Impresje

piątek, 29 kwietnia 2011

DOPÓKI MAMY TWARZE

Tytuł: Dopóki mamy twarze (Till We Have Faces)
Autor: Clive Staples Lewis
Pierwsze wydanie: 1956
Tłumaczenie: Albert Gorzkowski

Wydawnictwo: Esprit
ISBN: 978-83-60040-92-8
Stron: 359

Ocena: 3-/5


Ten utwór C.S. Lewisa nie spodobał mi się jako powieść: fabuła jest schematyczna i przewidywalna, wymyślona kraina ledwo zarysowana, postaci czarno-białe, dialogi przeważnie strasznie sztywne, a przez to niezbyt wiarygodne; styl też mnie nie urzekł. Książka nosi jednak podtytuł "Mit opowiedziany na nowo" i jako nowa wersja historii Erosa i Psyche może się wydać dosyć interesująca, zwłaszcza gdy jednocześnie skonfrontujemy ją z biografią i poglądami autora. 

Fabuła jest, jak wspomniałam, bardzo prosta. Król barbarzyńskiej krainy Glome miał trzy córki: Orual - mądrą, ale brzydką, Rediwal - ładną, ale głupią oraz  Istrę (nazywaną również Psyche) - przepiękną i dobrą. Bogowie nie obdarzyli go męskim potomkiem, choć nie żałował im ofiar. Na Glome spadały kolejne klęski, a kapłani orzekli, że jest to zemsta bogini Ungit, którą rozgniewały hołdy oddawane Psyche z powodu jej urody. Boginię mogła przebłagać tylko ofiara złożona z Istry. Orual bardzo kochałą swą przyrodnią siostrę i próbowała temu przeciwdziałać, ale czy śmiertelniczka może sprzeciwić się wyrokom bogów?

Nie jest to jednak opowieść o siostrzanej miłości (w każdym razie nie stanowi ona głównego wątku), ale raczej o relacjach między ludźmi i bogami. W porównaniu do boskich istot człowiek jest nikim, jest głupcem, istniejącym chyba tylko po to, żeby robić z siebie idiotę, zbyt ograniczonym, by móc przeniknąć przemądre zamysły potężnych bogów. Oczywiście zdarzają się wyjątki: śmiertelnicy, których wiara i posłuszeństwo są bezwarunkowe i bezgraniczne. Takim wyjątkiem była Psyche i za to została obdarzona boskością (skojarzyło mi się to z mitem chrześcijańskim o wniebowzięciu Maryi).
Wydaje mi się, że na przykładzie Orual i Psyche Lewis chciał pokazać, jak odmienny może być los człowieka bogobojnego i niewiernego Tomasza wsłuchującego się w podszepty racjonalnej filozofii. Oczywiście ten drugi źle skończy i okryje się wstydem. Zastanawiam się, czym Orual bardziej zawiniła w oczach bogów: zdrowym rozsądkiem czy egoizmem? Przypuszczam, że bardziej potępiali to pierwsze. A przecież dawała im szansę, chciała w nich uwierzyć. Dlaczego jej tego nie ułatwili?
- (...) Gdybym zamknęła oczy, uwierzyłabym, że ten jej pałac istnieje naprawdę.
- Lecz twoje oczy były otwarte i nie widziałaś go.
- Ale czy nie myślisz, że istnieje prawdopodobieństwo - dajmy na to, jak jeden do stu - że są rzeczy, których zobaczyć nie możemy?
- Z pewnością. Sprawiedliwość, Równość, Dusza, a także dźwięki muzyki.
 - Dziadku, nie o tym myślałam. Jeśli są dusze, dlaczego nia miałyby mieć swego domu?
Lis przeczesał palcami włosy w starym, znajomym geście nauczycielskiego niepokoju.
- Dziecko - rzekł stanowczo - trudno mi uwierzyć, że po tylu latach nie masz nawet bladego pojęcia o tym, co znaczy słowo dusza.
- Wystarczająco dobrze wiem, co ty przez nie rozumiesz, dziadku. Ale czy ty, nawet ty, wiesz wszystko? Czy istnieją rzeczy - chodzi mi o to, co realne - których nie możemy zobaczyć?
- Mnóstwo. Za naszymi plecami. To, co zbyt dalekie. I wszystko, gdy jest dość ciemno. [str. 168-169, fragment rozmowy Orual i Lisa]
Oczywiście Lis, grecki niewolnik, nauczyciel córek króla, musiał to wszystko potem odszczekać. Zastanawiam się, czy nie był aby alter ego autora, który przez pewien czas był ateistą, by potem wrócić na łono kościoła.

***

Chciałabym podkreślić, że to moja subiektywna interpretacja utworu, przefiltrowana przez pryzmat mojego światopoglądu. Czytałam wypowiedzi osób, które odebrały tę historię zupełnie inaczej.
Może łatwiej przełknęłabym te wszystkie morały, gdyby zakończenie było trochę bardziej wieloznaczne. Niemal do samego końca wszystko było jeszcze możliwe - nie byłam pewna, czy w świecie wykreowanym przez Lewisa bogowie to wymysł kapłanów, czy prawdziwe byty, ale finał nie pozostawia, niestety, wątpliwości. Szkoda.

Nie zachęcam do sięgania po "Dopóki mamy twarze", ale i stanowczo tego nie odradzam. Książka należy do tych łatwo przyswajalnych.


Na stronie wydawnictwa można zapoznać się z fragmentem książki (po kliknięciu w niebieski przycisk "Przeglądaj Książkę").

