Impresje

wtorek, 28 października 2014

Moje słuszne poglądy na wszystko II - Zjazd statystyków

Na osławionym "zjeździe" blogerów "książkowych" (oba cudzysłowy uważam za uzasadnione) poruszono m.in. niezmiennie kontrowersyjne tematy: statystyki i jakość blogów o literaturze. 

Kiedy próbujący prowadzić to spotkanie pan Sławomir Krempa z portalu granice.pl sam już nie wiedział, co dalej, mikrofon przejęła grupka blogerek (Gosiarella, Magnolie, Bałagan kontrolowany). Właściwie to dobrze, bo na spotkaniu blogerów wypowiadać się powinni przede wszystkim uczestnicy. Z tym że żadna z tych trzech dziewczyn/pań nie uważa się obecnie za blogerkę książkową, ale (pop)kulturalną - tak przynajmniej piszą na swoich stronach. Proszę więc sobie wyobrazić zdumienie większości pozostałych uczestników "zjazdu", kiedy blogerki nieksiążkowe zaczęły mówić blogerom książkowym, że ich blogi są nieoryginalne, nudne i przede wszystkim o książkach; że większość wpisów sprowadza się do opisania fabuły książki i wyartykułowania opinii o niej.

Ich wystąpienie było spontaniczne, może nie do końca to miały na myśli, może gdyby ujęły to inaczej, to powstałoby pole do jakiejś sensownej dyskusji, ale wyszło jak wyszło i odnoszę się do efektu.

Jedna ze wspomnianych blogerek zaczęła mówić o statystykach, tzn. głównie o tym, że wzrosły, odkąd zaczęła pisać na swojej stronie na tematy niekoniecznie związane z literaturą. Wtedy ktoś z sali zapytał, czy pisze dla statystyk, na co blogerka odpowiedziała, że pisze dla czytelników, bo ich kocha. Inna blogerka z sali zaczęła opowiadać, że największą "czytalność" mają jej wpisy o kocie i że pewne tematy porusza, bo jej czytelnicy są do tego przyzwyczajeni. I tak dalej. Ton tej dyskusji trochę mnie zaskoczył. Właściwie nie zamierzałam o tym tutaj pisać, ale przez blogi przetacza się właśnie fala krytyki pod adresem wszystkiego i wszystkich, więc postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze;).


Wydaje mi się, że blogosfera książkowa coraz bardziej się różnicuje. Dla niektórych (chyba większości) blog to po prostu hobby, nic zobowiązującego, miejsce do wyrażania opinii, sposób na poznanie (choćby wirtualne) ludzi o podobnych zainteresowaniach. Inni się "profesjonalizują", ich wpisy bardziej przypominają recenzje prasowe, używają szablonów widywanych dotąd częściej na portalach niż na blogach, na poważnie współpracują z wydawnictwami. Jeszcze inni "zmieniają branżę" i stają się blogerami (pop)kulturalnymi, lajfstajlowymi i próbują na tym zarabiać.

W internecie jest miejsce dla wszystkich i krytykowanie samej formuły (a nie treści) cudzego blogu uważam za niepotrzebne i bez sensu - to wybór właściciela/autora i jego sprawa. Nie podoba mi się, to nie czytam. 


W dyskusjach na niektórych blogach przewija się też pogląd, że blogerzy, którzy deklarują, że nie przejmują się statystykami, są hipokrytami, bo statystyki to czytelnicy, a blog prowadzi się po to, żeby był czytany; osoby, które deklarują, że robią to głównie dla siebie, są nieszczere.

To niby o mnie:). Piszę o książkach, bo lubię czytać i wyrażać opinie. Blog jest rodzajem notatnika - pomaga mi uporządkować wrażenia po lekturze, sprawia, że czytam uważniej i więcej zapamiętuję. Nie zatracam też uczonej w szkole umiejętności pisemnej wypowiedzi - gdyby nie ta strona, to ćwiczyłabym ją tylko mailując w pracy:).

Moje posty są publicznie dostępne, bo to mnie trochę dyscyplinuje, kiedy je tworzę. Oczywiście jest mi miło, jeśli ktoś je skomentuje, ale też wcale nie uważam za stracony czasu, który poświęciłam na stworzenie notki, do której nikt się nie odniósł. Piszę głównie o książkach, ale jeśli zachce mi się (tak jak teraz) wyrazić swoją opinię na inny temat, to się nie krępuję i wyrażam.

