Impresje

wtorek, 10 lutego 2015

Bric-à-brac

Wpadłam na pomysł tego wpisu podczas niedawnych porządków w naszej skromnej biblioteczce. Zmieniałam wtedy system rozmieszczenia książek na półkach na bardziej tematyczny, więc moją uwagę przyciągnęły pozycje, które nie pasują do niczego, albo wyróżniające się jeszcze w inny sposób. Niektóre z nich nadają się tylko na śmietnik, ale ja nie jestem w stanie pozbyć się w ten sposób żadnej książki, nawet jeśli jestem pewna, że nigdy jej nie przeczytam.

"Kod Leonarda da Vinci. W poszukiwaniu odpowiedzi" - Josh McDowell

Książeczkę tę rozdawano swego czasu pod kościołami, więc niby nie powinna trafić w nasze ręce, ale otrzymaliśmy ją od znajomego, który z jakiegoś powodu miał dwie. To musiało być mniej więcej w połowie ubiegłej dekady, kiedy powieści Browna czytali wszyscy, mimo że hierarchowie ostro je krytykowali. Książki tego autora mają na pewno sporą wartość rozrywkową (czytałam tylko "Kod"), ale okazało się, że dla niektórych mają też wartość poznawczą, co byłoby zabawne, gdyby nie było smutne. Kościół postanowił zareagować.

Firmowana przez Kurię Metropolitalną w Katowicach* książka jest pod każdym względem całkowicie niestrawna dla każdego, może poza naiwnym (i jeszcze trochę niewinnym) studentem pierwszego roku seminarium duchownego. Napisał ją Josh McDowell, "autor i mówca", który "przemawiał do milionów ludzi na uniwersytetach i college'ach całego świata". Jeśli jego wykłady były tak napisane, jak ta książka, to współczuję słuchaczom.

*To jedyna pozycja w naszych zbiorach, która posiada imprimatur władz kościelnych: "Za pozwoleniem Władzy Duchownej - VI 2061/61, Katowice, dnia 21 marca 2006 roku". Zgody udzielili Wikariusz Generalny, Kanclerz Kurii i Cenzor.


"Kino końca wieku"

I ta pozycja trafiła do nas przypadkiem. O ile dobrze pamiętam wygrałam kiedyś wejściówkę na dziesięciolecie krakowskiego kina ARS. Był maraton filmowy, szampan i drobne upominki: ja załapałam się na kasetę video z filmem "Marzyciel" i tę właśnie książeczkę, wydaną z okazji pięciolecia, która pewnie się poniewierała gdzieś w magazynie (zresztą - cóż to szkodzi?) "Krakowscy autorzy" piszą w niej o ważnych filmach drugiej dekady lat dziewięćdziesiątych (np. o "Panu Tadeuszu", "Notting Hill" czy "Zakochanym Szekspirze").


"Wszechświat, życie, człowiek", Książka i Wiedza 1955

Tę ramotkę dołożył za darmo do mojego właściwego zamówienia pewien sprzedawca na Allegro, rozdający rzeczy, których zbycie musiało mu się wydać w dającej się przewidzieć przyszłości nieprawdopodobne. Krąg potencjalnych odbiorców książki popularnonaukowej dla dzieci i młodzieży, napisanej ponad pół wieku temu jest bardzo niewielki albo nie istnieje. Treści w dużej mierze się zdezaktualizowały, zwłaszcza fragmenty okraszone jedynie słuszną wtedy retoryką, pełne odwołań do genialnych radzieckich uczonych. Dziś dzieci indoktrynuje się w inny sposób, pięćdziesiąt lat temu odwoływano się przynajmniej do nauki.
W miarę poznawania przez człowieka różnych zjawisk przyrody coraz to mniej zostawało miejsca dla działania tajemniczych, rzekomo nadprzyrodzonych sił. Niegdyś wyobraźnia pierwotnych ludzi kazała bogom mieszkać tuż przy osiedlach ludzkich, w pobliskim lesie, bagnie i rzece, później odsuwała ich coraz bardziej  od ludzkich domów i osiedli, aż umieściła ich gdzieś daleko ponad chmurami, w jakimś niebiańskim, nieziemskim świecie, tam, dokąd nie dolatywał jeszcze człowiek, gdzie wszystko było wówczas nie znane, a więc tajemnicze. Dziś człowiek wzniósł się ponad chmury. Poeta naszego pokolenia Wł. Broniewski pisze:
                                                        Aeroplany
                                                        w niebie nie znalazły boga.
                                                        Łodzie podwodne
                                                        próżno
                                                        szukały go w morzu. [str. 479]
O ile mogę się zorientować po dość pobieżnym przejrzeniu tej pozycji, była to jednak jak na tamte czasy książka wcale niezła: napisana przystępnym językiem, wzbogacona ilustracjami, schematami, tabelami, zdjęciami (głównie czarno-białymi, ale zawsze). Kto raz zobaczył fotografię krowy-rekordzistki Posłusznicy II z Karawajewa, ten nie zapomniał jej na pewno nigdy, a i wiara w nieograniczone możliwości radzieckich uczonych musiała się w nim umocnić. 
* Dołączyłam skan jednej ze stron tytułowych, okładka jest pusta i płócienna.


