Impresje

piątek, 29 listopada 2013

TUWIM. WYLĘKNIONY BLUŹNIERCA

Tytuł: Tuwim. Wylękniony bluźnierca
Autor: Mariusz Urbanek
Pierwsze wydanie: 2013

Wydawnictwo: Iskry
ISBN: 9788324403271
Stron: 340


Czytanie biografii pisarza skutkuje często tym, że ocena jego twórczości staje się po takiej lekturze jeszcze mniej obiektywna niż wcześniej. Zwłaszcza kiedy odkrywamy, że lubiany czy choćby tylko (lub aż) szanowany przez nas autor miał kilka nieprzyjemnych przywar. Może lepiej z góry zakładać, że literaci to co do jednego hipokryci i łajdacy, a co najmniej alkoholicy, potem można się już tylko - z rzadka - przyjemnie rozczarować.

Zanim wzięłam się za książkę Mariusza Urbanka niewiele wiedziałam o Tuwimie jako pisarzu, a już niemal zupełnie nic o nim jako człowieku, więc i moje rozczarowanie nie było zbyt duże.
Owszem, znałam kiedyś na pamięć jego wiersze dla dzieci, wiedziałam, że (nieco zmodyfikowany) fragment jego "Kwiatów polskich" śpiewa Ewa Demarczyk w "Grande Valse Brillante". Nie miałam pojęcia, że to jego słowa interpretuje Hanka Ordonówna w "Miłość ci wszystko wybaczy", a Niemen we "Wspomnieniu". Ceniłam Tuwima za wiersz "Do prostego człowieka", który jest świetną odtrutką na "patriotyczne" i "narodowe" wzmożenie wylewające się najpierw na ulicę, a potem z mediów przy okazji różnych świąt państwowych. "Rżnij karabinem w bruk ulicy" - świetna fraza, co jeszcze lepiej słychać np. w interpretacji Akurat. W szkole przerabialiśmy kilka wierszy (m.in. "Mieszkańców"), we własnym zakresie przeczytałam też wtedy "Bal w Operze", chyba za wcześnie, a w ubiegłym roku próbowałam przebrnąć przez "Kwiaty polskie", które jednak zupełnie mi nie podeszły Może dlatego, że nie wyłapywałam wątków autobiograficznych, ale najpewniej dlatego, że przyziemny ze mnie człek, który lepiej reaguje na prozę.

Kiedy jednak pojawiła się możliwość przeczytania biografii Tuwima, w dodatku za darmo (od BookSenso), to wahałam się tylko chwilę. Nie tyle zainteresował mnie nagle sam Tuwim, ile raczej Tuwim jako artysta, który żył w ciekawych czasach, w okresie poważnych zmian politycznych i społecznych. Urodził się w 1894 roku w aromantycznie fabrycznej Łodzi w rodzinie zasymilowanych Żydów, najwięcej tworzył i najbardziej błyszczał w rozedrganym dwudziestoleciu międzywojennym, a po wojnie wrócił do Polski, żeby zostać nadwornym poetą nowej władzy. Zmarł pod koniec 1953 roku i, jak pisze Urbanek, "nie dostał od losu szansy wytłumaczenia się z wielu słów, które napisał w ciągu ostatnich lat życia". Kto wie, może i on dokonałby podobnej wolty co Jerzy Andrzejewski?

Biografia skonstruowana jest klasycznie, czyli po kolei: urodził się, wychował, uczył, zaczął pisać itd., bez fabularyzowania, którego bardzo nie lubię, i prawie bez odautorskich komentarzy, które pojawiły się dopiero w części dotyczącej postępowania Tuwima po powrocie do Polski po wojnie.
Odniosłam wrażenie, że Urbanek, może nawet nieświadomie, próbuje nie tyle usprawiedliwić, co raczej wytłumaczyć... sama nie wiem, jak to nazwać - głupotę, naiwność, materializm i interesowność Tuwima? Złośliwy kontestator złej literatury i ludzkiej głupoty z czasów kawiarni "Pod Picadorem" po wojnie gorliwie przyklaskiwał przemówieniom komunistycznych aparatczyków - nie rozumiem, jak do tego doszło, nie rozstrzygnął tego autor biografii, nie pojmowali nawet przyjaciele poety. Nie przekonuje mnie supozycja, że Tuwim postępował w ten sposób, żeby spłacić dług zaciągnięty u Bieruta, który na prośbę poety ułaskawił Jerzego Kozarzewskiego i jego towarzyszy. Można być zmuszonym do tworzenia wiernopoddańczych wierszy, ale chyba nie do jeżdżenia limuzyną z szoferem.