***

Dzień później. Zapomniałam wczoraj napisać, że na stronie 319 znalazłam zwrot "ubrałam ciemny płaszcz". Cóż to za plaga jakaś? Co na to korektor?

środa, 20 kwietnia 2011

EX LIBRIS. WYZNANIA CZYTELNIKA

Tytuł: Ex libris. Wyznania czytelnika (Ex Libris. Confession of a Common Reader)
Autorka: Anne Fadiman
Pierwsze wydanie: 1998
Tłumaczenie: Hanna Pustuła, Paweł Piasecki
Opracowanie i noty: Jan Gondowicz

Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-1307-4
Stron: 185

Ocena: 4/5



Zaczęłam pisać Ex libris, gdy zdałam sobie sprawę, jakie to dziwne, że o książkach często pisze się tak jak o tosterach. Czy ta marka tostera jest lepsza niż tamta? Czy ten toster za 24,95 dolara to właściwy zakup? Ani słowa o tym, co mogę pomyśleć o moim tosterze dziesięć lat później i nic o czułości, jaką mogę wciąż darzyć stary egzemplarz. Ów model czytelnika jako konsumenta - do utrwalenia którego sama przyczyniłam się wieloma recenzjami - niemal zupełnie pomija coś, co uważam za istotę czytania: nie chęć nabycia nowej książki, ale to, jak podtrzymujemy związki ze starymi, tymi, które przebywają z nami od lat, z tymi których faktura, barwa czy zapach stały się nam tak bliskie, jak skóra naszych dzieci. [str. 8]
Podejrzewałam to od jakiegoś czasu, a po przeczytaniu zbioru esejów Anne Fadiman jestem już całkowicie pewna - żadna ze mnie bibliofilka czy mól książkowy. Lubię czytać, wrażenia z lektur publikuję na blogu, między półkami w bibliotece czy księgarni  mogę chodzić godzinami, ale nie traktuję konkretnych egzemplarzy książek tak osobiście. Wyjątek robię tylko dla mojej "Ani z Zielonego Wzgórza", moich "Dumy i uprzedzenia", moich "Mistrza i Małgorzaty" oraz mojego "Imienia róży". Tę ostatnią książkę mam w dwóch wydaniach: kieszonkowym PIW-u oraz zwykłym z Kolekcji Gazety Wyborczej. Egzemplarz kieszonkowy czytałam wiele razy, drugi przeleżał kilka lat u mojej siostry, która w międzyczasie zdążyła czymś go oblać. I choć ten drugi jest wygodniejszy, choćby dlatego, że przypisy znajdują się na dole strony, a nie na końcu książki, to jednak wolę ten pierwszy. Zaczęłam przeglądać kiedyś wersję z GW i jestem niemal pewna, że w kilku miejscach odrobinę (na niekorzyść) różni się od wydania PIW-u. Muszę to dokładniej sprawdzić. (Ależ ja jestem egocentryczna - miałam pisać o "Ex libris", a piszę o sobie...)

Anne Fadiman kieruje swoje eseje do osób, dla których czytanie to religia, styl życia i styl bycia. Ja się do takich ludzi nie zaliczam, nie potrafiłam zatem w stosownych momentach podzielać uczuć i entuzjazmu autorki. Przytacza ona historię znajomych swoich znajomych, którzy na kilka miesięcy wynajęli dom dekoratorowi wnętrz. Poustawiał on ich książki według koloru i formatu. "Wkrótce potem ów dekorator zginął w wypadku samochodowym. Muszę wyznać, że zebrani przy stole jednomyślnie orzekli, iż sprawiedliwości stało się zadosć". [str. 13] No cóż, ja jednak wyżej niż przedmioty cenię ludzi.

Coś mnie jednak z autorką łączy: zapędy korektorskie. Oczywiście nie mogę się równać z rodziną Fadimanów ani pod względem determinacji (nie wycinam z gazet artykułów, w których popełniono błędy, i nie szukam literówek w instrukcjach obsługi różnych urządzeń), ani niezbędnej po temu wiedzy. W dodatku czasami dość dowolnie stosuję zasady interpunkcji, ale tylko na blogu:). Natomiast kiedy zauważę błąd w słowie drukowanym albo usłyszę w telewizji lub radiu, to nie posiadam się z oburzenia.

Bardzo mi się spodobały niektóre metafory Anne Fadiman. Np. swój uporządkowany księgozbiór porównywała do ogrodu francuskiego, bałagan na półkach męża - do angielskiego, natomiast stosunek do książek - do miłości dworskiej i zmysłowej.
Brat autorki został upomniany przez hotelową pokojówkę, ponieważ odłożył książkę grzbietem do góry.
Przez następnych trzydzieści lat dojrzewała we mnie świadomość, że tak jak człowieka można kochać na więcej niż jeden sposobów, tak istnieje więcej niż jeden sposób kochania książek. Pokojówka wierzyła w miłość dworską. Fizyczna istota książki była dla niej święta, jej forma nierozdzielna z treścią; kochanek winien jej platoniczne uwielbienie i szlachetne, acz z góry skazane na niepowodzenie wysiłki zachowania po wieczne czasy stanu nieskazitelnej czystości, w jakim książka opuściła księgarnię. Rodzina Fadimanów wierzyła w miłość zmysłową. Dla nas święte były słowa książki - ale służące im papier, tkanina, karton, klej, nici i farba drukarska stanowiły zaledwie naczynie, i wolno było obchodzić się z nimi tak rozpustnie, jak dyktowała żądza lub pragmatyzm, bez obawy popełnienia świętokradztwa. Bezlitosne używanie nie świadczyło o braku szacunku, lecz o zażyłości. [str. 50]
Ja preferuję jednak miłość dworską. W dzieciństwie tyle razy słyszałam, że o książki trzeba dbać, że dziś po prostu nie jestem w stanie zaginać rogów czy bazgrać po nich długopisem. Ołówkiem - owszem, ale tylko w egzemplarzach własnych lub bibliotecznych. (Muszę się do czegoś przyznać: w wypożyczonej z biblioteki powieści "To nie jest kraj dla starych ludzi" dopisałam na marginesie, że pewien akapit został bardzo źle przetłumaczony;)). W Polsce książki są relatywnie drogie, więc może dlatego traktuje się je u nas nieco inaczej. Z drugiej strony nie stronię od podjadania w trakcie lektury, ale na szczęście nie ma to na ogół wpływu na stan książki:).

