Impresje

wtorek, 29 kwietnia 2014

Pisarz - zawód specjalnej troski?

Przycichła już dyskusja wywołana przez Kaję Malanowską, która w dosadnych słowach dała upust swojej frustracji wywołanej prze fatalną sytuację na "rynku czytelniczym": Polacy nie czytają, książki są drogie, księgarnie upadają, biblioteki się zamyka, pisarze (większość) za mało zarabiają, a rząd nic z tym nie robi. W najnowszej "Polityce" Justyna Sobolewska pisze na zbliżony temat w artykule, który nosi wiele sugerujący tytuł: "Podgryzani przez Pudelka".

Sobolewska zauważa, że niektórzy pisarze, chcąc nie chcąc, stają się celebrytami, również po to, żeby osobiście promować w mediach swoją twórczość, bo wydawnictwom się nie chce albo nie potrafią. Wymienia kilka rodzajów strategii, którymi posługują się autorzy, np. "na pośladek" albo "na kicz". Podobno niektórzy udzielają wywiadów w "Gali" czy "Vivie".


Właściwie nie powinno mnie to dziwić: trudno tworzy się dobrą czy choćby przyzwoitą literaturę, a jeszcze trudniej się z tego utrzymać. Pisanie jest zwykle z konieczności zajęciem pobocznym. Owszem, niektórzy na swoich książkach zarabiają miliony albo nawet miliardy, ale to wyjątki, zwłaszcza w Polsce. Dla utalentowanych twórców szczególnie frustrujące musi być to, że te miliony trafiają nader często na konta autorów gniotów.


A jednak ludzie piszą, wielu publikuje - jeśli nie w tradycyjnym wydawnictwie, to choćby na własny koszt. O tym, kto odniesie sukces finansowy, decyduje - krótko mówiąc - Rynek.
Na listy bestsellerów trafiają książki, których autorzy najlepiej utrafią w gust przeciętnego czytelnika, pozycje na modny w danym momencie temat (np. wszystko z wiadomo którym papieżem na okładce) albo tytuły wypromowane jako takie, o których się mówi i które trzeba przeczytać lub przynajmniej postawić na półce (np. "Kronos").


Przy okazji takich dyskusji powracają pytania: czy pisarze powinni być finansowo wspierani przez podatników, czy czytelnik to klient, czy księgarnia to zwykły sklep, czy książka to produkt i czy wydawnictwo to biznes jak każdy inny.

Nie. Tak. Tak. Tak. Tak.

To, oczywiście, tylko moja opinia. Może zaskakuje u osoby, która przepada za książkami i która od kilku już lat o tym pisze. Nie ukrywam, że nie robię z czytania nabożeństwa, z pisarzy idoli, a z książek fetyszy. Ośmielam się uważać, że są inne, równie wartościowe formy rozrywki, a ludzie, którzy czytają, nie stają się automatycznie lepsi czy rozumniejsi niż fani telenowel. Kupuję tam, gdzie sprzedają najtaniej (z wyjątkiem firm, które mi z jakiegoś powodu podpadły). Z satysfakcją kolekcjonerki patrzę na nasze (niezbyt liczne) półki wypełnione książkami, ale nie upajam się zapachem farby drukarskiej.


Moim zdaniem pisarzom nie powinny przysługiwać żadne szczególne przywileje finansowe. Jeśli ich twórczość się spodoba, to czytelnicy za nią zapłacą. Jeśli nie, to trzeba wziąć się za coś innego, a tworzenie literatury potraktować jako hobby, które może jakimś cudem przyniesie kiedyś zysk.

Niedawno pisałam o tym, że Jane Austen wydawała książki w tradycyjnym wydawnictwie, ale ponosiła ryzyko finansowe. Dziś self-publishing jest o wiele prostszy, a autor może na wiele sposobów docierać do czytelników, pokazać, że ma ciekawą osobowość i coś do powiedzenia. Tylko że na ogół tego nie robi.

Czasami dostaję maile od początkujących pisarzy, którzy proponują mi egzemplarz recenzencki swojej debiutanckiej powieści. Próbuję wtedy znaleźć w sieci jakąś informację na temat takiej osoby, żeby sprawdzić, czy warto komuś takiemu poświęcić swój czas, i zwykle nie znajduję absolutnie nic albo co najwyżej profil na facebooku, na którym nic się nie dzieje. Przykro mi, ale to za mało.


Wydaje mi się, że wszystko będzie zmierzało do tego, żeby do minimum ograniczyć liczbę pośredników między autorem i czytelnikiem, przynajmniej w przypadku tzw. literatury popularnej. Pisarze zarabiają stosunkowo niewiele, bo znaczącą część ceny inkasuje sprzedawca. Wydawnictwo też chce zarobić, więc często tnie koszty jak może, oszczędza na redakcji, korekcie, tłumaczeniu. 

Czy w jakiejkolwiek książce wydanej w ostatnich latach zdarzyło się komuś zobaczyć erratę? Znaczenie profesjonalnych redaktorów i korektorów powinno wręcz rosnąć, bo za pisanie biorą się dziś wszyscy, nawet jeśli nie potrafią poprawnie posługiwać się językiem polskim ani nie mają wartego uwagi stylu.

Fatalne błędy pojawiają się w publikacjach małych wydawnictw, ale tych uznanych również, a takie chybione tytuły wcale nie są przez to tańsze. W wielu sklepach można zwrócić albo wymienić wadliwy towar - w księgarniach też powinna być taka możliwość. 