"Elementarz gotowania" - Ewa Gumowska, Wydawnictwo WARTA, 1987

Gotowanie zawsze nudziło mnie śmiertelnie, ale w jakimś momencie mojego życia przywiozłam tę pozycję z domu do Krakowa, łudząc się przez chwilę, że z elementarzowymi przepisami nawet ja sobie poradzę. Przejrzałam książkę, owszem, ale na tym się skończyło;). Nic nie poradzę na to, że po kwadransie spędzonym w kuchni zaczynam ziewać.

"Elementarz" może być jednak ciekawy ze względu na realia, o których autorka pisze wprost. W latach osiemdziesiątych żyło się na ogół biednie, a mięso często było rarytasem, chyba że w sklepie akurat coś "rzucili". 
   Gdy kotletów potrzeba dużo, a mięsa jest mało, uzupełniamy je jakimiś dodatkami. Na przykład, kaszą gryczaną, rozgotowaną fasolą czy grochem, ryżem, ziemniakami, grzybami, soją itd. Przecież słynne amerykańskie hamburgery to też mieszanina różnych składników o "mięsnym" smaku. [str. 56]
Posiłki miały być smaczne, urozmaicone i pożywne. Nic się nie mogło zmarnować (patrz np. rozdział pt. "Jak wykorzystać resztki z rosołu"). Były to też czasy, kiedy autorka książki kucharskiej mogła wymienić w przepisie konkretną margarynę (Palmę), bo po pierwsze w sklepie wyboru i tak nie było, a po drugie - za polecenie innej nikt by jej nie zapłacił. 

"Miłość wyczytana z nut" - Aleksandra Tyl, Prozami 2010

O tej książce pisałam swego czasu na blogu, to stosunkowo świeży "nabytek" w naszych zbiorach. Użyłam cudzysłowu, bo powieść tę otrzymałam za darmo - za rozwiązanie krzyżówki. Właściwie słowo "powieść" też powinnam chyba wziąć w cudzysłów. 




***

Chciałabym tu wspomnieć jeszcze o dwóch książkach z naszej biblioteczki, które w odróżnieniu od już wymienionych stanowiły świadomy zakup. 

Jedna z nich to pierwszy tom opowiadań Iwaszkiewicza, wydanie Czytelnika z 1954 roku. Na końcu książki znalazłam prośbę, która świadczy o rzadkim już dzisiaj szacunku wydawcy do czytelnika. 

 
Odnoszę wrażenie, że obecnie myśli się o czytelniku tylko do momentu, w którym kupi książkę. Nęci się go okładką, ale oszczędza na korekcie i redakcji. Errata to dziś zjawisko niemal niespotykane. Nawet za uzasadnione uwagi krytyczne niekiedy grozi się sądem. Szkoda gadać...

O "Tytusie Groanie" napiszę również nie ze względu na powieść samą w sobie, ale z powodu dedykacji, którą znalazłam w środku kupionej przez Allegro książki:


Wydaje mi się, że w tych okolicznościach to dość osobliwy prezent, chyba że przełożeni kupili dla podwładnych po prostu to, co akurat było w księgarniach, nie interesując się raczej treścią. Druk "Tytusa Groana" (WL) ukończono w sierpniu 1982 roku, więc w październiku musiała to być nowość. Wątpię, czy starszy szeregowy Zbigniew (nazwisko zamazałam) w ogóle wyszedł poza dedykację, stan książki raczej na to nie wskazuje. Lektura powieści Peake'a wymaga skupienia, cierpliwości i czasu, którego starszy szeregowy Zbigniew zapewne za dużo podczas służby nie miał.