Anne Fadiman upakowała w swoich esejach mnóstwo ciekawostek, związanych nie tylko z książkami. Ma bardzo dobry styl, jej teksty są błyskotliwe i świadczą o dużej erudycji. Oczywiście autorka nawiązuje przede wszystkim do literatury amerykańskiej i angielskiej, ale pod każdym esejem znajdują się Dopowiedzenia Jana Gondowicza, które umożliwiają połapanie się w aluzjach.
Niektóre teksty czytałam z większym zainteresowaniem, inne z mniejszym, a najbardziej spodobały mi się: "Zaślubiny księgozbiorów", "Moja Specjalna Półka", "Być Tam"  oraz "Imperatyw katalogiczny".

"Ex libris" nie jest arcydziełem, pozostaje jednak książką bardzo dobrą i na pewno zachwyci każdego prawdziwego bibliofila. Mnie trochę zmęczyła, chyba za dużo w niej, jak na mój gust, różowości, której autoironia Anne Fadiman nie zdołała zrównoważyć. Radzę podzielić lekturę tej książki na kilka etapów.
Poza tym przeżyłam małe rozczarowanie, a może raczej zadziwienie, kiedy przeczytałam w Podziękowaniach, że niektóre z przytoczonych przez autorkę ciekawostek "odgrzebywali i sprawdzali" dla niej inni ludzie; byłam przekonana, że zaczerpnęła je sama ze swojego pokaźnego ksęgozbioru.

Zwykle o tym nie piszę, ale w przypadku tej książki nie mogę o tym nie wspomnieć - jest ślicznie wydana (choć szlaczek wokół tekstu na każdej stronie można było sobie darować). Nad bijący po oczach zimno-biały papier przedkładam kremowy, a w "Ex libris" uzewnętrzniają się wszystkie jego zalety.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Wiosenne przesilenie

Zaczęłam "Ex Libris" Fadiman, "Na plebanii w Haworth" Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i "Raj utracony" Miltona. Najlepiej idzie mi czytanie "Raju utraconego", mimo że jest to lektura powtórna. Milton miejcami nudzi straszliwie, ale niektóry fragmentu jego poematu są genialne. 
Tak się sprawy mają, więc wątpię, czy zdążę coś napisać o którejś z tych książek przed wyjazdem na święta (może się wyrobię z Fadiman, bo to najkrótsze). Nie mogę się ostatnio skoncentrować na czytaniu, wciąż mnie coś wybija z rytmu, a tu jeszcze mama mnie straszy, że będę musiała piec jakieś placki. Może chce kogoś otruć.

***

Obejrzałam właśnie pierwszy odcinek serialu "Gra o tron" na podstawie powieści George'a R.R. Martina. Bez fajerwerków, ale nie jest źle. Spodobała mi się zwłaszcza Emilia Clarke jako Daenerys. Natomiast Winterfell wygląda jakoś dziwnie. chodzi mi konkretnie o wieże zamku. Nie przypominam też sobie, żeby ciała Dzikich w wiosce za murem były porozrywane - to jest po prostu nielogiczne. Poza tym szczegółem twórcy serialu dość wiernie trzymają się pierwowzoru. Czekam niecierpliwie na kolejne odcinki.

***

Pierwszy raz słyszę o obchodzeniu rocznicy pogrzebu. Wydaje mi się to niepotrzebne i dziwiaczne, bo przecież kilka dni temu obchodzono rocznicę śmierci osób zmarłych w wyniku katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. No ale cóż, niektórzy lubią celebrować celebrację. Jeszcze jedna okazja, żeby pokazać się elektoratowi z zafrasowaną losami Polski miną i poudawać, że chodzi o ideały, a nie o kasę i stołki. Co poniektórzy pewnie żałowali, że koło kościoła Mariackiego albo Wawelu nie poustawiano barierek, przez które można by widowiskowo przeskakiwać, poprzepychać się trochę z ochroną czy strażą miejską, a potem  chwalić się ranami odniesionymi w bohaterskim boju... Za ojczyznę, w błyskach fleszy.
PO nie musi mnie straszyć PiS-em - już się ich boję.