W ogóle to nawrócenie Tuwima na komunizm jest o tyle dziwne, że przed wojną, owszem, wyśmiewał się z burżujów i fabrykantów, ale z prostym człowiekiem bynajmniej się nie bratał, a nawet podlizywał się sanacji. Nie wiem, może te wahnięcia światopoglądowe były w jakimś stopniu wynikiem problemów zdrowotnych poety, m.in. agorafobii.

Cóż, trudne to były czasy, o których ja mogę mieć co najwyżej wyobrażenie, bo przecież nie pojęcie, ale naprawdę zachodzę w głowę, jak inteligentny człowiek może sądzić, że komunizm jest jedyną właściwą odpowiedzią na faszyzm i antysemityzm, zwłaszcza jeśli ma okazję osobiście mu się przyjrzeć (być może okna w warszawskiej kamienicy i podwarszawskiej willi wypaczały obraz?)


Zostawmy te ponure rozważania. Najprzyjemniej czytało mi się o Tuwimie przedwojennym, na przykład o jego pasjach bibliofilskich. Kiedy coś szczególnie go zainteresowało, na przykład diabły czy szczury, zbierał na ten temat wszystkie możliwe publikacje, w czym pomagali mu zresztą znajomi, przyjaciele, księgarze, handlarze starzyzną. Niedawno Iskry wznowiły jego pracę pt. "Czary i czarty polskie oraz Wypisy czarnoksięskie i Czarna msza".
Wyobrażam sobie, co czuł Tuwim, kiedy się dowiedział, że całe jego zbiory uległy zniszczeniu podczas wojny.
Wszystko trafiało na biurko poety. Wiadomo było, że kto jak kto, ale on doceni, spojrzy pożądliwym okiem, zakocha się od pierwszego wejrzenia w druku, na który nikt inny nie zwróciłby uwagi. A przede wszystkim od niego uda się wyciągnąć więcej, niż ktokolwiek inny gotów był zapłacić, gdyby oczywiście w ogóle znalazł się ktoś, kto chciałby na podobną rzecz wydać pieniądze. "Wlazł po uszy w bibliofilstwo, ale pasjonowała go treść samej broszury jarmarcznej, rarytas grafomański, a nie tylko samo kolekcjonerstwo" - wspominał przyjaciela Antoni Słonimski.
(...)
Kolekcja ku rozpaczy Stefanii Tuwimowej rozrastała się w postępie geometrycznym. Najgorsze chwile przeżywała, gdy mąż chciał pochwalić się innemu kolekcjonerowi jakąś szczególnie cenną zdobyczą. Najpierw próbował odnaleźć druk w wiklinowym koszu na brudną bieliznę, gdzie gromadził "papiórki" (najbardziej szmatławe, pokątne ulotki, karteluszki i wycinki), których na półkach ustawić się nie dało. Następnie "zaczynało się rozgrzebywanie i wybebeszanie tego, co się tam znajdowało" - wspominał wizyty u poety Józef Chudek. Układał "skarby" na podłodze w przedpokoju, potem jednego pokoju i kolejnych. Mieszkanie Tuwimów po każdej takiej wizycie wyglądało jak jaskinia Platona, na ścianie której pojawiają się cienie rzeczywistości, pisał Chudek. [str. 76-79]

Tuwim jak tlenu potrzebował towarzystwa ludzi swojego pokroju. Urbanek opisał jego przyjaźnie, zwłaszcza z kolegami po piórze, zaskakująco mało miejsca poświęcił natomiast żonie poety - Stefanii, mimo że to była podobno taka wielka miłość. Ciekawa jestem, czy choćby raz pozwolono jej przycupnąć na brzeżku krzesła przy słynnym stoliku w Ziemiańskiej. Czy może była tylko muzą domowych pieleszy?