Nie kocham czytelników. Nie znam ich. Cenię mniej lub bardziej albo wcale ich wypowiedzi i ustosunkowuję się do nich (albo i nie).
No dobrze: niektórych zdalnie lubię:). 

Korzystam z Google Analytics, wiem, ile osób zagląda na mój blog, ale właściwie bardziej interesują mnie słowa kluczowe - bawią mnie takie różne kuriozalne przypadki, kiedy ktoś trafił na Impresje, wpisując w wyszukiwarce np. frazę "slipy ojca gej blog" (nie przypominam sobie, żebym poruszała taki temat...)

Piszę tak, jak lubię. Zapewne nie dość intrygująco i ciekawie, ale mam prawo do bycia przeciętną. Zdaję sobie sprawę, że gdyby moje posty były krótsze, miały bardziej chwytliwe tytuły i w większym stopniu dotyczyły nowości wydawniczych, to statystyki by mi wzrosły, ale mnie naprawdę na nich nie zależy i nie życzę sobie, żeby obcy ludzie podawali to w wątpliwość tylko dlatego, że taka postawa nie mieści się w ich światopoglądzie.

czwartek, 23 października 2014

ZŁY

Tytuł: Zły
Pierwsze wydanie: 1955
Autor: Leopold Tyrmand

Wydawnictwo MG
ISBN: 978-83-61297-67-3
Stron: 776

Uwaga: Drobne spoilery



"Zły" przypomina mi badania ratownicze prowadzone przez archeologów w miejscu, w którym planowana jest budowa autostrady. Tyrmand celnie i barwnie oddał wygląd i atmosferę miasta, w którym powojenne gruzy sąsiadowały z nowiutkimi budowlami w stylu monumentalnego socrealizmu, a warszawiacy z dziada pradziada musieli koegzystować z prowincjuszami z awansu społecznego. Nie było już dawnej Warszawy, ale jeszcze nie wiedziano, jaka będzie ta nowa. Chaos, tymczasowość, niepewność, rozluźnienie obyczajów - to wszystko w tej książce jest. Autor dedykował ją swemu rodzinnemu miastu.

Warszawa połowy lat pięćdziesiątych jest tu nie tylko tłem dla fabuły - ona ją w dużym stopniu determinuje. Zresztą w trakcie czytania byłam coraz mniej zainteresowana poczynaniami bohaterów i akcją - jej tempo wprawdzie rosło, ale rosło też nieprawdopodobieństwo kolejnych wydarzeń; zaczęłam więc traktować "Złego" raczej jak próbę utrwalenia tego szczególnego okresu w dziejach miasta i kraju, jak reportaż z epoki - może nieco przejaskrawiony, ale jednak - o ile mogę to ocenić - trafny.

Tyrmand nie pokusił się o nakreślenie panoramy całego miasta (co i tak byłoby niemożliwe), skupił się raczej na opisaniu miejsc charakterystycznych dla ówczesnej stolicy: wciąż na pół zrujnowanych kamienic i nowiutkiej Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, Placu Defilad, na którym powstawał właśnie "dar narodu radzieckiego", zatłoczonych autobusów i aptek, podrzędnych knajp i eleganckich restauracji, bazaru z ciuchami i Centralnego Domu Towarowego. Z kolei bohaterowie to tzw. zwykli ludzie (sekretarka, lekarz, kioskarz. cukiernik, kierowca, listonosz, właścicielka sklepu, fryzjer, barmanka, dziennikarz, księgowy, milicjant itd.) kontra liczni reprezentanci ówczesnego półświatka i zdegenerowani przestępcy.

Pomiędzy te dwie grupy wkracza nagle tajemnicza postać, która pojawia się wszędzie tam, gdzie chuligani napadają na bezbronnych obywateli. Owego bohatera otacza aura niesamowitości: zeznania świadków na temat jego wyglądu wzajemnie się wykluczają, dysponuje niezwykłą siłą i charyzmą, ma dziwnie świecące oczy i nosi pierścień z drogim kamieniem, pojawia się znikąd, robi swoje i znika. Interesują się nim dziennikarze i milicja, szukają go przestępcy, którym krzyżuje coraz poważniejsze plany, więc postanawiają go zniszczyć. Tytułowy Zły ma jednak wsparcie kilkorga zwykłych, ale prawych i odważnych ludzi, z którymi łączy go wizja Warszawy, w której panuje prawo i porządek. Obie strony zmierzają do ostatecznego starcia.