***

W empiku dziś i jutro można kupić książki z rabatem 30%. Promocja dotyczy książek zamawianych przez internet, przy czym zamówienie musi opiewać na kwotę większą nić 50 zł. [źródło]

***

Wypadałoby napisać coś o świętach, a przy okazji dam upust swojemu wrodzonemu sentymentalizmowi. 
Kiedy ja i moja siostra byłyśmy małe, tzn. miałyśmy około 5-6 lat, często zostawałyśmy same w domu. Widocznie rodzice nie bali się, że możemy go podpalić albo zalać... Zbliżały się święta wielkanocne, więc wpadłyśmy na genialny pomysł: postanowiłyśmy zrobić pisanki, co najmniej tak śliczne jak te pokazywane w telewizji. Wzięłyśmy jajka z lodówki i zaczęłyśmy je ozdabiać - oklejałyśmy je kolorową włóczką, malowałyśmy mazakami... Starałyśmy się bardzo. Wszystko na darmo. Niby skąd miałyśmy wiedzieć, że te jajka trzeba najpierw ugotować?? Niestety trzeba je było wyrzucić i całe nasze poświęcenie poszło na marne:(.

środa, 13 kwietnia 2011

ZŁA KREW

Tytuł: Zła krew
Autor: Grzegorz Gortat
Pierwsze wydanie: 2009
Wydawnictwo "Nasza Księgarnia"
ISBN: 978-83-10-11688-8
Stron: 250

Ocena: 4-/5


Czytałam na blogach parę pozytywnych recenzji książek Grzegorza Gortata i już od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem przeczytania jednej z nich. Wypożyczyłam akurat "Złą krew" przypadkowo, nie patrząc nawet na blurb. Przeczytałam go dopiero po powrocie z biblioteki i wtedy moja ciekawość jeszcze wzrosła. 
Opowieść subiektywna - jak w przypadku każdej próby przywołania przeszłości, gdy żal za czasem bezpowrotnie minionym przeplata się z pretensjami do historii.

Zważywszy, że czas potrafi zniekształcić odciśnięte w pamięci wydarzenia, a obiektywizm pisarza na przekór jego intencjom nader chętnie ulega podszeptom wyobraźni, uznałem za stosowne nadać bohaterom, narratora nie wyłączając, fikcyjne imiona i nazwiska. [fragment opisu na okładce]
A więc powieść w dużej mierze autobiograficzna. Autor urodził się dokładnie w tym samym roku, w którym na świat przyszedł mój tata, choć okres dzieciństwa wspominają zupełnie inaczej - Grzegorz Gortat dorastał w Łodzi, a mój tata w zabitej dechami kieleckiej wsi, przez którą nawet pekaes nie jeździł, co nikogo specjalnie nie dziwiło, bo na biegnącej przez ową wieś drodze asfalt pojawił się dopiero jakieś dziesięć lat temu. Co tam asfalt. Na podwórzu u mojego dziadka/wujków i cioci jeszcze do początku lat dziewięćdziesiątych stała, jak to się mówiło, stara chałupa, kryta strzechą, w której nocowaliśmy, kiedy przyjeżdżaliśmy na dwutygodniowe wakacje. I tu mogłabym Wam dokładnie opisać, jak ten dom wyglądał, bo pod wpływem książki Grzegorza Gorata zebrało mi się na wspomnienia, ale autor ma ciekawsze i bardziej szczegółowe, więc może przejdę do omawiania moich wrażeń z lektury:).

Zacznę, jak zwykle, od fabuły. Michał Bodler, w którym można się domyślać alter ego autora, urodził się w 1957 roku. Jego rodziców połączył raczej przypadek niż wielka miłość, a alkoholizm i bumelanctwo ojca poskutkowały rozwodem. Michał zamieszkał wraz z matką. Zofia Bodler troszczyła się przede wszystkim o to, żeby syn nie wdał się w ojca, który w końcu wylądował w więzieniu.
Dziś w dużych miastach każdy żyje osobno, wtedy o prawie do prywatności nikt chyba jeszcze nie słyszał - wszyscy stanowili część lokalnej społeczności i znajdowali się stale pod obserwacją sąsiadów, a każde choćby odrobinę niecodzienne wydarzenie musiało być omówione i osądzone przez konsylium złożone ze wszystkich mieszkańców kamienicy. Malowniczy to był tłumek, więc na ich przykładzie autor mógł pokazać różnorodny stosunek zwykłych  Polaków do ówczesnej rzeczywistości (szczególną sympatią zapałałam do pani Graczyk).

Opowieść Michała rozpoczyna się w 1962 roku, kończy latem 1968. Chłopiec przytacza nie tylko wspomnienia o sobie, rodzinie i kolegach, ale napomyka również o większości istotnych wydarzeń z tego okresu, np. o śmierci J.F. Kennedy'ego, Gagarina, wojnie w Wietnamie, wizycie de Gaulle'a czy o wydarzeniach marcowych.

Drugim bohaterem powieści jest Jochanan Fajner. Przyszedł na świat w 1906 roku, więc teoretycznie nie bardzo nadawał się na przyjaciela Michała, ale łączyło ich coś, co pozwalało pokonać różnice pokoleniowe: zła krew. W chłopcu krążyła krew ojca - pijaka i lekkoducha; spodziewano się, że pójdzie w jego ślady. W Fajnerze - żydowska, co jeszcze niedawno, w czasie wojny, oznaczało wyrok śmierci. On jej uniknął, jego najbliżsi nie.
Kiedyś był cenionym, również za granicą, pisarzem i krytykiem. Potem trafił do Sonderkommando w Oświęcimiu i pracował przy przewożeniu zagazowanych ciał do krematorium. Po wojnie wrócił do Łodzi, mieszkał niedaleko Michała. Spotykał go powszechny ostracyzm, właściwie z nikim nie rozmawiał, okoliczni mieszkańcy straszyli nim dzieci.
Michał czuł się czasami niemal równie wyobcowany, więc zrozumienia szukał właśnie u pana Jochanana. Fajner opowiadał chłopcu o swoim dzieciństwie na łódzkich Bałutach, o środowisku żydowskich intelektualistów w Warszawie, o Oświęcimiu.
Wydaje mi się, że największą korzyścią, jaką Michał odniósł z tych rozmów, było przekonanie, że w każdych okolicznościach można być sobą, że żadne piętna narzucone człowiekowi przez społeczeństwo nie mają decydującego wpływu na to, kim się jest. Przypuszczam, że tę lekcję chłopiec zrozumiał trochę później, ale jednak zrozumiał.

