Impresje

czwartek, 30 września 2010

DZIENNIK POWROTU

Tytuł: Dziennik powrotu
Autor: Sławomir Mrożek
Pierwsze wydanie: 2000

Wydawnictwo: Noir sur Blanc
ISBN: 83-86743-84-0
Stron: 264

Ocena: 4/5

Gdzie nie spojrzę, tam Mrożek. Wydawnictwo Literackie tak zintensyfikowało kampanię reklamową związaną z opublikowaniem pierwszego tomu jego Dziennika, że aż boję się otwierać lodówkę, bo a nuż... Gdyby wydali trochę mniej na marketing, to może wtedy książka nie kosztowałaby prawie 70 zł.

W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję (mogę, w końcu ja tu rządzę;)). Może ktoś z Was, "którzy tu wchodzicie", pracuje w jakimś wydawnictwie i mnie oświeci - dlaczego wiele książek ukazuje się tylko w wersji deluxe? Dlaczego np. po miesiącu czy dwóch od premiery książki nie wydaje się jej w miękkiej oprawie, na trochę mniej białym papierze, ale w przyzwoitej cenie? Nie wiem, może to się firmie nie opłaca, w końcu nie jest instytucją charytatywną.
Całkiem dobrze mi się czytało "Mgły Avalonu" Marion Zimmer Bradley w starym, przeciętnym wydaniu - książka była o połowę chyba mniejsza, a już na pewno znacznie lżejsza... A tę nową ledwo wtaszczyłam na czwarte piętro, w dodatku nie da się jej czytać leżąc na plecach, bo na brzuchu tego tomiszcza przecież nie oprę, ani godzinami trzymała nie będę... Koniec dygresji.

Pierwszej, bo coś mi jeszcze przyszło do głowy. Bardzo się u nas celebruje publikowanie dzienników znanych pisarzy. Towarzyszy temu zwykle oczekiwanie, że będą czymś na miarę Gombrowiczowskich albo przynajmniej odsłonią nieznane jeszcze skandale z prywatnego życia artysty. Umożliwią "zbratanie się" czytelników z pisarzem. Jeśli dowiemy się, co jadał na śniadanie, lepiej zrozumiemy jego twórczość... Akurat.
Nie wierzę, że jakikolwiek pisarz pisał dziennik tylko "do szuflady", bez liczenia się z późniejszą publikacją. To zawsze jest w mniejszym lub większym stopniu autokreacja i naiwnością byłby oczekiwać pełnej szczerości. Co oczywiście nie oznacza, że dzienników czytać nie należy, nie opłaca się. Przecież niektórzy twórcy potrafią tak pięknie kłamać i przeinaczać, zwłaszcza na swój temat... :)
To była dygresja ogólna, nie odnosiła się akurat do Mrożka, bo jego "Dziennika tom 1 1962-1969" jeszcze nie czytałam. 

Żeby jednak nie być tak całkiem do tyłu, wypożyczyłam sobie jego "Dziennik powrotu" (wcześnie czytałam tylko "Tango" i część opowiadań). Poszczególne teksty są opatrzone dokładnymi datami i miejscami, jak w najprawdziwszym pamiętniku, ale ukazywały się (choć nie wiem, czy wszystkie) na bieżąco w Wyborczej, więc to raczej felietony. Kilkanaście z nich Mrożek napisał jeszcze w Meksyku, między kwietniem i lipcem 1996 roku, na swoim Rancho La Epifania, po tym, jak zdecydował się powrócić na stałe do Krakowa, w którym powstawała (między styczniem 1997 i wrześniem 1999) większość pozostałych tekstów.

Przed lekturą zastanawiałam się, czy felietony sprzed kilkunastu lat za bardzo się nie zdezaktualizowały, czy nie zawierają zbyt wielu odniesień do wydarzeń może wtedy ważnych, ale dziś już zapomnianych. Liczyłam też trochę, przyznaję, na nieco bardziej konkretne uwagi o samym Krakowie, w rodzaju: "O Boże! Jak można było pomalować tę kamienicę na tak ohydny kolor?!" albo: "Jesienne zachody słońca na Błoniach są tak samo malownicze jak kiedyś". Tymczasem okazało się, że teksty Mrożka są w większości o wiele bardziej uniwersalne, a każdy z nich na zupełnie inny temat niż pozostałe i czym innym zainspirowany.