Autor podkręca nastrój niesamowitości, sugeruje, że w finale dojdzie do jakichś wiekopomnych wydarzeń na skalę co najmniej ogólnokrajową, tymczasem Zły okazuje się ostatecznie zwykłym człowiekiem, zdeterminowanym byłym przestępcą, który na swój sposób stara się odpokutować za dawne czyny, a rozprawa sprawiedliwych z bandytami wypada trochę groteskowo. Konstrukcję fabuły podsumowałabym tak: z dużej chmury mały deszcz.

Znacznie lepiej udali się Tyrmandowi bohaterowie (może z wyjątkiem właśnie Złego). Bardzo wyraźmy podział na złych i dobrych może wprawdzie nieco irytować, ale taką konwencję od początku przyjął autor i nie ma sensu wymagać od niego zniuansowanych psychologicznie postaci. Zaskoczyło mnie trochę to, że nie ma wśród nich przedstawicieli elit artystycznych i towarzyskich, wśród których Tyrmand starał się zawsze obracać. W powieści dominują tzw. ludzie pracy (to z nich rekrutują się współpracownicy warszawskiego superbohatera), nie zabrakło też kompetentnego i skutecznego porucznika milicji obywatelskiej o nazwisku Dziarski.

Z drugiej strony w opisanej przez Tyrmanda stolicy aż roi się od chuliganów i dziwię się, że ówczesna cenzura tylu ich przepuściła, ale może to dlatego, że większość nosiła się po bikiniarsku, więc w głowach czytelników mogło utrwalić się skojarzenie lansowane już przecież przez media: dżoller=chuligan.

Najkorzystniej powieść wypada, jeśli spojrzy się na nią jak na portret miasta, choć kolejne peany o wyjątkowości warszawskich fryzjerów, bram, targowisk i w ogóle wszystkiego, co warszawskie, mogą trochę drażnić czytelnika spoza stolicy. Ja Warszawy właściwie nie znam i w żaden sposób nie jestem z nią związana, więc też oceniam książkę Tyrmanda nieco chłodniej, ale wyobrażam sobie, czym była dla mieszkańców tego miasta w tamtych czasach.

Muzyczny przerywnik:



Krytycy podobno przyjęli "Złego" raczej chłodno, ale czytelnicy z ogromnym entuzjazmem, powieść sprzedawała się świetnie. Tyrmand napisał po prostu książkę "do czytania", co odróżniało ją od zdecydowanej większości ukazujących się wówczas pozycji. Spodziewałam się jednak czegoś lepszego, zwłaszcza że "Dziennik 1954" oceniłam bardzo wysoko. Sięgając po "Złego" nastawiłam się na literaturę rozrywkową w konwencji kryminału i westernu i tym ta powieść rzeczywiście mniej więcej jest, ale uważam, że skrócenie powieści o jedną trzecią wyszłoby jej tylko na dobre. Zostawiłabym jednak większość opisów.