***

"Zła krew" to zbiór ułożonych w miarę chronologicznie wspomnień osoby dorosłej. Brakowało mi trochę jakiegoś motywu przewodniego, czegoś, co trochę mocniej wiązałoby poszczególne wydarzenia. Może mogłaby to być postać Jochanana, gdyby jego zapiski albo rozmowy z Michałem pojawiały się częściej w mniejszych dawkach.
Książka wydaje się miejscami nie tyle opowieścią o dzieciństwie i dorastaniu, co raczej kroniką wydarzeń politycznych. Autor przytacza fragmenty artykułów z ówczesnej prasy albo cytuje przemówienia Gomułki. Miejscami wypada to trochę nienaturalnie, ale w ogóle nie psuje przyjemności czytania. Grzegorz Gortat ma, jak to się mówi, bardzo lekkie pióro, więc nawet kiedy pisze o tragedii, robi to w sposób wyważony. Kartki książki przewracają się same.

Przypuszczam, że nie wszystkie opisane tu wydarzenia rzeczywiście miały miejsce, że nie wszystkie rozmowy przytoczone są dosłownie, ale uważam, że udało się autorowi oddać ducha tamtych czasów. Zdjęcia niektórych miejsc i pierwowzorów niektórych bohaterów (oraz nawiązujące do nich cytaty) można obejrzeć na stronie Grzegorza Gortata.

Ciekawa jestem, czy ktoś podobny do powieściowego Jochanana Fajnera rzeczywiście istniał.

Edycja: zapomniałam wcześniej napisać, że bardzo mi się spodobał ostatni akapit.

niedziela, 10 kwietnia 2011

TO NIE JEST KRAJ DLA STARYCH LUDZI

Tytuł: To nie jest kraj dla starych ludzi (No Country for Old Men)
Autor: Cormac McCarthy
Pierwsze wydanie: 2005
Tłumaczenie: Robert Bryk
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7469-643-2
Stron: 238

Ocena: 3+/5

Wbrew temu, co napisano w blurbie, to nie jest "wstrząsająca historia wojny, która toczy się w środowisku handlarzy narkotyków". Ten wątek jest stale obecny, właściwie cała opowieść zaczyna się od krwawych porachunków między gansterami z pogranicza Stanów Zjednoczonych i Meksyku, ale wydaje mi się, że celem Cormaca McCarthy'ego było raczej pokazanie jego kraju w okresie przełomu. Zresztą wskazuje na to tytuł zaczerpnięty, jak czytałam, z wiersza Yeatsa pt. "Sailing to Byzantium".

Akcja książki toczy się w 1980 roku w Teksasie. Starsi ludzie wspominają dawne, dobre czasy; nowych nie rozumieją, nowych się boją. Obserwują upadek obyczajów, wzrastającą przestępczość, zanik wartości i moralności, których miejsce zajmuje kult pieniądza. Nie wiedzą, dokąd to wszystko zmierza, ale są pewni, że do niczego dobrego. Mogą być tylko biernymi świadkami zmian.

Tommy Lee Jones jako szeryf Bell
Jednym z nich był szeryf hrabstwa Terrell Ed Tom Bell. Strzelanina, o której wspomniałam, wydarzyła się na jego terenie. Narkotyki i pieniądze zniknęły z miejsca zbrodni, zostały tylko trupy, martwy pies, podziurawione samochody i łuski po nabojach. Żadnych świadków. Szeryf Bell raczej nie oczekiwał, że znajdzie sprawców, ale starał się wyjaśnić tę sprawę, zwłaszcza że zaplątał się w nią Moss, mieszkaniec jego hrabstwa.
Moss nie brał udziału w tej jatce, przypadkowo znalazł się tam, kiedy było już po wszystkim, i zabrał stamtąd walizkę z mnóstwem pieniędzy. Szybko zorientował się, że ktoś go intensywnie szuka i że nie odpuści. Zdał sobie sprawę, że może już zawsze będzie musiał uciekać. Do odzyskania pieniędzy wynajęto Antona Chigurha, psychopatycznego i niesamowicie skutecznego mordercę. 

***

"Droga" podobała mi się jednak bardziej, może dlatego, że z wiekiem z coraz mniejszą cierpliwością i wyrozumiałością podchodzę do truizmów, a bardziej cenię ciekawe historie i dobry styl. Owszem, ucieczka Mossa i pościg Chigurha trzymają w napięciu, autor miał kilka oryginalnych pomysłów (ta butla z tlenem...), ale to za mało, żebym uznała tę powieść za bardzo dobrą, zwłaszcza że niektóre jej elementy w ogóle mi nie odpowiadały.