Ciekawa byłam zwłaszcza jego reakcji na Polskę i Polaków. Owszem, pisał i o tym, ale raczej pobieżnie i mimochodem. Uważał, że długi pobyt za granicą dyskwalifikuje go jako komentatora bieżących spraw.
Polska z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych jawi się Mrożkowi jako kraj jeszcze na rozdrożu, ale już z jedną nogą wysuniętą na Zachód. Królestwo bylejakości, niedoróbstwa, kiczu. Szczególnie zaskoczyło mnie to, że jeśli już autor pisał o konkretnych osobach, to chodziło zwykle o tzw. prostych ludzi, np. jakiegoś pana z siatką czy pracownika parkingu... Albo o niebezpiecznych, panoszących się wszędzie dresiarzy (Mrożek nie używa tego określenia, ale o nich mu chodzi). Na pewno obracał się i w innym towarzystwie, ale widocznie jest osobą dyskretną... 

Zaskoczyły mnie relacje z Meksyku. Zdałam sobie sprawę, że poza naprawdę podstawowymi informacjami, nic nie wiem o tym kraju. Nie wyobrażałam sobie, bo nigdy się nad tym nie zastanawiałam (nie czuję się winna z tego powodu, bynajmniej), że tam jest tak niebezpiecznie. 

Mrożek, choć stwierdził, że nie lubi swoich wspomnień, trochę osobistych retrospekcji jednak  tutaj zawarł (dotyczą głównie dzieciństwa, wojny i okresu zaraz po niej), poza tym pisał oczywiście o teatrze, o, jak to się mówi, kondycji współczesnego człowieka i o tym, dokąd to wszystko zmierza. Niektóre teksty czy też może raczej prognozy (niewesołe) wydają się naprawdę przenikliwe (czy równie trafne - czas pokaże).
Pisał z dystansu i z dystansem, jak obiektywny, bo obojętny, obserwator - jego to wszystko już niedługo i tak nie będzie dotyczyło.

Tylko jedno małe czepialskie ale. W kilku miejscach Mrożek wyjaśnia czytelnikowi pojęcia lub zwroty, których, jak widocznie przypuszcza, czytelnik nie zna, np. co to jest kierat, socjotechnika albo że zwrot "trza być w butach na weselu" pochodzi z dramatu Wyspiańskiego. Kim trzeba być, żeby tego nie wiedzieć? Albo raczej: co właściwie autor myślał sobie o potencjalnych odbiorcach jego felietonów? Hmm... chyba nic miłego. Owszem, kultura i sztuka nie są już może tak istotne dla ogółu społeczeństwa jak dawniej, ale też tak nagle i hurtem nie zgłupieliśmy.

Podsumowując: warto.

