Impresje

niedziela, 1 maja 2011

Inny książęcy ślub

Zerkałam, przyznaję, na telewizyjną relację ze ślubu Catherine Middleton z księciem Williamem. Przypomniał mi się wtedy inny ślub w angielskiej rodzinie królewskiej, taki sprzed ponad pięciuset lat. Za księcia Walii wychodziła wówczas również Katarzyna, ale Aragońska. I na imieniu panny młodej podobieństwa się kończą.

* Negocjaje *

Prawdopodobnie obraz przedstawia
jedenastoletnią Katarzynę
Aragońską lub jej siostrę,
autor: Juan de Flandes
To nie było małżeństwo z miłości, przesądziły o nim wyłącznie względy polityczne. Katarzyna przyszła na świat 16 grudnia 1485 roku, Artur 20 września 1486 roku, a dyplomaci zaczęli negocjować warunki ich ślubu już w 1487 lub 1488 roku.

Ona była najmłodszą córką hiszpańskiej pary królewskiej: Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego, on był pierworodnym synem króla Anglii Henryka VII i Elżbiety York. Anglia i Hiszpania miały wspólnego wroga (Francję), mogły również współpracować w dziedzinie handlu. Sojusz opłacał się obu stronom. Ustalono, że Katarzyna otrzyma w dwóch ratach posag w wysokości 200 000 koron (czyli ok. 40 000 funtów, co było wówczas zawrotną sumą), a gdyby została wdową, otrzymywałaby jedną trzecią dochodów z Walii, Kornwalii i Chester. (Można poczytać również o traktacie w Medina del Campo).

Przyszłej młodej pary o zdanie nie pytano; miała się osobiście poznać dopiero bezpośrednio przez ślubem. Naturalnie już na wstępnym etapie negocjacji prezentowano maluchy wysłannikom drugiej strony, aby upewnić ich, że oferuje się zdrowe i pełnowartościowe dziecko. (Artur urodził się jako wcześniak i większość historyków twierdzi, że w związku z tym był słaby i chorowity, natomiast David Starkey, polegając na relacjach naocznych świadków, uważa inaczej).

Oczywiście ślub mógł się odbyć dopiero za kilkanaście lat, a w tym czasie obie strony mogły pod wpływem bieżących wydarzeń zmienić zdanie i chwilami nawet się na to zanosiło.
Układy jednak wznowiono w 1496 roku, a w sierpniu 1497 w pałacu Woodstock w obecności angielskiej pary królewskiej i całego dworu Artur i Katarzyna (którą per procura reprezentował hiszpański ambasador Roderigo Gonsalez de Puebla) zaręczyli się. Od tej pory Katarzyna oficjalnie nosiła tytuł księżnej Walii.

Królowa Izabela i królowa Elżbieta (dołączała też do nich lady Małgorzata Beaufort, matka Henryka VII) rozpoczęły korespondencję, w której wymieniały się informacjami na temat dzieci i dobrymi radami. Zalecano Katarzynie naukę języka francuskiego, dobór ładnych dam dworu i przyzwyczajanie się do picia wina, bo woda w Anglii nie nadawała się do tego celu. W międzyczasie Henryk VII pozbywał się ewentualnych pretendentów do korony, którzy mogliby zagrozić pozycji Tudorów - dynastii wówczas nowej i jeszcze niezbyt stabilnej.

Izabela i Ferdynand nalegali, aby przed podróżą Katarzyny do Anglii odbył się jeszcze ślub per procura. Pierwszy miał miejsce 19 maja 1499 roku w Bewdley. Katarzynę ponownie zastępował ambasador de Puebla, Artur pojawił się osobiście, a
rolę księdza grał jego szambelan, sir Ryszard Pole. Książę i ambasador trzymali się za ręce, a Pole ujął ich dłonie między swoje. Potem Artur oświadczył, że bierze Katarzynę de Pueblę za żonę, Hiszpan zaś wypowiedział odpowiednią formułkę za swoją infantkę. Ta ceremonia w ówczesnym prawie kanonicznym znana była jako umowa per verba de praesenti - "to znaczy, że ma być od tej pory nierozwiązywalna". [David Starkey, "Sześć żon Henryka VIII", str. 52]
Po uroczystości de Puebla siedział na uczcie po prawej stronie króla i "zgodnie ze zwyczajem symbolicznie wsunął nogę w królewskie łoże małżeńskie" [Antonia Fraser, "Sześć żon Henryka VIII", str. 29]. Od tej pory Katarzyna i Artur mogli już pisać do siebie listy; po łacinie, bo oboje dobrze znali ten język.
Kolejne zaślubiny per procura odbyły się w grudniu 1500 roku.