Josh Brolin jako Moss
Każdy rozdział jest poprzedzony refleksjami szeryfa Bella, które brzmią trochę jak dydaktyczne pogadanki dla młodzieży. Moim zdaniem te wynurzenia należałoby nieco skrócić albo raczej wpleść w resztę tekstu. Kolejna sprawa - wątek narkotykowy jest strasznie pogmatwany i trudno się w nim zorientować, kiedy czyta się książkę po raz pierwszy, a w trakcie powtórnej lektury też nie jest to wcale łatwe. Wreszcie - styl. Wolałabym go nie oceniać, bo podejrzewam, że książka mogła dużo stracić w tłumaczeniu. Weźmy choćby taki fragment, niemal sam początek powieści, który wydał mi sę zupełnie niezrozumiały, więc postanowiłam skonfrontować go z oryginałem:

The deputy left Chigurh standing in the corner of the office with his hands cuffed behind him while he sat in the swivelchair and took off his hat and put his feet up and called Lamar on the mobile.
Just walked in the door. Sheriff he had some sort of thing on him like one of them oxygen tanks for emphysema or whatever. Then he had a hose that run down the inside of his sleeve and went to one of them stunguns like they use at the slaughterhouse. Yessir. Well that's what it looks like. You can see it when you get in. Yessir. I got it covered. Yessir. [źródło: amazon.com]
Pan Robert Bryk przetłumaczył to tak:
Zastępca szeryfa zostawił skutego Chigurha w kącie, a potem usiadł na obrotowym krześle, zdjął kapelusz, oparł stopy na blacie biurka i z komórki zadzwonił do Lamara.
Szeryf właśnie wyszedł. Zastępca nosił przy sobie butlę z tlenem, taką, jakiej się używa przy rozedmie płuc czy innych chorobach. W rękawie miał rurkę połączoną z pistoletem do uśmiercania zwierząt w rzeźni.
- No. Jestem tym, na kogo wyglądam. Zobaczysz, jak przyjdę. No. Ukrywam to. No. [str. 9]
Javier Bardem jako Chigurh
Nie władam biegle językiem angielskim, ale zdołałam się zorientować, że fragment od "just walked" do "yessir" odnosi się do rozmowy telefonicznej (choć  po "sheriff" powinien być chyba przecinek). Poza tym te zdania w przekładzie pana Bryka w ogóle nie mają sensu. To nie zastępca szeryfa nosił tę butlę z tlenem i ten specjalny pistolet, ale Chigurh!!!
Nie przejrzałam pod tym kątem całego tekstu, ale skoro już na początku przekładu jest taka skandaliczna wpadka, to mam prawo podejrzewać, że jest ich więcej.

Cormac McCarthy wrzuca czytelników w sam środek opowiadanej historii, nie ma tu żadnego zarysu sytuacji czy choćby jakiegoś przedstawienia bohaterów i dlatego niekiedy odnosiłam wrażenie, że czytam scenariusz. Zresztą bracia Coen zrobili naprawdę niezłą  i bardzo wierną (oprócz końcówki) ekranizację, z której pochodzą zamieszczone tu zdjęcia.

Właściwie polecam tę książkę, ale doradzam raczej czytanie jej w oryginale albo innym tłumaczeniu, jeśli się kiedyś takowe pojawi.

***

Ta część wpisu przeznaczona jest dla osób, które lekturę książki "To nie jest kraj dla starych ludzi" mają już za sobą.

wtorek, 5 kwietnia 2011

AUSTERIA

Tytuł: Austeria
Autor: Julian Stryjkowski
Pierwsze wydanie: 1966
Wydawnictwo: POLITYKA Spółdzielnia Pracy
Seria: Polska literatura współczesna, tom IV
ISBN: 978-83-61174-85-1
Stron: 166

Ocena: 4/5

Początek I wojny światowej. Galicyjskie miasteczko, niedaleko granicy austriacko-rosyjskiej. Jego mieszkańcy obawiają się nadciągających Kozaków - wspominają czasy powstań Chmielnickiego. Blady strach pada przede wszystkim na kobiety i na Żydów. Niektórzy już wyjechali, inni wyjeżdżają, ale większość wciąż się waha. 
Żydowscy uciekinierzy wstępują po drodze do znajdującej się tuż za miastem austerii pana Taga. Tu można jeszcze naradzić się z sąsiadami, wysłuchać najnowszych doniesień, a raczej plotek. Stąd jeszcze można zawrócić. Nikt nie chce wyjeżdżać, porzucać domu i interesu, ale wydaje się, że innego wyjścia nie ma. Ruszają dalej.
Pieszo daleko nie zaszli, drogę odcięły im wrogie wojska. Kozacy dotarli też do miasteczka, zaczęło się grabienie dobytku, widać było łunę pożaru. Uciekinierzy postanawiają przeczekać noc w karczmie starego Taga. Są to przede wszystkim drobni przedsiębiorcy wraz z rodzinami, a oprócz nich grupka chasydów ze swoim cadykiem. Trwają w zawieszeniu, czekają na wieści z miasteczka, modlą się, wreszcie zasypiają. Ale nie wszyscy. Przed wschodem słońca jeszcze sporo się wydarzy - trochę tragedii, trochę komedii, dużo zamieszania, jak to w życiu, jak to na wojnie.