***   ***   ***
W pojęciu gminnym wyobraźnia to szkodliwa skłonność widzenia czegoś, czego nie ma w rzeczywistości. A jednak prawda jest odwrotna: to bez wyobraźni nie ma rzeczywistości. To, co się nazywa rzeczywistością, jest tylko wyobraźnią zastygłą w rutynę. Dorośli uważają, że dzieci są głupie, ponieważ "zmyślają", to znaczy: maja tylko wyobraźnię ruchomą i żadnej jeszcze rutyny, czyli wyobraźni skamieniałej w nawyki. To prawda, że bez rutyny nie można funkcjonować, ale bez wyobraźni (ruchomej) można tylko funkcjonować. Bez rutyny świat by nie funkcjonował, ale bez wyobraźni świat by nie powstał.
Ani też by nie przetrwał. Rutyna sprawdza się tylko w sytuacjach ustalonych i przewidzianych, w nieprzewidzianych na nic się nie przydaje. Kiedy zdarza się sytuacja zaskakująca, można sobie z nią poradzić tylko za pomocą wyobraźni. A kiedy się lepiej przyjrzeć sytuacjom, okaże się, że sytuacji całkowicie ustalonych, całkowicie przewidywalnych, właściwie nie ma. Wyobraźnia pozwala reagować prawidłowo na zmienność sytuacji, czyli przetrwać. Bezinteresowne ćwiczenia wyobraźni nie są bezużyteczne. ["Comix", str. 67]
***
Nieraz słyszę: "Dobrze, że pan wrócił do Polski. Znowu opisze pan nasz polski absurd, materiału panu nie zabraknie". I jako przykład absurdu podają mi takie czy inne złe funkcjonowanie czegoś, co powinno funkcjonować dobrze. (...)
"To absurd" - mówiło się w Polsce Ludowej, kiedy gasło światło albo spóźniał się pociąg, ale ten "absurd" był jednocześnie aluzją. W społecznym odczuciu winien był ustrój, a nie elektryk czy kolejarz, lecz otwarcie nie wolno było tego powiedzieć. Polski satyryk zaś, kiedy pisał satyrę na dziurę w moście, czuł się jak bohater, gdyż wiedział, i jego czytelnicy wiedzieli, że nie chodzi o dziurę w moście, tylko w czymś innym.
Dziś nie ma już ustroju i jeśli gaśnie światło albo spóźnia się pociąg, to nie ma w tym żadnej metafizyki. Przerwa w dostawie prądu nie jest żadną metaforą, a pociąg, który się spóźnia - żadną polityczną aluzją. I nie ma żadnego absurdu, bywa tylko nieudolność, głupota, zła wola, niedostatki infrastruktury albo po prostu przypadek. Nie opiszę więc "polskiego absurdu", gdyż uważam, że nie ma takiego. Nie wierzę, że teraz jesteśmy "Absurdem Narodów", jak kiedyś byliśmy "Chrystusem Narodów", "Sumieniem Europy" i "Przedmurzem Chrześcijaństwa". Nie bądźmy megalomanami, tym razem w negatywie, jeśli pozytywnie się nie da. ["Absurd", str. 83]
***
Przesada jest do udowodnienia, ale fikcja jest poza kategoriami rozumu, wznosi się w okolice wiary, a kryteria wiary, o ile jakieś są - są niejasne. ["Mądrość Przewodniczącego", str. 185]
***
Ten felieton przytaczam w całości.
Zbliżali się, spluwając gęsto i wołając: "Kurwa! Kurwa!" Gdy znaleźli się w zasięgu cywilizowanego głosu, uchyliłem przedwojennego kapelusza i rzekłem:
- Najmocniej przepraszam, młodzi panowie. Czy nie sądzicie, że wasze zachowanie pozostaje w pewnej dysharmonii z ogólnie, jak dotąd, przyjętymi normami społecznego współżycia?
- Czego? - zapytał jeden z niedowierzaniem.
Drugi był zbyt zdumiony, żeby powiedzieć cokolwiek.
- Mam na myśli wasze zachowanie w miejscu publicznym. Jest ono niestosowne. Powiedziałbym wręcz: rażące.
- Co?
- Agresja, arogancja, wulgarność... Brak higieny osobistej... Zaniedbania natury estetycznej wskazujące na niedomogi etyczne. Pewna samokontrola mogłaby złagodzić to negatywne wrażenie, które odnoszę.
Pierwszy przestawał niedowierzać i błysk zainteresowanie pojawił się w jego oku. Drugi, widocznie powolniejszy, wciąż jeszcze chłonął ze zdumienia.
- To znaczy, że ci się nie podoba?
- Nie będę przed wami ukrywał.
- Sflekujemy go? - zaproponował drugi, nareszcie ochłonąwszy.
- Mamy czas - odparł pierwszy, który widocznie lubił się delektować. I do mnie: - Wolisz w ryja czy pod obcas?
- Niemożliwe.
- W ryja niemożliwe?
- Jedno i drugie niemożliwe.
Już nie zainteresowanie, ale szczera radość błyszczała mu teraz w oku.
- A dlaczego? - zapytał rozbawiony.
- Bo nie wolno.
- Nie?
- Nie.
- A kto mi zabroni?
- My trzej.
Rozejrzał się odruchowo. Ale na pustej ulicy nie było nikogo.
- Jacy trzej, staruszku?
- Pan Smith, pan Wesson i ja.
To rzekłszy, sięgnąłem po mojego wiernego smitha and wessona kalibru 38. Skończył się film i wyszedłem na ulicę. Naprzeciw mnie nadchodziło dwóch. Niestety, nie nazywam się Clint Eastwood. ["Dirty Harry", str. 210-211]
Ale pomarzyć sobie można...
***