Wcześniej jeszcze, 29 listopada 1918 roku (równo dziewięćdziesiąt pięć lat temu!), w Warszawie otworzyła swe podwoje "Kawiarnia pod Picadorem", której Tuwim był współzałożycielem i której działalność przysporzyła mu dużej popularności. Pisze o tym miejscu Andrzej Makowiecki w "Warszawskich kawiarniach literackich" - stosowny fragment dostępny jest na histmag.org. Polecam zwłaszcza lekturę cytowanego tam regulaminu i cennika dla gości. Mieli tupet ci poeci:).

Urbanek przedstawił Tuwima jako człowieka w gruncie rzeczy sympatycznego, uczynnego, ale mnie ujęła przede wszystkim bezkompromisowość poety - jeśli chciał coś skrytykować, to robił to celnie, dosadnie i w dodatku mową wiązaną. Jechał tak samo ostro po Żydach, jak i po nie-Żydach, a jego ofiary nie pozostawały mu dłużne, choć pluły z mniejszą finezją. (Nawiasem mówiąc, kiedy czyta się o dwudziestoleciu międzywojennym, to poziom debaty publicznej wydaje się dużo groszy nawet od obecnego - wspominał o tym choćby Boy w swoich felietonach). Zresztą Tuwim czuł się przede wszystkim Polakiem i chociaż był raczej niewierzący, to za pierwsze zarobione na korepetycjach pieniądze kupił choinkę, a i znacznie później chętnie łamał się opłatkiem - jak na Polaka, jego zdaniem, przystało.



Książka Mariusza Urbanka nie jest może jakąś szczególnie porywającą lekturą, autor nie zaraża czytelników swoim entuzjazmem do opisywanej postaci, bo go w ogóle nie okazuje, rzecz jest napisana raczej chłodno (to nie zarzut, a spostrzeżenie), ale jest tu wszystko, co przeciętny czytelnik chciałby o życiu Tuwima wiedzieć. Autor nie rozwodzi się na temat twórczości poety, przytacza jednak okoliczności związane z powstawaniem i publikacją kluczowych utworów (ileż się musiał Tuwim natłumaczyć z wiersza "Do prostego człowieka").
Swoją pracę Urbanek oparł na bogatej bibliografii (m.in. wspomnieniach wielu osób znających Tuwima), którą zamieścił na końcu książki obok kalendarium życia poety i rozmowy z adoptowaną po wojnie przez Tuwimów Ewą Tuwim-Woźniak. W ostatnim rozdziale opisał również wpływ twórczości Tuwima na polską kulturę, popkulturę, a nawet politykę, przytoczył też kilka aforyzmów autorstwa poety, m.in.:

W mowie pewnych ludzi słychać błędy ortograficzne.

Ci, którzy przemawiają w imieniu Boga, powinni pokazać listy uwierzytelniające. 

Filantrop to człowiek, który publicznie zwraca bliźniemu drobną cząstkę tego, co mu ukradł prywatnie.

Żyj tak, aby Twoim znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz.


Myślę, że wielu znajomym Tuwima zrobiło się po jego śmierci i nudno, i smutno. Choć nie wszystkim.



Mijający już powoli rok 2013 jest rokiem Tuwima - 27 grudnia minie sześćdziesiąta rocznica jego śmierci. Może z tej okazji warto sięgnąć po jakiś tomik? Wszyscy znamy jego utwory napisane dla dzieci, część jego twórczości przeznaczona dla dorosłych nie powinna nas rozczarować.



czwartek, 14 listopada 2013

SEZON BURZ

Tytuł: Sezon burz
Autor: Andrzej Sapkowski
Pierwszy wydanie: 2013
Wydawnictwo: SuperNOWA
ISBN: 978-83-7578-059-8
Stron: 400


Tym razem będzie krótko.

Wielkich oczekiwań nie miałam, więc czytało mi się nieźle. Akcja powieści toczy się tuż przed opowiadaniem "Wiedźmin" (tym o strzydze) i jakiś czas po ucieczce wiedźmina od Yennefer. Są potwory (również te w ludzkiej skórze), które trzeba zabić, czarodzieje, którzy chcą wiedźmina okpić, czarodziejka, która go wykorzystuje (na różne sposoby), oddany Jaskier, dworska intryga i  - raczej w tle - trochę postaci ze znanych wcześniej części cyklu.