Oczywiście trzeba się zastanowić, czy autor, który sam zajmie się publikowaniem i promocją własnej książki, będzie miał jeszcze czas na pisanie kolejnej. Może wykształci się (jeśli jeszcze nie istnieje) zawód zdalnego redaktora, powstaną pewnie tanie i proste w obsłudze programy do edycji tekstu i wygodne konwertery. Tradycyjne wydawnictwa szybko nie znikną, ale jeśli chcą zachować - w dłuższym okresie - swoją dotychczasową pozycję, muszą popracować nad innym modelem sprzedaży, który opłaci się też pisarzom. Przynajmniej ja tak to widzę.


sobota, 26 kwietnia 2014

MCDUSIA

Tytuł: McDusia
Pierwsze wydanie: 2012
Autorka: Małgorzata Musierowicz
Cykl: Jeżycjada
Wydawnictwo: Akapit Press
ISBN: 978-83-62199-93-8
Stron: 292

SPOILERY


Kolejne tomy Jeżycjady tracą, niestety, na oryginalności, subtelności, realizmie. Robi się coraz mniej zabawnie, za to bardziej religijnie, moralizatorsko i przewidywalnie. Nowe postaci nie mają już tej charyzmy, stare właściwie się nie zmieniają, a jeśli już, to zdecydowanie na gorsze. Borejkowie pozostają crème de la crème całej ludzkości, podczas gdy reszta człekokształtnych zatrzymała się na znacznie niższym niż oni poziomie ewolucji.


Zdecydowanie coś nie tak jest z Kreską, skoro porządkowanie rzeczy zmarłego dziadka, czyli profesora Dmuchawca, powierzyła swojej siedemnastoletniej córce Magdzie, której z pradziadkiem nie łączyło niemal nic. Dawna Kreska, ta z "Opium w rosole", na pewno by tak nie postąpiła, nie zrzuciłaby tego obowiązku na kogokolwiek innego, zasłaniając się w dodatku ilością wspomnień, ale Kreska współczesna od dawna przebywa daleko od Borejków - to pewnie dlatego.
Niestety, przyjazd Magdy do Poznania jest punktem wyjścia i szkieletem fabuły, a ponieważ jest kompletnie bez sensu, źle nastawia do całości.


Drugi wątek "McDusi" to przygotowania do ślubu Laury i Adama. Tu autorce udało się wznieść na niespotykany w poprzednich częściach cyklu poziom absurdu. Laurze zupełnie stępiła Tygrysie pazurki i kazała wpatrywać się w narzeczonego jak w święty obrazek. Laura Pyziak z maślanymi oczyma! Z anielskim uśmiechem! Wzdychająca "Aaaadamm..." Stale przypominająca o swojej spowiedzi przedślubnej! Grubo uszminkowana! Przecież to nie do pomyślenia!

Właściwie nie wiadomo, na czym opiera się związek Laury i genialnego polonisty, mniejsza z tym, ale nie rozumiem, po co Musierowicz wałkuje ten temat i robi z tego taki kicz. Weźmy taką scenę: jeszcze przed ślubem, po tradycyjnej wieczerzy wigilijnej u Borejków Laura i Aaaadamm jadą do Kostrzyna. Mają tylko pół godziny, żeby zdążyć na Wigilię u jego rodziców, ale romantyczny Aaaadamm właśnie wtedy postanowił pokazać narzeczonej "stuletni jodłowy las". Siedzą sobie przytuleni w samochodzie, przez otworzone okno wdychają zapach kniei, "ciemność była tu ta sama, co w kosmosie", zobaczyli kilka saren, którym rano Aaaadamm zaniósł siano i opłatek.
- Sarny się ciebie nie boją - szeptała Laura. - Dzieci się ciebie nie boją. Ja też się ciebie nie boję.
- Bo ty jesteś trochę dziecko, a trochę sarna. [str. 173]
Genialny, podobno, naszpan polonista wyskakuje z takim pokracznym porównaniem... Smutne, ale, o dziwo, Laury wcale to do niego nie zraziło i ślubu nie odwołała. 
Miała własną wizję tej uroczystości, jednak wpływ Borejków okazał się tak przemożny, że ostatecznie pojawiła się na niej wianku z róż (a kolce?), niosąc bukiet wybrany przez babcię (!) i w kostiumie, w którym Mila jakieś pół wieku (!!!) wcześniej wyszła za mąż za Ignacego. Następnie młoda para udała się na parę dni do Wilna, żeby zobaczyć Ostrą Bramę, Uniwersytet i "skąd Jan Sobolewski w "Dziadach" patrzył na ratusz". Wszak to najbardziej oczywisty kierunek i cel podróży poślubnej. Alternatywą dla nieco gorzej sytuowanych prawdziwych z dziada pradziada Polaków może być Biskupin.


Musierowicz zniszczyła w tej powieści całkiem fajną do tej pory postać Laury, ale to jej nie wystarczyło, postanowiła więc ostatecznie zohydzić czytelnikom Idę i Pyziaka.

Ida jest chamska i wrzaskliwa, co u Borejków uchodzi za przejaw spontaniczności. W starszego syna, który się nieco wstawił, rzuca słoikiem musztardy, ale na szczęście nie trafia, natomiast jakieś protesty młodszego tłumi "ręcznie" (str. 161), cokolwiek to znaczy. Przemoc w porządnej poznańskiej rodzinie?! Gdzie się podziała Ida Sierpniowa?