11 komentarzy:

  1. Bardzo lubię Mrożka, choć najbardziej chyba jako autora opowiadań, potem jako rysownika, a dopiero na końcu jako wielkiego dramaturga. Myślę, że "Dziennik powrotu" mógłby mi się spodobać, więc się za nim rozejrzę. Przede wszystkim w domu rodziców, bo Ojciec kolekcjonował kiedyś tę serię Noir sur Blanc...

    Na pewno mam ochotę po coś Mrożka sięgnąć, bo chociaż kampania reklamowa "Dzienników" ominęła mnie totalnie (nie czytam prasy, nie oglądam telewizji, nie słucham radia, nie czytam wiadomości w Internecie), to już reakcja na nią na blogach książkowych do mnie dotarła i narobiła mi smaku na Mrożka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Krótkie formy Mrożka b. lubię, inscenizacje różnych dramatów również, choć ostatnio raczej średnie widziałam;(

    A na I tom Dziennika już sobie ostrzę pazury. Przeglądałam w księgarni i zapowiada się nadzwyczaj interesująco. W www.dobraksiazka.net kosztuje poniżej 60 zł;)

    Co do cen: 60 zl za Dziennik (ponad 700 stron) to jest nic w porównaniu z 45 zl za ostatniego Philipa Rotha (Duch wychodzi) - mała książeczka, ok. 340 stron.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ysabell, zdaje się, że w tej samej serii wydano jeszcze jeden tom felietonów Mrożka pt. "Uwagi osobiste". Widziałam w bibliotece, ale już nie wzięłam, bo nie byłam pewna, czy spodoba mi się "Dziennik powrotu".

    Anno, a ja czytałam gdzieś w sieci fragmenty i też wydały mi się interesujące.

    Na ogół nie kupuję po cenach okładkowych. Jeśli się mieszka w dużym mieści, to łatwo znaleźć większość książek w cenie niższej o co najmniej 20%, o ile się człowiek pofatyguje, żeby je odebrać osobiście, zresztą przeważnie gdzieś w centrum.

    Przyznam się do czegoś. Czasami, kiedy oglądam książki w księgarni, myślę sobie coś w tym rodzaju: "Co? 40 zł za książkę liczącą 200 stron, i to jeszcze z taką dużą czcionką?" Przecież wiem, że ilość rzadko przekłada się na jakość, że często lepiej wydać 40 zł na jedną dobrą książkę o 100 stronach, niż za te same pieniądze kupić dwie długie, ale nijakie powieści. A jednak...

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam Mrożka. Nie tylko na papierze, ale także na scenie!

    Do dzisiaj z zachwytem wspominam "Wielebnych", czy "Pieszo" wystawianych na deskach Teatru Starego i tak strasznie żal mi, że już zeszli z afisza.
    Teraz pozostaje tylko czytać te dzieła, podziwiać i wyłapywać coraz to nowe perełki.

    Dziennika powrotu nie czytałam, ale podobnie jak pierwszy tom "Dziennika", wydany niedawno, chciałabym umieścić go w mej biblioteczce.