   Dziwne dzielnice, dziwne dzielnice!… Inaczej wyglądają we dnie, a inaczej w nocy. Inne w dzień, a inne w nocy są w nich szmery i odgłosy, wonie i nastroje, zdarzenia i przeznaczenia ludzkie. W dzień są leniwe i pyskate, biedne i brudne, pochłonięte pracą i staraniami o rzeczy małe. W nocy ożywają tu złe a potężne tradycje: na narożnikach ciemnych ulic, na czarnym tle wąskich jarów ulicznych, których stoki tworzą ruiny i wypalone kamienice, tkwią zamazane postacie bez twarzy i rąk, ze zwisającym spod cyklistówki ognikiem papierosa. W dzień widać fasady odrażających czynszówek, widać ruiny i wysłane miałem ceglanym place po rozebranych zgliszczach, widać krzywe, czarne płoty, cementowe ogrodzenia i kolczaste druty, widać sklepiki, brudne fryzjernie, małe warsztaty ślusarskie i samochodowe, prywatne stacyjki obsługi aut, spółdzielnie wyrabiające szczotki i gwoździe, aparaty do piwa i tanią konfekcję, kwaszarnie kapusty i ogórków, kieszonkowe fabryczki marmolady i konserw. W nocy snują się tu uporczywie opary najgorszych warszawskich klechd o Urke Nachalnikach, Szpicbródkach i Tasiemkach; niskie, czarne latarnie, w których żarówka zastąpiła gazowe oświetlenie sprzed półwiecza, otula mgła męczących wspomnień, a z mgły tej wyłania się uparcie postać Czarnej Mańki, opartej o ich żelazny, karbowany słup. W dzień widać, że dzielnicami tymi przeszła straszna, niszcząca wojna, widać, jak nadciąga ku nim odbudowa i przebudowa, widać zdarte bombami i domowym sposobem zamurowane, zabite deskami wyrwy, samodziałowe remonty, poprawki, przybudówki, widać czerwieniejące i zieleniejące wiosennymi warzywami targowiska, widać wietrzącą się pościel w oknach i trzepaki na brudnych podwórzach, widać zwykły, człowieczy trud i znój, krzątanie się wokół lepszego bytu, goniące się dzieci i małe interesy drobnych kombinatorów, gorączkowe i śmieszne. W nocy nic widać tu nic prócz prostokątów źle oświetlonych okien w górze i pustej czerni wąwozów ulicznych z jarzącymi się tu i ówdzie wejściami do pieczar–knajp: natomiast wyczuwa się tu i słyszy mnóstwo skłębionych, nieodcyfrowanych, trudnych do ujęcia słowami spraw. Tych spraw, którymi żyją nocami Żelazna i Grzybowska, Waliców i Krochmalna. Łucka i Sienna. Ceglana i Pańska… [str. 265-266]

Tak na marginesie: korekta, której autorem jest ktoś podpisany jedynie imieniem Baltazar, wydaje mi się nieco niestaranna. W niektórych fragmentach dialogi nie zostały odpowiednio wydzielone, raz zauważyłam czasownik napisany razem z "nie", tu i tam brakowało kropki. Dziwne.

środa, 22 października 2014

Targi

Do tej pory targi książki w Krakowie kojarzyły mi się z tłokiem, zaduchem i rozczarowującymi promocjami przygotowanymi przez wystawców. Tak było, kiedy impreza odbywała się przy ul. Zapolskiej, i tak samo było przy Centralnej. W tym roku targi przeniesiono w nowe miejsce przy ul. Galicyjskiej, więc pod względem organizacyjnym może być chyba tylko lepiej. Pomyślano przy tym o blogerach i zaoferowano nam darmowe wejściówki na wszystkie dni targów (po uprzedniej rezerwacji). W sobotę odbędzie się ponadto "zjazd" blogerów połączony, jak się zdaje, z ogłoszeniem zwycięzców tegorocznej edycji nagrody eBuka. Spotkanie będzie trwało tylko godzinę, więc niewiele czasu pozostanie na dyskutowanie o "liternecie, o problemach i szansach, jakie stoją przed blogosferą książkową", ale i tak się wybiorę - z ciekawości:). 
Mniej formalne spotkanie blogerów odbędzie się jeszcze po południu na Kazimierzu.

Pozwolę sobie coś doradzić osobom spoza Krakowa, które zamierzają dotrzeć z centrum na Galicyjską publicznymi środkami transportu. Na szczęście w poniedziałek zakończył się jeden z etapów remontu Ronda Czyżyńskiego i tramwaje jeżdżą już Aleją Pokoju, ale i tak wygodniejsza będzie chyba podróż Expobusem, który będzie odjeżdżał z ulicy Pawiej, w pobliżu dworca, a właściwie Galerii Krakowskiej. Bilet kosztuje 4 zł (normalny bilet MPK 3,8 zł) i wysiada się bliżej celu.

A jeśli zostanie komuś trochę wolnego czasu, to warto odwiedzić krakowskie księgarnie - czasami w związku z targami proponują fajne rabaty. Polecam też tzw. tanią książkę (Dedalus) przy ul. Grodzkiej, między Rynkiem i Wawelem.


Tyle tytułem przydługiego wstępu;). Ale tak naprawdę chciałam dziś napisać o pewnym zjawisku, które można zaobserwować właśnie między innymi na targach książki i które mnie trochę intryguje. Mam na myśli łowienie autografów. Ludzie stoją w kolejce po podpis pisarza jak za mięsem w PRL-u. Niektórzy chcą z bliska zobaczyć lubianego autora, inni kolekcjonują autografy. Mnie nie pociągało nigdy ani jedno, ani drugie. Na ogół nieszczególnie interesuje mnie osoba pisarza. Można świetnie pisać, ale być nieprzyjemnym człowiekiem, o czym postronny czytelnik może nie wiedzieć. Po co mi podpis takiego autora? 