* Podróż do Anglii *

Wciąż przekładano podróż Katarzyny do Anglii. Miały na to wpływ przedłużające się negocjacje między Henrykiem i Ferdynandem - każdy z nich próbował ugrać dla siebie jak najwięcej. Do tego doszły kłopoty Królów Katolickich: rodzinne (m.in. śmierć następcy tronu) i wewnętrzne (powstanie Maurów).

Wyruszyła wreszcie 21 maja 1501 roku z Grenady w Andaluzji (południe Hiszpanii). Była to podróż długa i męcząca. Dopiero na początku sierpnia dotarła do położonej nad morzem Galicii (północ Hiszpanii), udała się jeszcze na pielgrzymkę do znajdującego się w tej prowincji grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela, a 17 sierpnia z La Coruña popłynęła drogą morską do Anglii. Sztorm zagnał jednak jej flotę z powrotem do Hiszpanii. Rejs wznowiono 27 września. Hiszpańska flota miała dopłynąć do Southampton, ale seria burz sprawiła, że 2 października zawinęła do portu w Plymouth.

* Podróż do Londynu *

Trzeba było zmienić wszystkie plany - wszak na uroczyste przywitanie Katarzyny przygotowywano się w odległym Southampton. Ustalono, że komitet powitalny spotka się z orszakiem Katarzyny w Exeter i razem wyruszą do Londynu. Tam miała po raz pierwszy zobaczyć się ze swym mężem i jego rodziną.

Katarzyna Aragońska ok. 1503 roku,
autor: Michel Sittow
Również ten etap podróży ciągnął się niemiłosiernie (przynajmniej z dzisiejszej perspektywy) - jakość dróg była kiepska, a poza tym okoliczna szlachta chciała powitać przyszłą królową. Na początku listopada Henryk VII nie chciał już dłużej czekać w niepewności i postanowił obejrzeć księżniczkę jak najszybciej - wciąż się obawiał, że Ferdynand w jakiś sposób go oszukał. Po drodze spotkał Artura, który udawał się do Londynu z Ludlow w Walii i razem wyruszyli Katarzynie naprzeciw.

Katarzyna przebywała akurat w Dogmersfield, mniej więcej 40 mil od Londynu. Król przesłał jej informację o swoim przyjeździe, ale księżniczka przez ambasadora odpowiedziała, że spotkanie jest niemożliwe, bo ojciec zakazał jej aż do dnia ślubu wszelkich kontaktów z mężem i jego rodziną. Henryk stwierdził, że w Anglii Katarzyna podlega angielskiemu królowi i angielskim zwyczajom. Musiała skapitulować.

Oględziny wypadły pomyślnie - Katarzyna wyglądała zdrowo i ładnie (choć podobno była niska), nie przypominała wcale typowej Hiszpanki (w końcu płynęła w niej też krew Plantagenetów). Henryk odetchnął z ulgą, Artur był zachwycony. Wyprawiono ucztę, Katarzyna tańczyła ze swymi dwórkami, a Artur z żoną jednego z ministrów. Jeszcze nie wypadało, aby tańczyli ze sobą, choć byli już przecież zaręczeni i dwa razy poślubieni per procura.

Następnie Katarzyna udała się do Lambeth, skąd miała uroczyście wjechać do Londynu i po raz kolejny, ale tym razem osobiście, poślubić księcia.

* Wjazd do Londynu *
Pod koniec piętnastego wieku większość ważnych imprez królewskich składała się z czterech elementów: entrée, czyli procesji "wejściowej", zasadniczej uroczystości, pasowania na rycerzy Orderu Łaźni i turnieju. Poszczególne części rozkładały się na parę dni i odbywały w różnych miejscach. [D.S., str. 71]
Ceremoniał był ogromnie skomplikowany, posiłkowano się więc "Księgą Królewską" ("The Ryalle Book"), która zawierała zbiór precedensów na tego rodzaju okazje.
Przygotowania do uroczystości rozpoczęły się już w 1499 roku, a Henryk VII - słynący przecież ze swego skąpstwa - tym razem nie żałował pieniędzy.