Styl podobny do dawnego, chociaż poczucie humoru chyba jednak jeszcze mniej... subtelne (scena ze strażniczkami w kordegardzie była po prostu niesmaczna). Jeden bardzo dobry pomysł fabularny - mam tu na myśli wątek lisicy, który świetnie by się nadawał na osobne, klimatyczne opowiadanie. A tak poza tym, to wszystko już było. No, może wcześniej Sapkowski tak się nie obnosił z nienawiścią do prawniczek.

Czytałam wcześniej, że epilog to ogromne zaskoczenie. Owszem, ale ogromnie negatywne (nie chcę wyrazić się mniej oględnie).


Mam do tego cyklu duży sentyment. Jeśli Sapkowski znowu napisze coś o Geralcie z Rivii, to pewnie też po to sięgnę. Wolałabym jednak, żeby to były opowiadania.

poniedziałek, 11 listopada 2013

POPIÓŁ I DIAMENT

Nie spodziewałam się, że treść tej książki będzie taka dekadencka. Wojna się kończy, ale nic dobrego się nie rozpoczyna. Potencjalny entuzjazm mrożony jest przez zawłaszczenie zwycięstwa i władzy przez komunistów. Część dawnych elit liczy, że to tylko krótkie intermezzo, że prawdziwe wyzwolenie wywalczą działający w podziemiu byli akowcy. Tylko że sami akowcy stracili już wiarę w zwycięstwo. Jednych trzymają w organizacji tylko dawne przysięgi i niezgoda na powojenną polską rzeczywistość, przeciwko której nie potrafią inaczej niż zabijaniem i umieraniem zaprotestować. Inni odchodzą, żeby wreszcie zacząć żyć dla siebie, własnym życiem, co bywa poczytywane za tchórzostwo, ale niesłusznie, bo przecież ci ludzie i tak poświęcili już swoje najlepsze lata. 
Próbują ich zastąpić ci, którzy w chwili wybuchu wojny byli zbyt młodzi, żeby wziąć w niej udział, a którym imponowały mundury i uzbrojenie starszych braci. Ale te próby naśladownictwa to właściwie karykatura. Pięciu chłopców spotyka się w piwnicy, w której kiedyś bawili się w Indian, co sugeruje, że ich aktualne przedsięwzięcie ma podobną wagę. Już na pierwszej zbiórce kłócą się o pieniądze na broń, a samozwańczy dowódca zabija jednego z nich, zresztą handlarza walutą. Walczą między sobą, zamiast odbudowywać poraniony wojną kraj.

źrodło: noircafe.pl
Ale i po drugiej stronie nie jest wcale tak różowo. Owszem, partię współtworzą na różnych szczeblach ideowi komuniści, którzy, bywało, za swoje poglądy przed wojną siedzieli w więzieniach, jednak jest ich zbyt mało jak na potrzeby powstającego właśnie aparatu państwa totalitarnego. Tę lukę, nawet na wysokich szczeblach, wypełniają karierowicze i oportuniści gotowi głosić każdy pogląd w zamian za stanowisko i pieniądze. Dla takich ludzi nastały złote czasy.

Dawne i nowe elity świetnie się ze sobą dogadują, co symbolizuje wspólnie przez nie odtańczony w pijackim odurzeniu polonez A-dur Chopina, którym po całonocnej imprezie witają nowy dzień i nową rzeczywistość. Oczywiste nawiązanie do finału "Wesela" Wyspiańskiego. W filmie Wajdy polonez Chopina przechodzi w pewnym momencie w "Pożegnanie ojczyzny" Ogińskiego. W tonacji molowej.