Zresztą ja do takich spraw podchodzę może nieco zbyt poważnie. Nigdy na przykład nie nosiłam koszulek z podobiznami zespołów czy muzyków (albo Che Guevary!), bo dla mnie obnoszenie się w ten sposób z czyjąś fotografią oznaczałoby identyfikowanie się z poglądami tych ludzi i aprobatę ich postępowania. Zabieganie o podpis jakiegoś pisarza byłoby z mojej strony wyrazem uwielbienia dla jego twórczości i charakteru, a ja nie nadaję się przecież w ogóle na bezkrytyczną fankę kogokolwiek - wszak nie ma ludzi doskonałych. 

Co można wynieść z trwającej minutę czy dwie rozmówki z pisarzem (o ile w ogóle do wymiany sensownych zdań dojdzie)? Pamiątkowe zdjęcie i podpis. Autorowi, o ile nie jest zatwardziałym mizantropem, będzie pewnie bardzo miło, ale jeśli należy do tych najbardziej obleganych, to nie zapamięta nawet jednej dziesiątej osób, które przypielgrzymują do jego stolika. 

Oczywiście niektórzy czytelnicy uważają, że własnoręczna dedykacja podnosi wartość książki; niekoniecznie wartość rynkową, ale może przede wszystkim pamiątkową, sentymentalną. Dla mnie taki wpis miałby znaczenie, gdyby nie był jednym z tych okazyjnych, hurtowych, ale jeśli wynikałby z mojej osobistej znajomości z autorem. (Z taką skłonnością do dzielenia włosa na czworo powinnam chyba zostać teolożką albo tworzyć przepisy podatkowe).

wtorek, 14 października 2014

PRZEŚNIONA REWOLUCJA. ĆWICZENIE Z LOGIKI HISTORYCZNEJ

Tytuł: Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej
Autor: Andrzej Leder
Pierwsze wydanie: 2014

Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Seria historyczna
ISBN: 978-83-63855-61-1
Stron: 207



Kilka miesięcy temu prawie za każdym razem, kiedy włączałam TOK FM, słyszałam o tej właśnie książce - niezmiennie w samych superlatywach. Kupiłam i przeczytałam.
Fakty zaprezentowane w "Prześnionej rewolucji" i omówione w niej procesy nie były dla mnie zupełną nowością, bo na początku tego roku dokształciłam się trochę przy okazji czytania "Onych" Teresy Torańskiej. Profesor Leder z faktów historycznych wysnuwa jednak pewne tezy odnoszące się do - powiedzmy - kondycji społecznej współczesnych Polaków - tezy ciekawe i warte przemyślenia. 

Tytułowa rewolucja najintensywniej rozgrywała się w latach 1939-1956 (czyli w trakcie II wojny światowej i w okresie stalinizmu), a zakończyła się ostatecznie w 1989 roku. Przeorała strukturę społeczną zastaną na terenach dawnej II RP w 1939 roku, "tworząc warunki do dzisiejszej ekspansji klasy średniej, czyli po prostu mieszczaństwa. To zaś oznacza, że utorowała drogę do, najgłębszej być może od wieków, zmiany mentalności Polaków - odejścia od mentalności określonej przez wieś i folwark ku zdeterminowanej przez miasto i miejski sposób życia" [str. 7]. Część społeczeństwa w wyniku tej rewolucji straciła wszystko, ale zdecydowana większość dużo zyskała: status społeczny i materialny ubogich chłopów i prostych robotników znacznie się poprawił; stało się to kosztem ziemiaństwa i Żydów. 

Profesor Leder podkreśla istotny aspekt tych przemian: zostały Polakom narzucone z zewnątrz przez Niemców i Rosjan, przeprowadzone głównie ich rękami, ale duża część społeczeństwa nawet jeśli aktywnie tej rewolucji nie popierała, to przynajmniej milcząco ją akceptowała. Więcej: odczuwała (nie zawsze do końca świadomie) swego rodzaju Schadenfreude i satysfakcję z upadku warstw i społeczności, którym przed wojną musiała się nisko kłaniać, od których musiała kupować i z którymi musiała konkurować na rynku pracy. 