Kiedy czytałam tę książkę po raz pierwszy, nie podobała mi się. Trudno było mi śledzić bieg wydarzeń, bo choć fabuła obejmuje właściwie tylko mniej więcej dobę, to oprócz tego powieść zawiera sporo dłuższych retrospekcji. Co więcej, narratorem jest przeważnie karczmarz Tag, ale autor od czasu do czasu powierzał tę funkcję również innym postaciom, przy czym moment zmiany narracji bywa trudny do uchwycenia. To jeszcze nie wszystko - narracja miesza się niekiedy z dialogiem i nie zawsze można być do końca pewnym, które zdania autor danej wypowiedzi mówi na głos, a o których tylko myśli. Zaczęłam się w tym wszystkim orientować dopiero pod koniec, więc postanowiłam przeczytać "Austerię" raz jeszcze. 
To był dobry pomysł. Rozgryzłam zawiłości formalne, więc mogłam skupić się teraz na postaciach. Większość z nich jest bardzo charakterystyczna - nieszczęśliwie zakochany chłopiec, żona zdradzająca naiwnego męża, pobożny cadyk, socjalizujący szewc, wyrozumiały ksiądz... wreszcie Tag - dbający o gości, łagodzący spory, zabawiający się wieczorami z pracującą u niego prostą "dziewczyną od krów" - pobożny grzesznik, wątpiący wierzący, zwykły człowiek, który jednak potrafi zdobyć się na poświęcenie, może po to, by spróbować uratować choć cząstkę świata niszczonego przez wojnę.

Ta książka też chyba jest próbą zachowania pamięci - o Żydach i ich kulturze, która dla Polaków urodzonych po II wojnie światowej jest zupełnie obca; widujemy ją w filmach, ale raczej zagranicznych. Julian Stryjkowski był Żydem, urodził się w 1905 roku  w Stryju (dziś jest to miasto ukraińskie) jako Pesach Stark. Być może wplótł w tę powieść swoje wspomnienia. W każdym razie na pewno nie miał problemu ze stylizacją tekstu na język charakterystyczny dla tej społeczności.
Społeczności dla mnie trochę egzotycznej. Zaskoczyła mnie ogromna troskliwość dorosłych wobec dzieci, nawet obcych, co wynikało zapewne z wysokiej śmiertelności wśród niemowląt. Ale szczęka mi opadła, kiedy pojawili się chasydzi. Ich pobożność polegała w dużej mierze na afirmacji życia, co skutkowało ciągłymi śpiewami, modlitwami, tańcami i pomysłami takimi jak kąpiel nago w pobliskim strumieniu. Naturalnie wszystko to dotyczyło tylko mężczyzn, przyziemne sprawy spoczywały zatem na barkach ich żon.
Szkoda, szkoda, że wszystko tak się potoczyło...




Mam nadzieję, że ekranizacja "Austerii", której jeszcze nie oglądałam, okaże się równie dobra jak sama powieść. Siłą książki jest niewątpliwie tematyka, język i klimat. Potencjalnym czytelnikom odradzam czytanie jej na raty - warto zapoznać się z nią w jeden długi wieczór, maksymalnie dwa. Zdecydowanie nie jest to książka odpowiednia do czytania w tramwaju czy autobusie.

niedziela, 3 kwietnia 2011

DOBRZY ŻOŁNIERZE

Tytuł: Dobrzy żołnierze (The Good Soldiers)
Autor: David Finkel
Pierwsze wydanie: 2009
Tłumaczenie: Jacek Szela
Wydawnictwo Dolnośląskie
ISBN: 978-83-245-9036-0
Stron: 319

Ocena: 4-/5

Nie lubię czytać o wojnie i nie lubię oglądać filmów o tej tematyce. Może za dużo było tego rodzaju lektur w liceum. Może widziałam wtedy zbyt wiele kiepskich i tendencyjnych produkcji. W ubiegłym roku obejrzałam jednak jedną dobrą: "Kompanię braci". Serial zaskoczył mnie ogromnym realizmem, pokazano w nim, że wojna polega na zabijaniu i umieraniu, często w okropnych męczarniach. Oczywiście tzw. wielcy tego świata uzasadniają sens walk patriotyzmem, dziejową koniecznością itd., ale przecież oni nigdy nie opuszczają swoich zacisznych gabinetów i nie nadstawiają karku. Nie muszą, nadstawiają cudze, wmawiają milionom młodych ludzi, że muszą walczyć dla jakichś - często wydumanych - idei. Wielu żołnierzy trzeźwieje dopiero na froncie, wielu łudzi się jednak nadal, że ich poświęcenie ma jakiś sens. (Owszem, czasami tak, ale na ogół - jak sądzę - nie).

Do sięgnięcia po książkę Davida Finkela zachęciło mnie to, że ten dziennikarz "Washington Post" pofatygował się do Iraku osobiście, spędził tam wśród żołnierzy batalionu 2-16 osiem miesięcy i opisał konflikt z ich perspektywy. Ciekawa byłam, w jakim tonie będzie utrzymana ta relacja: "jesteśmy Amerykanami, więc nikt nas nie pokona" czy może "byliśmy głupi, że daliśmy się na to namówić". Wydaje mi się, że nastroje dość szybko zaczęły pikować od tej pierwszej opcji do drugiej.