Właśnie. A spodziewałam się powieści czarno-białej, tym bardziej że czytałam prawdopodobnie wersję poprawioną przez autora. Utwór ukazywał się początkowo w odcinkach w czasopiśmie "Odrodzenie" pod tytułem "Zaraz po wojnie", a w 1948 roku wydany został jako powieść "Popiół i diament". Potem Andrzejewski nawrócił się na marksizm i socrealizm i w 1954 roku w tym duchu wniósł do swojej powieści stosowne zmiany. Szkoda, że nie wiedziałam o tym wcześniej, bo postarałabym się o pierwotną wersję, która podobno ze względu na niejednoznaczność nie spodobała się żadnej ze stron, chociaż i ta poprawiona i tak nie jest taka całkiem czarno-biała.

Andrzejewski opowiada o tamtych czasach z perspektywy trzech bohaterów: Antoniego Kosseckiego, Stefana Szczuki i Maćka Chełmickiego.

Szczuka, sekretarz komitetu wojewódzkiego PPR, jest najmniej interesujący. Dużo mówi o komunizmie, solidarności, partii itd. I wierzy w to, co mówi, bo jego poglądy nie są wynikiem koniunkturalizmu - on z tych, którzy już w kołysce bawili się sierpem i młotem. Autor ocieplił nieco jego wizerunek, każąc mu cierpieć (w samotności, oczywiście, bo w oczach robotników musiał być jak skała) po stracie żony, która zginęła w obozie. Nawet zdeklarowani akowcy mają wątpliwości, czy Szczukę aby naprawdę należy zabić.

Ciekawsi są bohaterowie z dylematami, czyli Chełmicki i Kossecki. Na ich przykładzie Andrzejewski pokazuje dramat ludzi zaplątanych w historię. Gdyby nie wojna, ich losy potoczyłyby się zupełnie inaczej: Chełmicki może kończyłby właśnie warszawską politechnikę, a Kossecki pozostałby sędzią, cieszącym się szacunkiem mieszkańców Ostrowca. Tymczasem Maciek, któremu do niedawna było właściwie wszystko jedno, który żył chwilą, musiał nagle wybierać między miłością i nadzieją na normalne wreszcie życie a wiernością wobec kolegów i pewnych pryncypiów. U Sienkiewicza (czytałam niedawno "Potop", więc tak mi się skojarzyło) oba cele były ze sobą ściśle powiązane i bohater, który poświęcił się dla ojczyzny albo religii, nagradzany był życiem długim i szczęśliwym u boku ukochanej kobiety. Pod tym względem proza Andrzejewskiego jest jednak dużo bardziej realistyczna: Maciek wykonuje zadanie, ale zaraz potem ginie przez przypadek i bez sensu, właśnie w chwili, kiedy na życiu zaczęło mu zależeć. Podniósł, z poduszczenia przełożonych z podziemia, rękę na władzę ludową, a władza mu tę rękę odcięła.

źródło: Kino Pod Baranami

Kossecki też miał wybór: pozostać szeregowym więźniem obozu w Gross-Rosen i prawdopodobnie umrzeć albo awansować na sztubowego baraku i przeżyć, ale cudzym kosztem i za cenę współpracy z wrogiem. Nie miał wtedy aż tyle do stracenia co Chełmicki, dobiegał już pięćdziesiątki, ale chęć przeżycia uznawał za najwyższy imperatyw, którym usprawiedliwiał wszystko, również okrucieństwo wobec słabszych czy mniej obrotnych. Po wojnie sumienie uspokoił przekonaniem, że wszystkiemu winne były okoliczności, w jakich się znalazł. Co więcej sądził, że przeszłość można oddzielić grubą kreską i że jak najbardziej nadal może wykonywać zawód sędziego, sprawiedliwie orzekać o winie i karze. Niestety dla niego - nie wszyscy podzielali ten pogląd.
Łatwo było Kosseckiego potępić, ale z drugiej strony, czy od ludzi sprowadzonych do roli podludzi można tak bezwzględnie wymagać ludzkich odruchów i szlachetności? Stanfordzki eksperyment więzienny dowiódł, że nawet przeciętny człowiek w pewnych warunkach bardzo łatwo może stać się oprawcą. Rozumiem jednak, że ofiary oprawców, zwłaszcza "zaraz po wojnie", mogły mieć nieco inny pogląd na tę sprawę.