Beneficjenci tych przemian najczęściej niechętnie przypominają sobie o ich genezie i przebiegu, nie powstały w związku z tą rewolucją symbole czy idee zdolne w dłuższej perspektywie zjednoczyć Polaków, zbudować temu nowemu społeczeństwu jakąś wspólną tożsamość, wytworzyć wzajemne zaufanie. Nie wiemy, dokąd teraz zmierza Polska, bo zapomnieliśmy, skąd przychodzimy. 
polska "prześniona rewolucja" nie była zdolna do tworzenia jakiegokolwiek własnego systemu wyobrażeń. Opierająca się na masowym awansie ludności wiejskiej, często tej najbiedniejszej, a więc mającej też dość ubogie "zasoby symboliczne", w dużym stopniu upowszechniła ów "folwarczny" model kultury, który ci ludzie reprezentowali. Typ kultury, w którym miejsce "pana" było puste, bo dawni ziemianie, ścigani przez aparat bezpieczeństwa i piętnowani w setkach kartoteki formularzy personalnych, do owego miejsca nie aspirowali. [str. 182]
Tak naprawdę zdecydowana większość z nas zna dzieje swoich przodków tylko do pokolenia dziadków albo ewentualnie pradziadków. Bo zdecydowana większość z nas wywodzi się z chłopów, a wśród tej warstwy nie było zwyczaju (i nie było możliwości) prowadzenia kronik rodzinnych i gromadzenia pamiątek. Można dziś się zaczytywać opisami "życia elit II RP", zachwycać ziemiańską kulturą i tradycjami, ale trzeba przy tym pamiętać, że te elity mogły sobie tak barwnie poczynać tylko dlatego, że przodkowie większości z nas przez wieki pracowali dla nich najpierw jako pańszczyźniani niewolnicy, potem za głodowe pensje; pogardę dostawali gratis.

W okresie międzywojennym mimo poważnych zmian we wszystkich właściwie dziedzinach życia nadal kluczowe znaczenie miało pochodzenie. Do najbardziej prestiżowych i najlepiej opłacanych stanowisk mogli pretendować potomkowie arystokracji, ziemiaństwa, urzędników czy wojskowych, ale na pewno nie ludzie pochodzący z chłopskich czy robotniczych rodzin. Zresztą w takich zwykłych codziennych sytuacjach zupełnie inaczej traktowano przedstawicieli poszczególnych klas. Szczerze mówiąc, już od jakiegoś czasu wydaje mi się, że w tamtych czasach ludzie myślący i przyzwoici musieli być socjalistami albo przynajmniej powinni sympatyzować z tym ruchem. 

W każdym razie żadne znaki na niebie i ziemi nie zapowiadały, że w strukturze i mentalności polskiego społeczeństwa w krótkim okresie nastąpią - np. pod kierunkiem warstw światlejszych - jakieś rewolucyjne zmiany. A jednak do nich doszło, z tym że rzeczywiście nie jest to fakt jakoś szczególnie eksponowany przez historyków czy polityków. 
Trzeba więc to wypowiedzieć: dla bardzo wielu ludzi wejście w "przygodę" z nowoczesnością odbyło się po żydowskim trupie. To zresztą nadaje nowoczesności w Polsce siną, niezbyt zachęcającą barwę. Sądzę jednak, że obowiązkiem dorosłych Polaków wobec samych siebie jest zadanie sobie pytania: co moi rodzice, co moi dziadowie wtedy robili? [str. 92]
Andrzej Leder upatruje przyczyn tej wybiórczej amnezji m.in. w wypieranym ze świadomości poczuciu winy i wstydu. Mnie się wydaje, że o winie można mówić tylko w odniesieniu do konkretnych osób (np. tych, którzy byli odpowiedzialni za Jedwabne czy nie chcieli zwrócić majątku, który na czas wojny powierzyli im wcześniejsi właściciele), ale raczej nie w stosunku do całego społeczeństwa czy grup społecznych, nie mówiąc już o kolejnych pokoleniach. Człowiek jest pod tym względem autonomiczną jednostką i nie odpowiada ani za winy, ani za zasługi swoich przodków. 

Natomiast wstyd to zjawisko niekoniecznie racjonalne, pojawia się w związku z wydarzeniami, na które jednostka nie zawsze ma jakikolwiek wpływ. Ludzie wstydzą się patologicznych krewnych, biedy, swojego wyglądu itd., ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś się wstydził tego, że jego rodzina uwłaszczyła się na żydowskim albo ziemiańskim majątku. O tym się po prostu nie mówi. 