Pyziak został zgnojony już we wcześniejszych tomach, natomiast w "McDusi" Musierowicz nieco niuansuje tę postać, to znaczy zmusza czytelnika do zastanowienia się, czy człowiek ten jest kłamliwym łajdakiem, czy może tylko idiotą. Autorka ustami Ignacego Borejki sugeruje, dlaczego Janusz, który zdobył przed laty serce istoty tak wspaniałej jak Gabrysia, przepoczwarzył się potem w kanalię, przestępcę i alkoholika: za dużo telewizji! Borejkowie pozbyli się tej "idiotycznej tuby", bo nie lubią, "jak się im robi kisielek z mózgu".
- (...) A gdyby nam jakoś nieodparcie zależało na informacjach, zawsze możemy sobie zajrzeć do "Kongresu futurologicznego" Lema.
- Albo do Huxleya - dorzuciła babcia, a dziadek dał jej bezgłośnie brawko. [str. 198]
Dlaczego Borejkowie są tu tacy niesympatyczni i ciągle się moralnie i intelektualnie wywyższają? I jeszcze ta irytująca Łusia, której nikt nie wytłumaczył, bo któż by to miał zrobić, że w pewnych sytuacjach i wobec obcych osób wymądrzanie się jest nie na miejscu, a wymyślny styl wypowiedzi bywa co najmniej niepotrzebny. "Poniekąd świta mi zbliżony imperatyw moralny" - powiedziało to dziwaczne dziecko, żeby oznajmić, że chce iść z Magdą i Ignacym Grzegorzem do mieszkania profesora Dmuchawca. Bardzo śmieszne.


Nie mogę nie wspomnieć o słynnej scenie, w której Magda podstępnie całuje Józefa Pałysa w same usta, na co on reaguje cokolwiek gwałtownie. 
Starałam się rozważyć tę sytuację w miarę obiektywnie. Bądźmy szczerzy: gdyby role się odwróciły, to znaczy gdyby to Józef naruszył nietykalność osobistą Magdy wbrew jej woli, nie zdziwilibyśmy się, gdyby go zwyzywała od najgorszych albo nawet spoliczkowała. 
A jednak zachowanie Józefa razi, bo on tę niewysoką dziewczynę łapie "za cienki kark", "potrząsa nią jak szczurem" i grozi: "Więcej nie próbuj, bo cię walnę!" Czyżby brał przykład ze "spontanicznej" matki? Czy tak się rozwiązuje problemy w tej "wspaniałej" rodzinie? Poprzez przemoc? No i przede wszystkim: jak się potrząsa szczurem? 



Nie oczekiwałam, że dziewiętnasty tom serii będzie dokładnie taki sam, jak pierwszy, ale nie spodziewałam się, że może być aż tak źle.

Zastanawiam się, czy cokolwiek mi się w "McDusi" podobało. Przecież nie fabuła, bo jej prawie nie ma. I nie styl, bo zgrzytało mi nawet pierwsze zdanie: "Pokazało się już kilka gwiazd, ale księżyc świecił jedynie absencją". No rzeczywiście. 

A jednak dostrzegłam w tej powieści coś pozytywnego: po pięćdziesięciu latach małżeństwa Mila Borejko pozwala sobie wreszcie na bardzo dyskretne podkpiwanie z męża. 
Tyko to, li i jedynie.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Kobieta w literaturze XXI

Źródło cytatu: "Jane Austen i jej racjonalne romanse" Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, W.A.B. 2014


   Fizjologiczna strona życia kobiety nie znajduje odbicia w literaturze tych czasów, ale znajduje nierzadko odniesienie w korespondencji pań. Delikatne wzmianki o uldze, z jaką przyjmowany jest fakt przekwitania, pełne przerażenia uwagi w listach Jane do Cassandry na wiadomość o kolejnych ciążach w rodzinie i wreszcie budząca grozę lista kobiet rodzących corocznie, o których dowiadujemy się, szperając w rodzinnej korespondencji - wszystko to składa się na przerażający obraz sytuacji zamężnych kobiet w czasach Jane Austen. Wszystkich kobiet, niezależnie od stanu i majątku, łącznie z królową Charlottą, która urodziła Jerzemu III osiemnaścioro (1) dzieci. Jak musiały się czuć te wyniszczone fizycznie i psychicznie kobiety, od których żądano nieustannej uległości, wystawiając w sposób oczywisty ich życie na ryzyko, z każdym rokiem większe. 
   "W małżeństwie mąż i żona są jedną osobą - to znaczy, że samo istnienie albo prawna egzystencja kobiety zostają zawieszone na czas trwania małżeństwa" - pisał sir William Blackstone, sędzia Sądu Jego Królewskiej Mości, a jego wykładnia równała się prawu: dwie osoby związane węzłem małżeńskim stają się jedną osobą, posiadająca prawną egzystencję, a tą osobą jest mąż.
   Prawa kobiet... Równie drakońskie albo równie nieistniejące w całej Europie. Jednak to w Anglii zaczynają się nieśmiałe protesty i to Mary Wollstonecraft napisała w 1792 roku A Vindication of the Rights of Woman, żądając zrównania praw obu płci. Francuska sufrażystka Olimpia de Gouges, autorka Deklaracji praw kobiety i obywatelki, została rok później (1793) ścięta na paryskim placu Rewolucji. Mary Wollstonecraft nie została ścięta - umarła w połogu. Prawo angielskie i obyczaj angielski stosowały mniej drastyczną miarę wobec kobiet, jedno jednak jest pewne: brak mężowskiej powściągliwości mógł być i często był dla kobiety niepisanym wyrokiem śmierci; prawo nie chroniło jej w żadnym stopniu, ponieważ nie przysługiwała jej możliwość wystąpienia o rozwód.
   Niektórzy uczeni wezwanie o męską wstrzemięźliwość w sypialni uzasadniali w sposób naukowy. Wybitny pastor, niewiele starszy od Jane Austen, Thomas Robert Malthus publicznie przestrzegał Anglię przez zagrażającym jej nadmiernym przyrostem ludności. Jego argumenty nie były natury moralnej ani estetycznej, pastor Malthus - wedle dzisiejszych pojęć demograf - na problem wielodzietności patrzył z punktu widzenia rachmistrza. Uważał, że jego kraj nie będzie w stanie wyżywić tak szybko rosnącej liczby mieszkańców. On również, choć powodowany innymi pobudkami, wzywał publicznie do powściągliwości i cnoty.
   Elizabeth Knight, żona Edwarda (2), zapewne nie pragnęłaby rozwodu, podobnie jak królowa Charlotta. Ani Jerzy III, ani Edward Knight nie bijali żon. Oni je tylko kochali. Wskutek tej miłości one umierały. Jak to możliwe, że w Wieku Rozumu, w wieku, w którym zaczynają się słabe, co prawda, ale jednak racjonalne ruchy feministyczne, jak to się stało, że w czasach Jane Austen kobiety nie podniosły protestu w sypialniach?
   W październiku 1808 roku Elizabeth Knight, żona Edwarda, umarła po urodzeniu jedenastego dziecka.
   We wrześniu 1814 roku Fanny Palmer, żona Charlesa Austena (3), umarła, rodząc czwarte dziecko. 
   Mary Gibson, żona Franka Austena (4), umarła w 1823 roku w jedenastym połogu. [str. 224-225]