Książę Artur ok. 1500 roku,
autor: nieznany
Wjazd Katarzyny do Londynu miał miejsce w piątek 12 listopada. Planowano, że uczyni to w stylu angielskim, czyli w lektyce, ona jednak zdecydowała się na styl właściwy dla jej ojczyzny: jechała na mule, osiodłanym i przystrojonym na sposób hiszpański, siedziała na nim po damsku, ale na prawej stronie, podczas gdy w Anglii siadywano na lewej. Również suknię miała hiszpańską, a jej nakrycie głowy przypominało "kardynalski kapelusz przytrzymywany szalem ze złotej koronki", jak zanotował pisarz królewski.

"Pochód podążał na wschód wzdłuż prawego brzegu Tamizy, w pewnym oddaleniu od rzeki" [D.S., str. 75]. Od St George's Fields towarzyszyła mu asysta angielska, na czele której stał młodszy brat księcia Artura - Henryk, wówczas książę Yorku, w przyszłości król Henryk VIII i drugi mąż Katarzyny Aragońskiej, ale w 1501 roku nic nie zapowiadało takiego właśnie rozwoju wydarzeń. Orszak miał przejechać przez City, aby zrobić wrażenie na londyńczykach i zaskarbić trochę sympatii dla dynastii Tudorów.
Na spotkanie księżniczki wyjechali konno miejscy notable: burmistrz, jego miecznik, kronikarz, dwaj szeryfowie i dwudziestu czterech rajców w ceremonialnych szatach. Cała delegacja ruszyła następnie na czele orszaku, prowadząc go na most Londyński. Na jego środku odbyło się pierwsze z serii widowisk, które miasto przygotowało na cześć Katarzyny. [D.S., str. 76]
Takich widowisk było w sumie sześć, a ich motywem przewodnim były Cnota i Honor. Aktorzy deklamowali wiersze pełne pompatycznych odwołań religijnych, astrologicznych i genealogicznych, których Katarzyna zapewne wcale nie rozumiała, bo jeszcze nie znała języka angielskiego. Na koniec swojego entrée otrzymała od burmistrza i rajców pieniądze oraz drogocenną zastawę stołową.
Następnie orszak Katarzyny udał się do katedry św. Pawła, w której dwa dni później miał się odbyć ślub. Tam oczekiwał na nią arcybiskup Canterbury. Złożyła dary, pomodliła się w kaplicy św. Erkenbalda, po czym udała się do pobliskiego pałacu biskupiego, w którym miała potem spędzić miesiąc miodowy.

W sobotę 13 listopada Katarzyna udała się do zamku Baynard, aby odwiedzić swą teściową - Elżbietę York. Obie panie zapewne za wiele nie rozmawiały, ale wieczór umilały im tańce i muzyka.

* Ślub *

Następnego dnia, w niedzielę 14 listopada, odbył się ślub. Wybrano katedrę św. Pawła, ponieważ znajdowała się znacznie bliżej City niż opactwo Westminster i otaczał ją rozległy plac, a Henrykowi VII zależało na jak największej widowni. Uczyniono wszystko, aby uroczystości tej dodać splendoru.
Na środku nawy głównej wybudowano wysokie, wielostopniowe okrągłe podium, na którym miały się odbyć zaślubiny. Aby młoda para mogła do niego dotrzeć - wiadomo: w kościele będzie wielki ścisk - na całej długości nawy głównej zbudowano pomost wznoszący się na wysokość człowieka. Prowadził on od zachodnich wrót do podium, a potem do balustrady oddzielającej prezbiterium od nawy. [David Starkey, "Cnotliwy książę", str. 108]
Długość pomostu wynosiła ponad 150 metrów. Zapewniał młodej parze bezpieczeństwo i gwarantował, że będzie widoczna z każdego miejsca wewnątrz katedry.