Chrzest Polski, Grunwald, Rzeczpospolita szlachecka, rozbiory, powstania, odzyskanie niepodległości, dwudziestolecie międzywojenne, II wojna światowa, komunizm, transformacja - te wydarzenia uchodzą za cezury w naszej historii. Powinno się do nich też zaliczyć wypuszczenie wreszcie chłopów ze wsi wskutek reform zatwierdzonych w Moskwie i zupełną zmianę struktury własności, do której przyczynili się niemieccy i rosyjscy okupanci. Te wydarzenia zadecydowały o kształcie rzeczywistości, w której żyjemy, a jednak chyba faktycznie mniej się o nich mówi niż np. o bitwach sprzed setek lat. 

Czy wprowadzenie do powszechnej świadomości informacji o przebiegu i skutkach "prześnionej rewolucji" zmieniłoby coś w mentalności współczesnych Polaków? Trudno powiedzieć. Może schłodziłoby nieco radykalizm ludzi, którzy postrzegają świat w czarno-białych barwach. Może odebrałoby trochę pewności siebie współczesnym nacjonalistom, którzy chętnie głoszą chwałę oręża polskiego, ale zapominają o istnieniu głębokich podziałów klasowych i wystąpieniach antysemickich, które miały miejsce wcale nie tak dawno - w okresie międzywojennym, wojennym i powojennym.


Książka nosi podtytuł "Ćwiczenie z logiki historycznej" - autorowi "chodzi o to, by z powszechnie znanych faktów, obecnych w kanonicznych pracach historyków, wyprowadzić konsekwencje narzucające się w sensie logicznym, ale nieoczywiste dla potocznej świadomości, a następnie zapytać, dlaczego są one niewidoczne" [str. 9]. Wymaga to, jego zdaniem, odpowiednich narzędzi opisu - w tym przypadku psychoanalizy, przede wszystkim Lacanowskiej (pierwsze słyszę). 
Już we wstępie pojawiły się pojęcia z tej dziedziny i mimo że profesor Leder podaje ich definicje, trudno mi było przez te fragmenty przebrnąć podczas pierwszego czytania, więc je pominęłam i przeszłam od razu do kolejnych rozdziałów. Do psychoanalizy od dawna podchodzę bardzo sceptycznie, najwyraźniej w odróżnieniu od autora i cytowanych przez niego intelektualistów, ale wydaje mi się, że mimo tego uchwyciłam sens książki. 


Często bywa tak, że jedna lektura zachęca do sięgnięcia po kolejną. Po "Prześnionej rewolucji" nabrałam chęci na przeczytanie "Wyprawy w Dwudziestolecie" Czesława Miłosza, pracy Marcina Zaremby pt. "Wielka Trwoga. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys" i może jakiejś książki Daniela Beauvois. 

środa, 8 października 2014

Bloger to ma klawe życie!

W środowisku blogerów książkowych wrze, na wierzch wypływają - dotąd ukryte, a może podświadome - wewnętrzne podziały. Burzę wywołał artykuł Mileny Rahid Chehab pod zgrabnym i obiecującym tytułem "Reckę napisałaś miodzio - kim są polscy blogerzy książkowi?" 

Jedni tekst chwalą, inni krytykują. Można dostrzec wyraźną linię frontu: entuzjazm i wdzięczność wyrażają ci blogerzy, których niedawno zaszczycono zaproszeniem do redakcji magazynu "Książki", natomiast ci pominięci zarzucają autorce, że jej artykuł jest powierzchowny, bo wymieniła w nim tylko niektórych blogerów piszących o książkach, a powinna wymienić wszystkich.

Ja zaliczam się niestety do tych wzgardzonych i brutalnie pozbawionych możliwości zrobienia sobie selfie na ściance "Książek" czy fotki z Karpowiczem. Staram się być obiektywna, ale artykuł rzeczywiście wydaje mi się nieco nieprecyzyjny: nie wyjaśnia - a bardzo na to liczyłam - czy jestem frajerką, czy może potencjalną celebrytką i trendsetterką, która już niebawem będzie zasypywana przez wydawnictwa lukratywnym propozycjami? Mam inwestować w licówki czy nie?

Postanowiłam podzielić się moimi wątpliwościami z panią Beatą Walewską, szefową działu sprzedaży renomowanego Wydawnictwa, a pani Walewska łaskawie zgodziła się ze mną spotkać i udzielić mi wywiadu.