12 komentarzy:

  1. A to ci ciekawostki. Ja w swoich zbiorach mam książkę, którą wyciągnęłam ze śmietnika, bo mi się żal zrobiło, że ktoś książki wyrzuca - i teraz nie wiem, co z nią zrobić. A co będzie z Twoimi perełkami?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twój komentarz przypomniał mi o jeszcze jednej książeczce - mam gdzieś stare, brzydkie wydanie "Sonetów krymskich" - biblioteka się tego pozbywała, więc szkoda było nie wziąć, zwłaszcza że ja Mickiewicza cenię i lubię. Nie wiem, czy wyciągnęłabym książkę ze śmietnika - to by chyba zależało od wielu okoliczności. Na Twoim miejscu trochę bym ją przewietrzyła na mrozie:).
      Moje "perełki" nie są, jak widać, zbyt reprezentacyjne, ale nie potrafiłabym ich wyrzucić.

      Usuń
    2. No ona była w kuble z papierem, nie w normalnym śmietniku ;)

      Usuń
    3. Aha:). Wszystko ma swoje granice: nawet poświęcenie dla literatury;).

      Usuń
  2. ha, ciekawe nabytki :) też miałam kilka takich, leżą nadal, bo sprzedać tego nie mogę, nikt nie chce kupić...

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miejsca na półkach mam jeszcze sporo, więc nie muszę niczego wyrzucać ani sprzedawać:). Zresztą nie potrafiłabym.

      Usuń
  3. U nas w domu nikt nie myśli, by wyrzucać takie pozycje. Wręcz przeciwnie są pieczołowicie przechowywane na wydzielonej półce. Ten zbiorek zwiemy kuriozami wydawniczymi. W skład wchodzą m.in. tomiki poezji poronionej, "Salon: Rzeczpospolita kłamców" Łysiaka i książki, które miały podwójne nieszczęście - źle piszącego autora i nieobecnego redaktora, o korektorze nie wspominając. Można odczytywać na głos podczas spotkań towarzyskich - jest kupa radości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedna półka kuriozów jeszcze ujdzie; mam nadzieję, że tego rodzaju pozycje nigdy nie zajmą u mnie całego regału:).

      Usuń
  4. Oj tak, znam taki rodzaj książek. Plus uwielbiam znajdować tego rodzaju dedykacje (ta jest wyjątkowo urocza - żołnierskiej w swoich zbiorach jeszcze nie mam ;-)). Najgorzej jest wtedy, kiedy się takich książek uzbiera cały regał - i potem człowiek staje przed wyborem: pozbyć się, schować, zostawić? A że one naprawdę wyglądają tak sobie i nikt ich nie czyta, ale stoją i mają swoją historię, to robi się trudno :-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wydaje mi się, żebym kiedyś uzbierała cały regał tego rodzaju cudów. Na ogół bardzo starannie wybieram książki, które kupuję, ale nie zawsze są one nowe, więc moje półki i tak nie są i nigdy nie będą zbyt reprezentacyjne:).

      Usuń
  5. Przeurocza ta dedykacja na Peake'u :) Muszę kiedyś zrobić przegląd swoich półek, też na pewno coś dziwnego wykopię.

    Nawiasem mówiąc - nie przeszkadzają mi ślady poprzednich czytelników/właścicieli (w granicach rozsądku oczywiście), ale staram się unikać kupowania używanych ksiązek z dedykacjami, a jeżeli już się trafi... krępuje mnie to jakoś. Poza tym nie umiem poczuć, że ta ksiażka jest naprawdę moja, tak jakby ciągle należała do tamtej osoby.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Tytusa Groana" kupowałam w jakimś antykwariacie przez Allegro, więc przed obiorem nie mogłam obejrzeć książki, ale ponieważ kosztowała jakieś grosze, to się o tę dedykację nie kłóciłam:). Gdybym wiedziała o niej wcześniej, nie zdecydowałabym się na zakup, bo dedykacja to coś osobistego, prywatnego i dlatego rzeczywiście trochę krępującego dla postronnych.

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.