(1) piętnaścioro
(2) starszy brat Jane
(3) młodszy brak Jane
(4) starszy brat Jane
Jane Austen miała w sumie sześciu braci i jedną siostrę.

piątek, 18 kwietnia 2014

JANE AUSTEN I JEJ RACJONALNE ROMANSE

Tytuł: Jane Austen i jej racjonalne romanse
Pierwsze wydanie: 2014
Autorka: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Wydawnictwo W.A.B.
Seria: Fortuna i Fatum
ISBN: 978-83-280-0901-1
Stron: 368


Bardzo rzadko decyduję się na zakup książki zaraz po jej premierze, ale czyż mogłam przejść obojętnie obok informacji, że już wkrótce ukaże się biografia Jane Austen autorstwa Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej? W żaden sposób. Kupiłam zaraz po premierze, zdążyłam przeczytać dwa razy i na tym się pewnie nie skończy (ja tak mam).


Jane Austen to jedna z moich ulubionych pisarek. Nasza znajomość zaczęła się od "Dumy i uprzedzenia", nie była to jednak fascynacja od pierwszego wejrzenia: powieść mi się podobała, owszem, ale się nią nie zachwyciłam, w każdym razie nie na tyle, żeby pokusić się o lekturę innych książek tej autorki. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że zostałyśmy sobie przedstawione w momencie dość dla nas obu niefortunnym: Jane od prawie stu osiemdziesięciu lat nie żyła, a jedynym miejscem, w którym ja bywałam, o ile to można nazwać bywaniem, była podstawówka. Hmm. I kościół.

Swoją znajomość z nią odnowiłam pod wpływem świetnej ekranizacji "Dumy i uprzedzenia" z 1995 roku. Przeczytałam wtedy powieść ponownie i potem wiele, wiele razy do niej wracałam. Stała się moją lekturą na gorsze dni, detronizując "Anię z Zielonego Wzgórza".

Im starsza się stawałam, tym bardziej doceniałam warstwę obyczajową, postaci drugiego i trzeciego planu, dialogi. Bardzo polubiłam styl Jane Austen i jej sposób przedstawiania bohaterów, ale nie epokę, którą opisywała. Sztywny system klasowy, nierówności społeczne, majorat, praktyczne ubezwłasnowolnienie niezamężnych kobiet, robienie z zamężnych maszynek do rodzenia dzieci. No i te niekończące się rozmowy o niczym!

Okoliczności się na szczęście zmieniły, ale ludzkie charaktery wcale, wciąż pełno wokół pań Ferrars czy panów Collinsów, więc nie trzeba się jakoś specjalnie wysilać, żeby zrozumieć motywacje postaci i fabułę powieści Jane Austen, ale żeby dostrzec niuanse, niezbędna jest już jakaś wiedza o epoce i o pisarce. Oczywiście pewne wyobrażenie zyskuje się po przeczytaniu wszystkich książek tej autorki, ale przypuszczam, że każdy admirator twórczości Jane Austen chciałby ją poznać nieco bliżej.


Biografia autorstwa Przedpełskiej-Trzeciakowskiej została pomyślana jako "towarzysz lektury sześciu znakomitych powieści Jane Austen", "bez formalnej naukowości". Przypomina książkę o jakimś odległym przodku, którego zna się tylko z przekazywanych przez pokolenia rodzinnych opowieści, ale z którym odczuwa się jakąś metafizyczną więź. Zresztą autorka wcale nie udaje obiektywizmu w stosunku do swojej bohaterki, nawet pozwala sobie pisać o niej bardzo poufale: Jane.

Informacje ułożone są chronologicznie: epoka, rodzice, dom, dzieciństwo, młodość itd. Przedpełska-Trzeciakowska często cytuje korespondencję Jane Austen, jej bliższych i dalszych krewnych i wspomnienia niektórych członków rodziny (spisane zapewne wtedy, kiedy się okazało, że ciocia Jane coś tam jednak w życiu osiągnęła, mimo że była przecież tylko niezamożną starą panną). Szkoda że Cassandra, ukochana siostra Jane, zniszczyła po jej śmierci sporo listów, a niektóre ocenzurowała, wskutek czego biografowie pisarki skazani są w wielu sprawach na domysły. Z drugiej strony dzięki Cassandrze wiemy przynajmniej, jak Jane Austen wyglądała około 1810 roku, czyli mniej więcej w wieku trzydziestu pięciu lat:

źródło: National Portrait Gallery
Zastanawiałam się, dlaczego żadnej swojej bohaterki Jane Austen nie nazwała imieniem siostry (i matki), podczas gdy imiona braci (i ojca) pojawiają się w jej książkach. Może powodem był właśnie ten - z pewnością nie pochlebiony - portret? ;)


Szczególnie zainteresowały mnie dwa wątki poruszone przez Przedpełską-Trzeciakowską: ówczesny proces wydawniczy i trudna sytuacja kobiet na przykładzie Jane Austen.