E: Kim, Pani zdaniem, są blogerzy książkowi: frajerami czy przedstawicielami coraz bardziej liczącego się nurtu krytyki literackiej?

B.W.: Zdecydowanie ta druga opcja. Współpraca z blogerami pomaga nam promować literaturę ambitną i specjalistyczną, którą recenzenci z tradycyjnych mediów zwykle nie są zainteresowani, mimo że wydawane przez nas tytuły to potencjalne bestsellery. Dzięki blogerom świetnie sprzedała się na przykład głęboka i demaskatorska praca historyczna pt. "Czy Putin to przyrodnia siostra Tuska?" i kanoniczna dla weterynarzy pozycja pt. "Najnowsze trendy w stylizacji chomiczych pazurków". 

E: Rzeczywiście, w mediach głównego nurtu rzadko omawiane są równie wartościowe tytuły. Blogerzy podejmują się jednak tego trudnego zadania, w dodatku robią to za darmo, dlatego czują się czasami trochę niedoceniani.

B.W.: Moim zdaniem niesłusznie. Ci najlepsi mogą przecież pisać o książkach bez konieczności ich kupowania! Wybranym wysyłamy "szczotki" na długo przed premierą. Bez takiego wsparcia ich blogi nie miałyby racji bytu - któż by zaglądał na ich strony, żeby poczytać o wyżebranych w bibliotece odgrzewanych kotletach sprzed roku czy - o zgrozo! - dwóch lat? Nikt. Pozwalamy im również na umieszczanie u siebie logo naszego Wydawnictwa, co dla blogerów jest przecież niezwykle nobilitujące!

E: W środowisku mówi się - choć mnie wydaje się to nieprawdopodobne - że niektórzy domagają się dosyłania po premierze ostatecznych wersji książek.

B.W.: Niestety, w każdym środowisku trafiają się od czasu do czasu pazerne czarne owce. Słyszałam, że niektóre wydawnictwa zgadzają się na takie bezczelne żądania, ale my nie. Nie zamierzamy profanować szlachetnego poświęcenia blogerów poprzez wystawianie ich na pokusę łatwego zarobku. Pełnowartościowa książka zostałaby przez nich sfotografowana w stosiku i natychmiast sprzedana z zyskiem. Ich miłość do literatury powinna pozostać bezinteresowna. 

E: Ciekawa jestem, jakie kryteria stosują Państwo przy wyborze blogowych recenzentów?

B.W.: Ten proces jest bardzo przejrzysty. Wysyłamy propozycję otrzymania egzemplarza recenzenckiego do wszystkich i wybieramy do współpracy tych, którzy odpowiedzą najszybciej i zwrócą się do nas w sposób najbardziej uniżony.

E: Jakość blogu, osobowość blogera - czy to nie ma dla Państwa żadnego znaczenia?

B.W.: Chcemy dać szansę każdemu! Tzn. każdemu z przyzwoitymi statystykami, kto dodatkowo zobowiąże się do przestrzegania szczegółowego regulaminu współpracy z naszym Wydawnictwem.

E: Co zawiera ów regulamin?

B.W.: Przewiduje na przykład wysokie kary finansowe za spóźnioną publikację recenzji na blogu, zakaz wyrażania negatywnych opinii o naszych tytułach, obowiązek zamieszczania recenzji dodatkowo na stronach księgarni internetowych i portalach społecznościowych. Standard.

E: Jaka będzie przyszłość blogosfery książkowej?

B.W.: Myślę, że będzie to jeszcze ściślejsza współpraca z nami, wydawcami. W mojej firmie powstaje właśnie projekt, który umożliwi blogerom udział w przygotowywaniu książki do druku. Tym najlepszym zaoferujemy udział w korekcie i redakcji książki: będą obcować z esencją literatury, surowymi, świeżymi tekstami bezpośrednio spod piór autorów. Większość blogerów posługuje się w jakimś tam stopniu językiem polskim, więc spokojnie zastąpią część naszych dotychczasowych pracowników. I to bez dodatkowych opłat!

E: To bardzo hojna oferta! 

B.W.: Prawda? A to jeszcze nie wszystko! Dla najbardziej zaangażowanych blogerów przewidujemy moc atrakcji: raz w roku wyślemy im bezpłatną zakładkę!

E: Niesamowite! Nie zna Pani może jakiegoś specjalisty od licówek?