    Szkoda tylko, że o tym wspaniałym pisarzu mówi się tylko przy jakiejś wielkiej okazji...
    Dobrze, że istnieją Czytelnicy, którzy podziwiają go bez okazji.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Usunęłam poprzedni komentarz, bo jakieś śmieci się w nim zawieruszyły;)

    Mnie byłoby szkoda 40 zł za 100 stron;))) Ostatnio mam wrażenie, że niektórzy wydawcy na fali planów wprowadzenia VAT na książki już dzisiaj gwałtownie podnieśli ceny. W sumie 5% to nie tak dużo, więc liczę na to, że da się przeżyć. Gorzej, jeśli cena książki jest wywindowana bez powodu, a moim zdaniem w przypadku rzeczonego Rotha tak jest. To dobra literatura, ale...

    OdpowiedzUsuń
  7. Claudette, no, o Mrożku mówi się chyba nie tylko od wielkiego dzwonu - o ile się nie mylę, "Tango" nadal jest lekturą:) Co prawda "przerobienie" książki w szkole może skutecznie i na zawsze zniechęcić
    młodych ludzi do niej samej i do osoby autora:)

    Anno, to był tylko taki przykład:)

    Przyszło mi do głowy, że przy cenie książki mógłby widnieć taki przelicznik, jak przy cenach produktów spożywczych czy kosmetycznych. Kupując herbatę wiemy, ile kosztuje jej kilogram czy też jedna torebeczka, na nic się nie zdaje optyczne powiększanie opakowania. Łatwo sprawdzić, czy aby nie przepłacamy.
    Zastanawiam się tylko, jak skonstruować tego rodzaju przelicznik dla literatury. Waga, w sensie dosłownym, odpada - wszystkie książki miałyby twarde okładki, a może i jakieś blaszki, jak przy kopertach Inpostu. Gdyby brać pod uwagę liczbę stron - wydawcy odpowiedzieliby szerokimi interliniami, wielką czcionką, zmniejszyliby format papieru. Może najlepiej podawać cenę za 1 literę albo wyraz? Najgorzej wyszliby na tym poeci...

    Żartuję, oczywiście:) A Rotha jeszcze jakoś nic nie czytałam.

    OdpowiedzUsuń
  8. Wiem, że przykład;)

    Mnie się zawsze wydawało, że płaci się za ilość arkuszy i jakość papieru;) Teraz na pewno i za koszty reklamy, promocji itp. Ale to są moje domysły naturalnie.

    A oglądałaś może "Elegię" z Kingsleym i P. Cruz? To na podstawie książki Rotha właśnie. Inna ekranizacja to "Piętno" z Hopkinsem i Kidman. I książka, i film b. mi się podobały.
    Sporo jego powieści czytałam lata temu na studiach, teraz po przerwie przymierzam się do "Cienia pisarza". Ciekawa jestem, jak to spotkanie wypadnie;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Płaci się za różne rzeczy, ale chyba najmniej za treść. Z tego co czytałam tu i ówdzie wynika, że pisarz otrzymuje od kilku do kilkunastu procent ceny swojej książki. Może kiedyś, gdy czytniki ebooków trafią pod wszystkie strzechy, obrotny autor wyciągnie więcej.

    Właściwie sama nie wiem, dlaczego twórczość Rotha jakoś do tej pory omijałam. Nie czytałam żadnej z wymienionych przez Ciebie książek, nie oglądałam również tego filmu. Ten stan rzeczy będzie się na pewno jeszcze utrzymywał (czytam cykl Anny Brzezińskiej o zbóju Twardokęsku, aktualnie - drugi tom), ale jeśli się kiedyś zdecyduję, to od której książki tego pisarza powinnam, Twoim zdaniem, zacząć?

    OdpowiedzUsuń
  10. Trudne pytanie. Może od 'Kompleksu Portnoya'? To jego sztandarowe dzieło, choć zdania są podzielone. Interesujesz się polityką, więc "Nasza klika" może być zachęcająca - to takie podśmiewanki z Nixona. Na pewno mogę polecić "Ludzką skazę" (czyli filmowe "Piętno") - dość złożona powieść.

    OdpowiedzUsuń
  11. Poszukam którejś z nich za moją następną wizytą w bibliotece:) Dzięki;).

    OdpowiedzUsuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.