Pisarzy dobijających się wciąż bez skutku do drzwi wydawnictw dowartościuje (ale chyba i zmartwi) informacja, że Jane Austen opublikowała powieść dopiero pod koniec 1811 roku, po około czternastu latach starań (niezbyt intensywnych, trzeba przyznać) w tym kierunku. Jej brat Henry musiał zobowiązać się do pokrycia kosztów wydania "Rozważnej i romantycznej", gdyby książka się nie sprzedała. Co na to przeciwnicy self-publishingu?
Rozszedł się cały nakład (około tysiąc egzemplarzy), a Jane Austen zarobiła 140 funtów, kwotę wówczas niebagatelną. Na okładce nie znalazło się jej nazwisko, widniał tam tylko dopisek "By a Lady". Powieściopisarstwo nie było zajęciem, z którym powinna się afiszować córka prowincjonalnego pastora.

Jane Austen poszła za ciosem i już na początku 1813 roku opublikowała "Dumę i uprzedzenie", a wydawca zapłacił jej 110 funtów. Jesienią ukazał się dodruk, ale zysk z niego należał już tylko do wydawcy.

Mimo dwóch komercyjnych i artystycznych sukcesów (obie książki miały pochlebne recenzje) Jane Austen musiała wydać swoją kolejną powieść, "Mansfield Park", na własny koszt i ryzyko.

"Emmę" opublikowała już w innym wydawnictwie, u pana Murraya, który (jakże przezornie!) był również właścicielem ważnego kwartalnika literackiego. Zaproponował Jane Austen 450 funtów, ale w zamian za prawa także do "Dumy i uprzedzenia" i "Rozważnej i romantycznej". Druk "Emmy" (tym razem w dwóch tysiącach egzemplarzy) przyspieszyło zadedykowanie powieści księciu regentowi, którego tak genialnie zagrał w serialu "Czarna Żmija" młody Hugh Laurie, a który (książę) był, jak doniesiono pisarce, wielbicielem jej twórczości. To nie Jane Austen wpadła na pomysł dedykacji, została o nią "poproszona" przez bibliotekarza księcia, więc nie miała wyjścia.

"Emma" była ostatnią powieścią pisarki, która ukazała się za jej życia. Przed śmiercią zdążyła jeszcze odkupić za 10 funtów prawa do "Opactwa Northanger" (tytuł roboczy to "Susan") od wydawcy, który zapłacił jej w 1803 roku za rękopis 10 funtów zaliczki, ale powieści nigdy nie wydał. Dopiero po zakończeniu transakcji ów wydawca został poinformowany, że powieść została napisana przez autorkę "Dumy i uprzedzenia".

"Perswazje" i "Opactwo Northanger" ukazały się już po śmierci Jane Austen, również u Murraya, ale na ryzyko spadkobierców. Cztery dobrze przyjęte i dobrze sprzedane powieści nie zapewniły pisarce zaufania wydawcy.

***

Pierwsza książka Jane Austen ukazała się, kiedy autorka miała 36 lat, a więc uznawana była od pewnego czasu za starą pannę i można było przypuszczać, że żadna znacząca zmiana już w jej życiu nie nastąpi. Wraz z matką i również niezamężną siostrą pozostawała na utrzymaniu braci, którzy przekazywali paniom około 250 funtów rocznie - kwotę wystarczającą na skromne utrzymanie, ale bez ekstrawagancji w gospodarstwie. Sumy te stanowiły znaczny ubytek w dochodach panów, ale rodzina Austenów była ze sobą bardzo związana, więc może bracia nie zżymali się tak na ten wydatek, jak robiliby to zapewne Lucasowie, gdyby Charlotta nie poślubiła pana Collinsa.

Pieniądze zarobione na pisaniu należały wyłącznie do Jane i na pewno dodawały jej nieco pewności siebie, bo świadczyły o wymiernej wartości tego, co robiła. Niestety, talent literacki nie był czymś szczególnie poszukiwanym, zwłaszcza u młodych dam, a zresztą dochód z tego był stosunkowo niewielki. One powinny mieć posag - w rzeczywistości, a więc i w powieściach.

Jeśli go nie miały, żyły na łasce krewnych i sąsiadów (gdyby Jane miała pecha, mogłaby się znaleźć w sytuacji panny Bates). Jeśli pochodziły z zamożniejszej rodziny, wychodziły za mąż i rodziły mnóstwo dzieci, często umierając podczas kolejnego połogu. W obu przypadkach nie miały prawie czasu dla siebie, bo musiały zajmować się - swoimi lub cudzymi - dziećmi, robótkami i domem czy dworem. Chyba najlepiej żyło się bogatym wdowom: lady Katarzyna de Bourgh, pani Ferrars, lady Russell i pani Jennings miały tak mało własnych trosk, że mogły całymi dniami pławić się w cudzych.