Skrót 2-16 oznaczał drugi batalion szesnastego pułku piechoty zespołu bojowego czwartej brygady piechoty Pierwszej Dywizji Piechoty. Batalion liczył około ośmiuset żołnierzy, którymi dowodził podpułkownik Ralph Kauzlarich. Dowódca miał czterdzieści lat, średnia wieku podległych mu żołnierzy wynosiła 19 lat, a jeden z nich miał tylko 17 lat. Ta informacja trochę mnie zszokowała, byłam przekonana, że w tak niebezpieczne miejsca wysyłani są tylko doświadczeni żołnierze. Okazuje się, że wcale tak nie jest - dla większości tych chłopców była to pierwsza misja. W pełnym rynsztunku, w hełmach, kamizelkach, z karabinami wyglądali poważnie i groźnie, ale w książce zamieszczono również ich zdjęcia w samych mundurach - widać, że wielu z nich to jeszcze dzieciaki i niebezpieczne ulice Bagdadu to ostatnie miejsce, w którym powinni się znaleźć. 
Oczywiście niektórzy znaleźli się tam, bo zawsze chcieli być żołnierzami, ale dla wielu była to po prostu najlepiej płatna praca, jaką mogli dla siebie znaleźć. Czy jednak tak młodzi ludzie mogli w pełni świadomie podjąć decyzję o wyjeździe na tego rodzaju misję? Nie sądzę.

Batalion 2-16 wyjechał do Iraku w ramach strategii Surge, która polegała na wysłaniu tam dodatkowych 30000 żołnierzy w celu ustabilizowania sytuacji na tyle, by stopniowo sami Irakijczycy mogli przejąć rządy i zapewnić bezpieczeństwo swoim obywatelom. Cel częściowo osiągnięto, ale nie ma przecież nic za darmo. Przed upływem piętnastu miesięcy (tyle trwała misja batalionu) zginie 14 żołnierzy z 2-16, a wielu z nich odniesie rany lub stanie się inwalidami. Kiedy czytałam o dziewiętnastoletnim Duncanie Crookstonie, który stracił obie nogi, prawe ramię, lewe przedramię, uszy, nos, powieki, a całą resztę ciała miał poparzoną, to naprawdę coś ściskało mnie w gardle
Wyjechali z bazy przez silnie strzeżoną bramę główną i natychmiast znaleźli się na froncie wojny. Na normalnej wojnie front był linią, do której miało się nacierać i którą miało się przekroczyć, ale na tej wojnie wróg był wszędzie, linia frontu była wszędzie poza okalającymi bazę zasiekami i w każdym kierunku: w tym budynku, w tym mieście, w tej prowincji, w całym tym kraju, 360 stopni naokoło. [str. 45]
Najgroźniejsze były miny. Mogły być ukryte w stercie śmieci, w progu spowalniającym, a nawet w martwym bawole. Poza bazą żołnierze poruszali się w konwojach złożonych z kilku pojazdów humvee. Kiedy zamachowcowi udało się aktywować minę bezpośrednio pod jednym z nim, znajdujący się w środku żołnierze często odnosili bardzo poważne rany lub ginęli. Strzelcy, którzy obsługiwali wieżyczkę strzelniczą (tak jak na tym zdjęciu) ustawiali stopy jedna za drugą, a nie obok siebie, żeby w razie czego urwało im tylko jedną nogę.

Przez wszystkie te miesiące żołnierze żyli w ogromnym stresie, nie byli bezpieczni nawet w bazie, wydaje mi się jednak, że najbardziej dołowało ich patrzenie na śmierć kolegów
Ich odczucia i opinie na temat wojny, w której brali udział, bardzo kontrastowały z szumnymi przemówieniami wygłaszanymi przez prezydenta Busha w Waszyngtonie, cytowanymi na początku każdego rozdziału. Prezydent i ich dowódca twierdzili, że wygrywają tę wojnę, żołnierze byli innego zdania.
- Czasami się zastanawiam, w jakim świecie żyją nasi przełożeni, iż myślą, że wygrywamy - powiedział raz Gietz. - Żaden z chłopaków w to nie wierzy - kontynuował. - Są bliscy załamania. Wystraszeni. Nie potrzebują propagandy. Oczekują zrozumienia. Potrzebują kogoś, kto im powie: "Ja też się boję". [str. 125]
Armia jako całość może rzeczywiście odnosiła sukcesy, ale wielu żołnierzy poniosło osobistą porażkę, choć w pełni ujawniło się to dopiero w domu, gdzie próbowali wrócić do normalnego życia. Nie każdemu się to udało.

***

David Finkel pozostaje niewidoczny, powstrzymuje się od prezentowania własnych sądów, oddaje głos żołnierzom, pisze tylko o faktach i dlatego jego relacja, choć pozornie obojętna i surowa, poruszyła mnie i wciągnęła. Dzięki realizmowi książka skojarzyła mi się ze wspomnianym na początku serialem "Kompania braci".
Dobrze by było, gdyby zapoznali się z nią niektórzy politycy tak gorliwie wysyłający cudze dzieci na front oraz młodzi ludzie, którym się wydaje, że chcą być żołnierzami. Dobrzy żołnierze umierają tak samo jak ci źli. 

Nie mogę nie wspomnieć o tym, że tekst jest miejscami nieco "chropowaty", nie wiem - może zbyt dosłownie przetłumaczony z angielskiego? Nie utrudnia to w żaden sposób zrozumienia  treści, wydaje mi się jednak, że tłumacz, korektorka, redaktorka lub inna osoba odpowiedzialna za ostateczną wersję książki powinna się trochę bardziej postarać.

***

PS David Finkel opisuje w tej książce pewne wydarzenie, o którym głośno było w zeszłym roku, kiedy WikiLeaks ujawniła to nagranie (w tym konkretnym filmiku jest tylko fragment):



Załoga śmigłowców sądziła, że to uzbrojona grupa rebeliantów, a okazało się, że wśród zabitych był pracujący dla Reutersa fotoreporter Namir Noor-Eldeen i jego pomocnik Saeed Chmagh. 
***

Książkę otrzymałam od Grupy Wydawniczej Publicat.