - narzucajom młodym pisarzom pewne mody i konwencje, a potem promują i nagradzają tych posłusznych. Tego komentować nie będę, bo ja się w tym światku nie obracam. Trudno mi się jednak zgodzić z inną tezą pana Orłosia (pisownia oryginalna):
Mam wrażenie, że dziesiątki młodych autorów korzysta z tej "pogody na pisanie". Obdarzeni łatwością pisania, tworzą powieść za powieścią, zyskując aplauz życzliwych krytyków. Gdzieś podział się warunek niezbędny: wartość powieści realistycznej powinna wynikać z doświadczenia autora, z jego życiorysu, z nabytej w ciągu lat znajomości ludzi, ludzkich zachowań i namiętności. Wiązać się z jego pamięcią. Wskazana jest zmiana zawodów, miejsc - długie "terminowanie w życiu" w różnych okolicznościach. Bo postacie w powieści, jak mówi Singer, powinny być brane z życia, mieć swoje odpowiedniki - wzory.Tak jakby pisarze z wiekiem automatycznie stawali się mądrzejsi i zyskiwali coraz głębszą znajomość ludzkiej natury, co wprost proporcjonalnie przekłada się na jakość ich prozy. Uważam, że niejednokrotnie młody człowiek może mieć o wiele więcej doświadczeń potencjalnie literaturotwórczych niż ktoś o kilka dekad od niego starszy. Czy zdaniem pana Orłosia pisać powieści można dopiero na emeryturze? Moim zdaniem liczy się jednak przede wszystkim talent.
Tymczasem się okazuje , że można wszystko napisać, czerpiąc z własnej wyobraźni i wiedzy komputerowej.
To zdumiewające, że część krytyków nie dostrzega tej różnicy: między prozą, której autor coś przeżył, a tą, której autor jedynie coś sobie wyobraził. To zasadnicza różnica, jasno wynikająca z historii literatury, z twórczości wielkich realistów i polskich, i obcych. Tymczasem jest przeciwnie - ten trend, ten poklask, jaki zdobywają młodzi autorzy pozbawieni doświadczenia życiowego, są w najwyższym stopniu niebezpieczne. Prowadzą do powstawania literatury powierzchownej, często efektownej, ale pozbawionej autentycznej refleksji nad człowiekiem.
Szkoda, że autor nie pokusił się o jakieś konkretne przykłady młodych pisarzy pozbawionych doświadczenia życiowego, przez to powierzchownych, a jednak nagradzanych.
Nie rozumiem, dlaczego tak deprecjonuje wyobraźnię. Czyżby sugerował, że pisać można tylko autobiografie albo reportaże?
Poza tym obecnie nie ma raczej u nas mody na tworzenie wielkich powieści realistycznych w rodzaju "Lalki" czy "Ziemi obiecanej". Oczywiście, powstają współczesne powieści obyczajowe, ale wydaje mi się, że czytelnicy nie szukają w nich twardego realizmu - mają go dosyć na co dzień we własnym życiu, dodatkowe dawki mogą sobie zaaplikować, czytając reportaże albo oglądając tzw. programy interwencyjne. Trzeba by było naprawdę ogromnego talentu, żeby stworzyć powieść realistyczną o naszych czasach, która zajęłaby dzisiejszego czytelnika. Doświadczenie życiowe na pewno tu nie wystarczy, choć niewątpliwie pomoże.
Dalej pan Orłoś zarzuca "autorom z młodego i średniego pokolenia" m.in. wulgarność oraz dążenie do szokowania czytelnika. Zawsze byli tacy pisarze. A wulgarność wcale nie jest właściwia tylko ludziom młodym. Pani Ewa Wójciak, daleko nie szukając, dyrektorka teatru, nazwała papieża wiadomo jak, a "wiedza komputerowa" podpowiada, że urodziła się w 1951 roku. Nie najmłodsi przecież bohaterowie tzw. afery taśmowej używają słownictwa teoretycznie właściwego dla grupki osiedlowych żuli. Wulgarność, nie tylko werbalna, jest nieodłącznym elementem współczesnej rzeczywistości i jeśli literatura ma opowiadać o naszych czasach, to chyba też musi taka właśnie być. Mnie też to razi, ale nie mam na to wpływu.
* Miałam kiedyś blog o takim tytule. Lubię autoironię tej frazy, więc postanowiłam nazwać tak cykl wpisów, które niekoniecznie traktują o książkach. Może zresztą cykl to nieodpowiednie słowo, ot, czasami coś skrobnę.
Nie rozumiem, dlaczego tak deprecjonuje wyobraźnię. Czyżby sugerował, że pisać można tylko autobiografie albo reportaże?
Poza tym obecnie nie ma raczej u nas mody na tworzenie wielkich powieści realistycznych w rodzaju "Lalki" czy "Ziemi obiecanej". Oczywiście, powstają współczesne powieści obyczajowe, ale wydaje mi się, że czytelnicy nie szukają w nich twardego realizmu - mają go dosyć na co dzień we własnym życiu, dodatkowe dawki mogą sobie zaaplikować, czytając reportaże albo oglądając tzw. programy interwencyjne. Trzeba by było naprawdę ogromnego talentu, żeby stworzyć powieść realistyczną o naszych czasach, która zajęłaby dzisiejszego czytelnika. Doświadczenie życiowe na pewno tu nie wystarczy, choć niewątpliwie pomoże.
Dalej pan Orłoś zarzuca "autorom z młodego i średniego pokolenia" m.in. wulgarność oraz dążenie do szokowania czytelnika. Zawsze byli tacy pisarze. A wulgarność wcale nie jest właściwia tylko ludziom młodym. Pani Ewa Wójciak, daleko nie szukając, dyrektorka teatru, nazwała papieża wiadomo jak, a "wiedza komputerowa" podpowiada, że urodziła się w 1951 roku. Nie najmłodsi przecież bohaterowie tzw. afery taśmowej używają słownictwa teoretycznie właściwego dla grupki osiedlowych żuli. Wulgarność, nie tylko werbalna, jest nieodłącznym elementem współczesnej rzeczywistości i jeśli literatura ma opowiadać o naszych czasach, to chyba też musi taka właśnie być. Mnie też to razi, ale nie mam na to wpływu.
* Miałam kiedyś blog o takim tytule. Lubię autoironię tej frazy, więc postanowiłam nazwać tak cykl wpisów, które niekoniecznie traktują o książkach. Może zresztą cykl to nieodpowiednie słowo, ot, czasami coś skrobnę.