Anna Przedpełska-Trzeciakowska pokazuje nam Jane Austen trzymającą pieczę nad kawą, herbatą i cukrem, ćwiczącą rano grę na pianinie, pochyloną nad robótką lub listem, biegającą po sklepach, opiekującą się dziećmi, podróżującą w towarzystwie braci, spacerującą po Lyme, tańczącą na balu w Bath. Trudno nie zgodzić się z przytoczoną przez autorkę opinią Virginii Woolf, która uważała, że "spośród wszystkich wielkich angielskich pisarzy właśnie ją najtrudniej uchwycić w chwili wielkości". Tak ją zapamiętała jedna z bratanic:
"Ciocia Jane siedziała cichutko nad robótką w bibliotece i w ogóle się nie odzywała; aż tu nagle wybuchała śmiechem, podrywała się, biegła do stoliczka, na którym leżał papier i pióro, coś tam zapisywała, a potem wracała spokojnie na miejsce przy kominku i cichutko szyła dalej".
Może pisarka tworzyła właśnie jeden z osobliwych monologów panny Bates albo pani Elton?

***

Niektóre rozdziały książki zatytułowane są tak, jak kolejne powieści Jane Austen. Anna Przedpełska-Trzeciakowska zawarła w nich informacje o samych książkach, ich powstawaniu i wydawaniu, ale też o tym, co działo się w życiu "prywatnym" pisarki, i jaki to miało wpływ na aktualnie powstającą powieść. Odniosłam wrażenie, że rozdziały te w jakimś stopniu powstały wcześniej albo osobno, nie jako część biografii, ale jako teksty o konkretnych utworach. Powtarzają się w nich pewne informacje, które pojawiły się we wcześniejszych fragmentach książki. Czytałam ją w ciągu kilku dłuższych "sesji", więc rzuciło mi się to w oczy.

Redakcja lub może korekta przepuściła też stwierdzenie, że film "Rozważna i romantyczna" z 1996 roku wyreżyserował/a Lang Lee, choć chodziło o Anga Lee. W tej książce wspomniano o tym, że Harriet Smith była nauczycielką na pensji pani Goddard - nie wydaje mi się. Autorka pisze też, że Jane Austen nie nazwałaby czarnego charakteru imieniem George, bo tak miał na imię ojciec pisarki. Hmm. I pan Wickham. Z całą pewnością słynne zdanie otwierające "Dumę i uprzedzenie" nie zostało wypowiedziane przez panią Bennet, choć niewątpliwie zgadzała się ona z poglądem tam zawartym.


O drobiazgach tych nie mogłam nie napisać, ale poza tym lektura książki Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej sprawiła mi dużo przyjemności. Opisała Jane miło, ale też nie ukrywała tych cech pisarki, które sprawiają, że staje się bliska współczesnej czytelniczce. Po powrocie do Krakowa umieszczę na blogu kilka ciekawych cytatów:).

Jane Austen na akwareli Cassandry

wtorek, 8 kwietnia 2014

Nadchodzą smoki

Tytuł wpisu może sugerować, że poruszę temat czwartego sezonu "Gry o tron", ale nie zamierzam tego robić. O literackim pierwowzorze pisałam prawie pięć lat temu (jak ten czas leci!), a serial wcale nie wydaje mi się taki świetny, chociaż oczywiście go oglądam. Jedyny wątek, który został w nim pokazany trochę lepiej niż w książkach, to relacja między Varysem i Littlefingerem.