Andrzejewski właśnie o tym zamierzał pisać opowiadanie, o prawniku, który był funkcyjnym w obozie, ale rozrosło mu się w tę książkę, niezbyt obszerną, ale jak widać, bogatą w treści.
Jak ta treść jest podana? Stosunkowo nieźle. Ciekawi są przede wszystkim bohaterowie, również ci drugoplanowi. Niejednoznaczni. Owszem, dialogi nieco sztywne. Szumne przemowy działaczy partyjnych trochę za długie i za drewniane, ale też nie niewiarygodne. Chwilami tendencyjność autora widoczna jest gołym okiem, jego socrealizm jest subtelny jak Antoni Macierewicz, a jednocześnie można się zastanawiać, jak niektóre fragmenty (na przykład te o braku entuzjazmu społeczeństwa dla komunizmu) mogły się w tamtych czasach ukazać w druku.

Warto po tę książkę sięgnąć również dlatego, że nie ma aż tak znowu dużo powieści z tamtego okresu, które czytalne są również dziś. Nawet jeśli poprawiona wersja nie mówi całej prawdy o czasach, których dotyczy, to sporo jednak mówi o czasie, w którym się ukazała.


Tytuł: Popiół i diament
Autor: Jerzy Andrzejewski
Pierwsze wydanie: 1948, wersja poprawiona 1954
PIW (1967)
Stron: 355


Film z 1958 roku, z którego pochodzą wyżej zamieszczone zdjęcia, eksploatuje niemal wyłącznie historię Chełmickiego i Krystyny Rozbickiej, Antoni Kossecki nie pojawia się nawet na chwilę, wątek Szczuki ograniczono do minimum, zostawiono jednak (a nawet nieco urozmaicono) wątek karierowicza Drewnowskiego, którego zagrał świetnie Kobiela. Najbardziej charakterystyczne sceny z ekranizacji nie pojawiły się w książce: spirytus płonący w kieliszkach, wiszący do góry nogami krzyż, śmierć Maćka na hałdzie odpadków. Andrzejewski był współautorem scenariusza. 

Linki:
"Zniewolony umysł" Miłosza. Część IV "Alfa - czyli moralista" dotyczy właśnie Andrzejewskiego

niedziela, 3 listopada 2013

NA KRAKOWSKICH PLANTACH

Tytuł: Na krakowskich Plantach. Historie, obyczaje, anegdoty
Autor: Andrzej Kozioł
Pierwsze wydanie: 2008

Wydawnictwo: WAM
ISBN: 978-83-7505-157-5
Stron: 168


Nie mogę zrelacjonować niedawnych Targów Książki w Krakowie, bo ostatecznie się na nie nie wybrałam (niewielka strata - podobno było tak jak zwykle, czyli duszno i drogo), ale skoro już mam wolny wieczór, to z kilku lektur czekających w kolejce do opisania wybieram dziś tę o mieście, w którym mieszkam już od ponad dekady.

Oczywiście kilkanaście lat to za mało, żeby stać się prawdziwym krakusem, nawet mój starannie pielęgnowany harpagonizm tu nie wystarcza. Zresztą ja właściwie do tego miana nie pretenduję, choćby dlatego, że nigdy nie przejdą mi przez gardło wyrażenia w rodzaju "na polu", "na nogach", a już zwłaszcza "ubierz kurtkę";). Nie zaszkodzi jednak dowiedzieć się nieco więcej o miejscu, w którym płaci się podatki.

Książeczka Adama Kozioła podzielona jest na dziewięć rozdziałów, a w każdym autor opisuje nieco inny aspekt historii Plant. Tych aspektów znalazłoby się pewnie i więcej, bo dawniej Kraków, prawdziwy Kraków, zamknięty był wewnątrz tego zielonego pierścienia. Taki Zwierzyniec czy Grzegórzki, o Kazimierzu nie wspominając, to były już zupełnie inne światy, choć dziś trudno to sobie wyobrazić komuś, kto do centrum musi jechać ponad dwadzieścia minut tramwajem, a jednak zameldowany jest w Krakowie. W każdym razie przypuszczam, że atmosfera miasta, w którym wszyscy się znają i wszystko wiedzą o wszystkich, musiała być nieco duszna, nawet po zburzeniu murów obronnych. Wydaje mi się, że takie zjawiska jak Zielony Balonik czy kawiarnie artystyczne powstawały z potrzeby chwili - po prostu dla zachowania w tamtych warunkach zdrowia psychicznego niektórych mieszkańców.