Na takie widowisko stawiły się tłumy. Oczywiście dla krewnych i dostojników przygotowano odpowiednie miejsca: rodzina królewska oglądała uroczystość ze specjalnej loży, a burmistrz i rajcy miejscy z podwyższenia.
Katarzyna opuściła pałac biskupi w asyście księcia Yorku, Henryka. Weszła do katedry drzwiami zachodnimi, wspięła się po stopniach na pomost i dołączyła do narzeczonego i licznie reprezentowanego duchowieństwa na centralnym podwyzszeniu. Trębacze, rozmieszczeni wysoko pod sklepieniem dla maksymalnego wykorzystania akustyki budowli, zadęli w swe intrumenty. (...) Katarzyna ubrana byla w białą suknię z szeroką krynoliną, na głowie zaś miała mantylę, welon z białego jedwabiu obszyty na brzegach kilkucentymetrowym pasem klejnotów. [D.S., str. 81]
Odczytano papieską dyspensę i warunki intercyzy. Henryk VII i Artur zatwierdzili tytuł własności ziem, z których osiągałaby dochody po ewentualnej śmierci męża, natomiast Hiszpanie wpłacili pierwszą ratę posagu, czyli 20 000 funtów w złocie.
Teraz nastąpiła właściwa ceremonia zaślubin, która trwała około trzech godzin. Po jej zakończeniu Katarzyna i Artur oraz cała świta przeszli pomostem do głównego ołtarza. 
Nowożeńcy trzymali się za ręce, jak to było przewidziane w programie. Znów zagrały fanfary, ale tuż przed wkroczeniem do prezbiterium młodzi zatrzymali się i odwrócili do zgromadzonych w kościele, najpierw na północną stronę, potem na południową, aby wszyscy mogli ich widzieć. Wyglądało to na spontaniczny gest i wzbudziło niekłamany zachwyt i aplauz tłumu. [D.S., str. 81]
Równie długo co zaślubiny trwała msza. Organizatorzy uroczystości pamiętali, że nawet koronowane głowy są tylko ludźmi i mają potrzeby fizjologiczne, więc dla Artura i Katarzyny przygotowano osobne kabiny z zasłonami i dachem, na wszelki wypadek.

Po mszy Artur udał się do pałacu biskupa, aby tam przywitać swą żonę, natomiast Katarzyna raz jeszcze przemierzyła cały pomost, przy czym znów towarzyszył jej książę Yorku.

* Uczta weselna i noc poślubna *

Ucztę weselną wyprawiono według Antonii Fraser - w zamku Baynard, według Davida Starkeya - w pałacu biskupa. W każdym razie o godzinie 17 earl Oksfordu, piastujący dziedziczne stanowisko lorda wielkiego szambelana, nakazał przygotować nowożeńcom łoże. Zajęły się tym ich guwernantki oraz inne damy.
Ścielenie królewskiego łoża było skomplikowaną czynnością, szczegółowo opisaną w "Księdze królewskiej". Składało się ono z kilku warstw i jego ułożenie wymagało zaangażowania sporego zespołu. Na samym dnie kładziono podściółkę ze słomy. Jeden z gwardzistów kładł się na nią i przewracał się kilka razy z boku na bok, by wyrównać słomę i sprawdzić, czy nie ma w niej ukrytej broni lub innych przedmiotów, które mogłyby zranić śpiącego. Słomę przykrywano płótnem, na nim kładziono materac z pierza, koc, potem dwa prześcieradła, znowu koc, na nim dwa lub trzy błamy futrzane, w tym jeden gronostajowy. Całość wieńczyło znów prześcieradło, na koniec dodawano poduszki, też przykrywane pasem płótna. Materac i poduszki musiały być silnie strzepinięte i "wzburzone", koce i prześcieradła dokładnie wygładzone, a ich wolne brzegi podwinięte pod spód. Całą procedurę kończył element religijny - skropienie łoża kilkoma kroplami wody święconej dla odegnania złych snów. [D.S., str. 82-83]
Damy dworu Katarzyny rozebrały ją i ułożyły w łożu. Artur miał coś w rodzaju wieczoru kawalerskiego, po którym grupa szlachty i duchowieństwa odprowadziła go do sypialni i do żony. Biskupi pomodlili się za młodą parę, pomachali kropidłami i kadzielnicami. Wreszcie Katarzyna i Artur zostali sami. Szczegóły tej i kolejnych wspólnych nocy tych dwojga będą po trzydziestu latach szczegółowo rozpatrywane i omawiane na forum publicznym, nawet międzynarodowym, ale wtedy, w listopadzie 1501 roku, żadne z nich jeszcze o tym nie wiedziało, zresztą Artur nie dowiedział się nigdy.