Nie, nie o serialu HBO będzie mowa. Chciałam podzielić się z potencjalnymi czytelnikami cytatem z "Życia codziennego w Anglii elżbietańskiej" autorstwa M. St. Clare Byrne. O książce napiszę może w osobnym tekście, kiedyś, ale ten fragment wydał mi się tak ujmujący i zabawny, że zdobyłam się na skopiowanie go tutaj (interpunkcja itd. - tak jak w wydaniu PIW 1971). 
Cytat pochodzi z rozdziału "Księgi cudów i opowieści starych kobiet", z którego dowiedzieć się można, co kształtowało wyobraźnię ówczesnych dzieci. Przynajmniej tych, które miały dostęp do ksiąg. 
   "Smoki znajdują się w Etiopii długie na dziesięć sążni" - czytało dziecko elżbietańskie - i dorosłe dziecko także - w swym Pliniuszu; jego zaś umysł, szczęśliwiej dostrojony do rzeczy cudownych niż nasz, przyjmował stwierdzenie to bez zastrzeżeń. Wieki średnie przeminęły, ale nie zabrały ze sobą wszystkich przesądów ani też owego charakteru zgodności z prawdą - owego naturalnego przyjmowania rzeczy niemożliwych i niewiarygodnych, które cechowało zarówno literaturę tej epoki, jak i jej postawę wobec życia. Pod wielu względami dziecko elżbietańskie nie miało interesującego dzieciństwa, miało natomiast łatwy dostęp do książek dziwów wszelkiego rodzaju. Nikt się nie fatygował, żeby pisać książki specjalnie dla dzieci, ale jakież dziecko nie wolałoby zdjąć ukradkiem z półki swego ojca prawdziwej książki dla dorosłych, takiej jak Pliniusz - "ów doskonały historiograf", jak nazywa go tłumacz - i jakie dziecko, przewracając strony tej książki i natrafiając na ową magicznie brzmiącą linijkę: "Smoki znajdują się w Etiopii", nie odczułoby pokusy czytania dalej i odkrywania na własną rękę owych dziwów wiedzy o zwierzętach i opowieści podróżników, którymi tak się cieszyli ludzie dorośli?
   Wyruszając wraz z Pliniuszem, aby badać The Secrets and Wonders of the World (Tajemnice i dziwy świata), dziecko elżbietańskie uczyło się wielu rzeczy "prawdziwie rzadkich i dziwnych". Na każdej stronie znajdowało pełną miarkę cudów. Była tam mowa o dzikich psach, co miały "ręce i stopy prawie takie jak ludzie", była zadziwiająca opowieść - sugestywna w swej niezrozumiałości - o jakichś cudownych szybkich zwierzętach z północnych okolic, "które mają tak długą górną wargę, że gdy pasą się, idą do tyłu". Następnie można było przeczytać o lwie, którego charakter, tak jak go nakreślił Pliniusz, jest najbardziej dżentelmeński; jest on "pełen szlachetności i łaskawości i prędzej zaatakuje mężczyzn niż kobiety, nigdy zaś małych dzieci, chyba że cierpi wielki głód". Podobnie wzorowe jest zachowanie pantery, która także jest pełna łaskawości: "Czytamy, że jeśli samica napotka człowieka zabłąkanego czy zagubionego w puszczy, który ucieka ze strachu przed nią, to poruszając ogonem, oplecie go, okazując mu przyjaźń i miłość, następnie zaś, gdy człowiek odzyska spokój i pewność siebie, zaprowadzi go do pieczary lub nory, gdzie jej młode wpadły przez nieszczęśliwy przypadek; człowiek wyciągnie młode z jamy, a wówczas pantera zacznie przewracać się przed nim i bawić, aby mu podziękować." Może jeszcze bardziej zadziwiająca jest jednak część poświęcona zwierzętom morskim. Dziecko elżbietańskie dowiadywało się z niej, że "nocą z morza wychodzi wiele ryb, które zjadają zboże na polach, potem zaś wracają znów do morza". Najlepszy z wszystkich jest jednak opis delfina. Zaczyna się trzeźwo i spokojnie, po czym rozwija się, kończąc się nieporównywalnym spiętrzeniem na końcu: "Delfin jest najszybszą rybą w morzu [...] więcej niż jakiekolwiek inne ryby kochają one małe dzieci oraz dźwięk instrumentów muzycznych, żyją trzysta lat [...] cieszą się, kiedy wołamy na nie Szymon, i lubią słuchać głosów ludzkich". Gdybyż zatrudniono ilustratora, który by uwiecznił w wyrazistym obrazie delfina radującego się w swym wesołym małym serduszku, gdy zwracają się do niego, używając imienia Szymon! Wypowiedzi tej dorównuje jedynie informacja podana ni stąd ni zowąd w środku The Book of the Little Beasts - à propos absolutnie niczego - że "Zoroaster przez wiele lat żył, jedząc ser i nie odczuwając starzenia się".
   Jeśli zaś Pliniusz przynosił nam rozczarowanie, ponieważ nie rozwijał dalej tematu smoków z Etiopii, to na jego miejsce znajdowali się inni, gotowi podać każdą ilość informacji, ponieważ jak zauważył Edward Topsell w Historie of Serpents: "Wśród wszelkich rodzajów węży nie ma drugiego takiego, którego dałoby się porównać do smoka." (Właściwie Topsell zaczął publikować swoje bestiariusze kilka lat po śmierci Elżbiety I - przyp. Elenoir). Długość odmiany etiopskiej smoka ocenia na 20 m 70 cm, a czytelnikom swym daje wyczerpujący opis wszystkich cech dotyczących innych gatunków, począwszy od oswojonego rodzaju z Epidauru z żółtozłotą skórą, skończywszy zaś na niezwykle dzikich smokach górskich, których powieki, grzechocząc, wydają dźwięk podobny do pobrzękiwania mosiądzu. Musiało być rzeczą zachwycającą być dzieckiem elżbietańskim i wiedzieć, że gdyby tylko miało ono szczęście urodzić się w Macedonii, mogłoby mieć na własność oswojonego smoka. Z Topsella dowiedzieliśmy się, że "smoki, które są najłatwiejsze do oswojenia", mają bardzo małe paszcze, w Macedonii zaś dzieci bawią się z nimi, "jeżdżąc na nich bez żadnej dla siebie szkody i szczypiąc je, tak jakby to czyniły z psami, śpią też razem z nimi w łóżku". 
 
   Bardzo szczegółowo omówiony także został problem odżywiania się smoków. Tuczą się, jedząc jajka, zaś ich sposób spożywania jaj jest wysoce zajmujący. Dorosły smok zjada zazwyczaj jajko w całości, a potem turla się po ziemi tak długo, póki jajko nie pokruszy się w kawałki w jego wnętrzu; "jeśli jednak jest smokiem młodym, jak gdyby szczenięciem smoka, wówczas bierze jajko w splot (tj. w spiralny zwój) swego ogona i ściska je mocno, i trzyma mocno, póki łuski ogona nie otworzą skorupki jak nóż, a potem przez otwór skorupki wysysa całą zawartość jajka". A może, tu nasuwa się pytanie, raczej młody smok, a nie młode stworzenie ludzkie dało początek popularnemu powiedzeniu? Jeśli jajka są dobre dla organizmu smoków, to jabłka, odwrotnie, są dla nich trucizną, zapewnia nad Topsell. Nic tak gwałtownie nie zakłóca trawienia smoka jak jabłko i jeśli smok zdecyduje się spożyć jabłka, mimo iż wie, że są dla niego szkodliwe, zawsze "jak zapewnia nad o tym Arystoteles" - podejmuje przedtem środki ostrożności, polegające na tym, że przed jedzeniem jabłek najada się dzikiej sałaty, która działa jak lekarstwo i "w wielkim stopniu przyczynia się do zachowania zdrowia smoka".
   "Moralna wartość" smoka należy, jak się zdaje, do dawnych morałów całej baśniowej wiedzy o zwierzętach - dobry uczynek zawsze ułagodzi dobrego smoka. Topsell ma pod ręką wiele anegdot o smokach, aby wpoić w nas to przekonanie, ma także w zapasie inne opowiastki, ilustrujące dobroduszność smoków. Po przeczytaniu historyjki o uroczym smoku, który kochał pasterza z Tesalii, ponieważ ten miał takie piękne złote włosy, i który uporczywie przynosił każdego dnia swojemu przyjacielowi jakiś podarunek, "taki jaki mogło zdobyć stworzenie z jego gatunku i mające jego naturę" - żadne elżbietańskie dziecko nie musiało już odczuwać strachu przed tą wielce oczernioną bestią. Jeszcze bardziej zachwycająca jest historia o smoku, który kochał Pindusa. Kiedy Pindus został zabity, smok czuwał nad ciałem przyjaciela, póki wreszcie nie uświadomił sobie z wyrazu twarzy ludzi patrzących na niego, że bali się podejść bliżej. Gdy tylko sobie to uprzytomnił, natychmiast odsunął się na bok i "z zachwycającą dwornością swej natury [...] pozwolił im dzięki swej nieobecności" poczynić wszystkie przygotowania do pogrzebu. W istocie jedyną rzeczą, która zdaje się rzucać poważniejszy cień na charakter smoków, jest stosowana przez nie metoda chwytania słonia. W takich okolicznościach idą na polowanie stadami, a gdy przychodzą na miejsce, w którym prawdopodobne jest, że pojawi się słoń, wiążą swe ogony i przeciągają je w poprzek ścieżki, tak że gdy biedny słoń nadchodzi, potyka się o nie i chwieje - i natychmiast całe stado smoków rzuca się na niego.
   Nadaremnie usiłujemy się dopatrzyć ze strony autora jakiegoś przymrużenia oka. Topsell jest skończenie poważny we wszystkim, co pisze. Książki swe pisał dla pożytku i przyjemności szlachetnie urodzonego czytelnika. Były to książki, do których można było "zajrzeć w najbardziej święte dni (nie opuszczając modlitwy i nabożeństwa w kościele) i spędzić dnie Pańskie na niebiańskich rozważaniach o ziemskich stworzeniach". Autor dedykował swe dzieła pewnemu dziekanowi, sam zaś podpisywał się "Twój kapelan w kościele św. Botolfa w Aldersgate". Była to lektura niedzielna dla zacnych obywateli i grzecznych dzieci, Topsell zaś nigdy nie przymknąłby oczy na nabieranie kogokolwiek z tych czytelników lub dziekana. [...]

   Jednym z najbardziej "cudownych" aspektów życia w tych dniach musiały być niewątpliwie "lecznicze walory", które jak się zdaje, przypisywano wszystkiemu, co nie było pożyteczne ani cenne w jakiś oczywisty sposób. Można by sądzić, że głowa smoka nie mogła nikomu przynieść większego pożytku, całkiem niezależnie od trudności schwytania najpierw samego smoka; ale Topsell zapewnia nas, że "głowa smoka chroni od zeza, jeśli zaś umieszczona została nad bramą lub nad drzwiami, to w czasach starożytnych uważano, że przynosiła szczęście tym, co szczerze czcili Boga". Nawet oczy wyjęte z głowy smoka i "przetrzymane, aż spleśniały, potem zaś ubite z oliwą i miodem i spreparowane w postaci maści, chroniły każdego, kto ją stosował, od strachów nocnych, spowodowanych duchami i zjawami"; sadło smoka z kolei, ususzone na słońcu, jest ogromnie skuteczne jako środek przeciwko jątrzącym się wrzodom lub jeśli zmieszać je z miodem i oliwą, leczy zaćmę wzroku. [str. 281-286]
Dalej jest też mowa m.in. o leczniczych walorach myszy "odartej ze skóry i utuczonej na miazgę".


Dziś wiara w cudowną moc niekonwencjonalnych medykamentów jest równie silna, z tą tylko różnicą, że martwe krety czy popioły z łasicy zastąpione zostały przez tzw. suplementy diety - łatwiejsze do zdobycia i estetycznie zapakowane, skuteczne tak samo jak lewa stopa hieny czy pazur rysia. W aptekach eksponowane są przede wszystkim właśnie suplementy - kiedy poprosimy farmaceutę o jakiś prawdziwy lek, musi on udać się na zaplecze albo do magazynu i przerzucić kilka kartonów z najlepiej wchłaniającym się żelazem albo olejem z wątroby rekina grenlandzkiego, żeby znaleźć dla nas to, co przepisał nam doktor.

Zakup suplementu to kwestia pieniędzy, wizyta u lekarza - kwestia czasu; obie metody leczenia dostępne są właściwie dla każdego. Celebryci mogą dodatkowo liczyć na medykamenty z kategorii premium deluxe haute couture, np. relikwiarz z kawałkiem sutanny Papieża i kroplą jego krwi. Relikwie katolickich świętych świetnie też zastępują infrastrukturę przeciwpowodziową.

Wróćmy jednak do smoków. Ziemska fauna nie ma już przed naukowcami prawie żadnych tajemnic, parę zagadek kryje się może tylko w oceanicznych głębinach, ale wciąż możemy zabawiać się wyobrażaniem sobie, co też żyje na niezbadanych planetach odległych galaktyk.

Wersja optymistyczna


Pesymistyczna

Tym właśnie skutkują braki w erudycji: gdyby Ripley przeczytała Pliniusza i wołała na Obcego "Szymon", uradowałoby się jego serduszko i można by było uniknąć poważnych strat ludzkich i materialnych. W każdym razie mogłaby spróbować.