"Na krakowskich Plantach" to nie naukowe czy nawet popularnonaukowe opracowanie tematu, raczej zbiór anegdot i wspomnień, chwilami nieco chaotyczny (naprawdę nie potrafię zrozumieć, dlaczego o powstaniu Plant pisze się dopiero w szóstym rozdziale). Anegdotyczność oznacza też niestety skrótowość, która mi chwilami bardzo przeszkadzała, bo o niektórych miejscach wolałabym dowiedzieć się czegoś więcej, dlatego książkę Adama Kozioła traktuję jako wstęp do kolejnych lektur.

Mimo wspomnianej skrótowości da się jednak z tej pozycji wyłuskać sporo ciekawych informacji. Najbardziej mnie zdziwiło, że poszczególne fragmenty Plany miały odrębny krąg spacerowiczów. Na przykład na ich najmniej reprezentacyjnej części wzdłuż ulicy św. Gertrudy (ale tylko do Siennej) spotkać można było najczęściej żołnierzy (na Wawelu były wtedy austriackie koszary), którym w niedzielne popołudnia towarzyszyły służące. Z kolei w soboty spacerowali tam również Żydzi (do Dominikańskiej), więc tę część Plant nazywano plantami żydowskimi. Między Barbakanem i Szczepańską dominowały dzieci, a w pobliżu Collegium Novum studenci.

Przy Plantach mieściły się znane restauracje, ale drobny posiłek można też było kupić u ulicznych sprzedawców:
W czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości wodę sodową proponowali na Plantach właściciele saturatorów - wózków na kółkach. W upalny dzień nie brakowało amatorów tego napoju, powszechnie zwanego "gruźliczanką". Jak na dzisiejsze sanitarne normy, jak na współczesne przyzwyczajenia - saturatory były średniowiecznie niehigieniczne. Klienci pili z jednej szklanki, graniastej, o grubym dnie. Przed każdym napełnieniem szklanka, owszem, była myta, ale nie w bieżącej wodzie, lecz w kilku litrach mocno podejrzanej cieczy, od niewiadomego czasu, może od miesięcy, wypełniającej specjalny pojemnik wózka. Jednym słowem - sanitarny horror, nie do wyobrażenia dzisiaj - w czasach jednorazowych naczyń... [str. 88]
Wielki handel nie znalazł uznania w oczach krakowian, przynajmniej wśród tych sprzed dziewięćdziesięciu laty. Pierwszy w Krakowie dom towarowy z prawdziwego zdarzenia mieszczący się w takim trochę dziwacznym budynku u zbiegu ulic Wielopole i Starowiślnej i należący do spółki Bazar Polski S.A. szybko zbankrutował, budynek został kupiony przez właściciela "Ilustrowanego Kuriera Codziennego" i do niedawna był siedzibą lokalnej prasy.
Współcześni krakowianie nie wyobrażają sobie życia bez "galerii" handlowych. Przy Plantach nie ma już może na nie miejsca, ale gdyby rzeczywiście dawny hotel Cracovia przerobiono na sklepy, to kupujących by tam na pewno nie zabrakło.

Zaskoczył mnie swoją ponurością opis więzienia, które mieściło się tam, gdzie dziś znajduje się Muzeum Archeologiczne, natomiast ubawiła anegdota o umieszczeniu na postumencie, na którym zwykle stoi pomnik Dietla, dużej, drewnianej, zielonej żaby (kiedy pomnik wywieziono na jakąś wystawę).


Dawniej nie można było dostać się do Krakowa inaczej niż przez Planty, obecnie miasto bardzo się rozrosło, więc jest to możliwe, ale jednak zachęcam do wieczornego spaceru, zwłaszcza właśnie po dawnych plantach żydowskich i po odcinku między Poselską i Wawelem - tam jest chyba najspokojniej, choć towarzystwo może być - jak i dawniej - bardzo różnorodne.


Panie z wódką, źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Panie z jo-jo, źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe