Pierwsze wydanie: 1955
Autor: Leopold Tyrmand
Wydawnictwo MG
ISBN: 978-83-61297-67-3
Stron: 776
Uwaga: Drobne spoilery
"Zły" przypomina mi badania ratownicze prowadzone przez archeologów w miejscu, w którym planowana jest budowa autostrady. Tyrmand celnie i barwnie oddał wygląd i atmosferę miasta, w którym powojenne gruzy sąsiadowały z nowiutkimi budowlami w stylu monumentalnego socrealizmu, a warszawiacy z dziada pradziada musieli koegzystować z prowincjuszami z awansu społecznego. Nie było już dawnej Warszawy, ale jeszcze nie wiedziano, jaka będzie ta nowa. Chaos, tymczasowość, niepewność, rozluźnienie obyczajów - to wszystko w tej książce jest. Autor dedykował ją swemu rodzinnemu miastu.
Warszawa połowy lat pięćdziesiątych jest tu nie tylko tłem dla fabuły - ona ją w dużym stopniu determinuje. Zresztą w trakcie czytania byłam coraz mniej zainteresowana poczynaniami bohaterów i akcją - jej tempo wprawdzie rosło, ale rosło też nieprawdopodobieństwo kolejnych wydarzeń; zaczęłam więc traktować "Złego" raczej jak próbę utrwalenia tego szczególnego okresu w dziejach miasta i kraju, jak reportaż z epoki - może nieco przejaskrawiony, ale jednak - o ile mogę to ocenić - trafny.
Tyrmand nie pokusił się o nakreślenie panoramy całego miasta (co i tak byłoby niemożliwe), skupił się raczej na opisaniu miejsc charakterystycznych dla ówczesnej stolicy: wciąż na pół zrujnowanych kamienic i nowiutkiej Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, Placu Defilad, na którym powstawał właśnie "dar narodu radzieckiego", zatłoczonych autobusów i aptek, podrzędnych knajp i eleganckich restauracji, bazaru z ciuchami i Centralnego Domu Towarowego. Z kolei bohaterowie to tzw. zwykli ludzie (sekretarka, lekarz, kioskarz. cukiernik, kierowca, listonosz, właścicielka sklepu, fryzjer, barmanka, dziennikarz, księgowy, milicjant itd.) kontra liczni reprezentanci ówczesnego półświatka i zdegenerowani przestępcy.
Pomiędzy te dwie grupy wkracza nagle tajemnicza postać, która pojawia się wszędzie tam, gdzie chuligani napadają na bezbronnych obywateli. Owego bohatera otacza aura niesamowitości: zeznania świadków na temat jego wyglądu wzajemnie się wykluczają, dysponuje niezwykłą siłą i charyzmą, ma dziwnie świecące oczy i nosi pierścień z drogim kamieniem, pojawia się znikąd, robi swoje i znika. Interesują się nim dziennikarze i milicja, szukają go przestępcy, którym krzyżuje coraz poważniejsze plany, więc postanawiają go zniszczyć. Tytułowy Zły ma jednak wsparcie kilkorga zwykłych, ale prawych i odważnych ludzi, z którymi łączy go wizja Warszawy, w której panuje prawo i porządek. Obie strony zmierzają do ostatecznego starcia.
Autor podkręca nastrój niesamowitości, sugeruje, że w finale dojdzie do jakichś wiekopomnych wydarzeń na skalę co najmniej ogólnokrajową, tymczasem Zły okazuje się ostatecznie zwykłym człowiekiem, zdeterminowanym byłym przestępcą, który na swój sposób stara się odpokutować za dawne czyny, a rozprawa sprawiedliwych z bandytami wypada trochę groteskowo. Konstrukcję fabuły podsumowałabym tak: z dużej chmury mały deszcz.
Znacznie lepiej udali się Tyrmandowi bohaterowie (może z wyjątkiem właśnie Złego). Bardzo wyraźmy podział na złych i dobrych może wprawdzie nieco irytować, ale taką konwencję od początku przyjął autor i nie ma sensu wymagać od niego zniuansowanych psychologicznie postaci. Zaskoczyło mnie trochę to, że nie ma wśród nich przedstawicieli elit artystycznych i towarzyskich, wśród których Tyrmand starał się zawsze obracać. W powieści dominują tzw. ludzie pracy (to z nich rekrutują się współpracownicy warszawskiego superbohatera), nie zabrakło też kompetentnego i skutecznego porucznika milicji obywatelskiej o nazwisku Dziarski.
Z drugiej strony w opisanej przez Tyrmanda stolicy aż roi się od chuliganów i dziwię się, że ówczesna cenzura tylu ich przepuściła, ale może to dlatego, że większość nosiła się po bikiniarsku, więc w głowach czytelników mogło utrwalić się skojarzenie lansowane już przecież przez media: dżoller=chuligan.
Najkorzystniej powieść wypada, jeśli spojrzy się na nią jak na portret miasta, choć kolejne peany o wyjątkowości warszawskich fryzjerów, bram, targowisk i w ogóle wszystkiego, co warszawskie, mogą trochę drażnić czytelnika spoza stolicy. Ja Warszawy właściwie nie znam i w żaden sposób nie jestem z nią związana, więc też oceniam książkę Tyrmanda nieco chłodniej, ale wyobrażam sobie, czym była dla mieszkańców tego miasta w tamtych czasach.
Muzyczny przerywnik:
Krytycy podobno przyjęli "Złego" raczej chłodno, ale czytelnicy z ogromnym entuzjazmem, powieść sprzedawała się świetnie. Tyrmand napisał po prostu książkę "do czytania", co odróżniało ją od zdecydowanej większości ukazujących się wówczas pozycji. Spodziewałam się jednak czegoś lepszego, zwłaszcza że "Dziennik 1954" oceniłam bardzo wysoko. Sięgając po "Złego" nastawiłam się na literaturę rozrywkową w konwencji kryminału i westernu i tym ta powieść rzeczywiście mniej więcej jest, ale uważam, że skrócenie powieści o jedną trzecią wyszłoby jej tylko na dobre. Zostawiłabym jednak większość opisów.
Dziwne dzielnice, dziwne dzielnice!… Inaczej wyglądają we dnie, a inaczej w nocy. Inne w dzień, a inne w nocy są w nich szmery i odgłosy, wonie i nastroje, zdarzenia i przeznaczenia ludzkie. W dzień są leniwe i pyskate, biedne i brudne, pochłonięte pracą i staraniami o rzeczy małe. W nocy ożywają tu złe a potężne tradycje: na narożnikach ciemnych ulic, na czarnym tle wąskich jarów ulicznych, których stoki tworzą ruiny i wypalone kamienice, tkwią zamazane postacie bez twarzy i rąk, ze zwisającym spod cyklistówki ognikiem papierosa. W dzień widać fasady odrażających czynszówek, widać ruiny i wysłane miałem ceglanym place po rozebranych zgliszczach, widać krzywe, czarne płoty, cementowe ogrodzenia i kolczaste druty, widać sklepiki, brudne fryzjernie, małe warsztaty ślusarskie i samochodowe, prywatne stacyjki obsługi aut, spółdzielnie wyrabiające szczotki i gwoździe, aparaty do piwa i tanią konfekcję, kwaszarnie kapusty i ogórków, kieszonkowe fabryczki marmolady i konserw. W nocy snują się tu uporczywie opary najgorszych warszawskich klechd o Urke Nachalnikach, Szpicbródkach i Tasiemkach; niskie, czarne latarnie, w których żarówka zastąpiła gazowe oświetlenie sprzed półwiecza, otula mgła męczących wspomnień, a z mgły tej wyłania się uparcie postać Czarnej Mańki, opartej o ich żelazny, karbowany słup. W dzień widać, że dzielnicami tymi przeszła straszna, niszcząca wojna, widać, jak nadciąga ku nim odbudowa i przebudowa, widać zdarte bombami i domowym sposobem zamurowane, zabite deskami wyrwy, samodziałowe remonty, poprawki, przybudówki, widać czerwieniejące i zieleniejące wiosennymi warzywami targowiska, widać wietrzącą się pościel w oknach i trzepaki na brudnych podwórzach, widać zwykły, człowieczy trud i znój, krzątanie się wokół lepszego bytu, goniące się dzieci i małe interesy drobnych kombinatorów, gorączkowe i śmieszne. W nocy nic widać tu nic prócz prostokątów źle oświetlonych okien w górze i pustej czerni wąwozów ulicznych z jarzącymi się tu i ówdzie wejściami do pieczar–knajp: natomiast wyczuwa się tu i słyszy mnóstwo skłębionych, nieodcyfrowanych, trudnych do ujęcia słowami spraw. Tych spraw, którymi żyją nocami Żelazna i Grzybowska, Waliców i Krochmalna. Łucka i Sienna. Ceglana i Pańska… [str. 265-266]
Tak na marginesie: korekta, której autorem jest ktoś podpisany jedynie imieniem Baltazar, wydaje mi się nieco niestaranna. W niektórych fragmentach dialogi nie zostały odpowiednio wydzielone, raz zauważyłam czasownik napisany razem z "nie", tu i tam brakowało kropki. Dziwne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.