* Świętowania ciąg dalszy *

W poniedziałek pozwolono Katarzynie samotnie kontemplować ostatnie wydarzenia, odwiedził ją tylko earl Oksfordu, który przyniósł pozdrowienia od króla. We wtorek mogła ze wspomnianej już specjalnej loży w katedrze obserwować, jak Henryk VII wraz z synami dziękuje Bogu za jej małżeństwo z Arturem.

Następnie rodzina królewska udała się Tamizą do Westminsteru. Tam pasowano aż 76 rycerzy Orderu Łaźni. 18 listopada rozpoczęły się trwające tydzień zabawy: turnieje, maskarady, uczty, tańce. 26 listopada dwór udał się rzeką do Richmond, gdzie polowano i podziwiano przebudowany niedawno pałac. Trzy dni później hiszpańscy ambasadorowie, którzy eskortowali Katarzynę podczas podróży do Anglii, wyruszyli w drogę powrotną do domu zaopatrzeni w listy od Henryka VII, Elżbiety York i Artura, którzy prześcigali się w wychwalaniu synowej i żony.
***

Katarzyna Aragońska,
autor nieznany
Po latach sztormy i burze, które tak utrudniały Katarzynie podróż do nowej ojczyzny, uznano za złowróżbne. Po opisanych wyżej uroczystościach nastąpiła proza życia w obcym kraju, śmierć męża, upokorzenia ze strony Henryka VII, początkowo szczęśliwe małżeństwo z Henrykiem VIII, które zakończyło się tak spektakularnie i tak dla niej boleśnie.

***   ***   ***

Powyższy tekst to jakby streszczenie odpowiednich rozdziałów dwóch książek: "Sześciu żon Henryka VIII" Davida Starkeya oraz "Sześciu żon Henryka VIII" Antonii Fraser. Zaglądałam także do "Cnotliwego księcia" również autorstwa Davida Starkeya. Fraser i Starkey różnią się nieco, jeśli chodzi o szczegóły niektórych wydarzeń, więc siłą rzeczy w mojej kompilacji mogłam popełnić jakieś błędy (będę wdzięczna za poinformowanie mnie o nich). Odsyłam oczywiście do ich publikacji.
Wszystkie obrazki pochodzą z Wikipedii.

piątek, 29 kwietnia 2011

DOPÓKI MAMY TWARZE

Tytuł: Dopóki mamy twarze (Till We Have Faces)
Autor: Clive Staples Lewis
Pierwsze wydanie: 1956
Tłumaczenie: Albert Gorzkowski

Wydawnictwo: Esprit
ISBN: 978-83-60040-92-8
Stron: 359

Ocena: 3-/5


Ten utwór C.S. Lewisa nie spodobał mi się jako powieść: fabuła jest schematyczna i przewidywalna, wymyślona kraina ledwo zarysowana, postaci czarno-białe, dialogi przeważnie strasznie sztywne, a przez to niezbyt wiarygodne; styl też mnie nie urzekł. Książka nosi jednak podtytuł "Mit opowiedziany na nowo" i jako nowa wersja historii Erosa i Psyche może się wydać dosyć interesująca, zwłaszcza gdy jednocześnie skonfrontujemy ją z biografią i poglądami autora. 

Fabuła jest, jak wspomniałam, bardzo prosta. Król barbarzyńskiej krainy Glome miał trzy córki: Orual - mądrą, ale brzydką, Rediwal - ładną, ale głupią oraz  Istrę (nazywaną również Psyche) - przepiękną i dobrą. Bogowie nie obdarzyli go męskim potomkiem, choć nie żałował im ofiar. Na Glome spadały kolejne klęski, a kapłani orzekli, że jest to zemsta bogini Ungit, którą rozgniewały hołdy oddawane Psyche z powodu jej urody. Boginię mogła przebłagać tylko ofiara złożona z Istry. Orual bardzo kochałą swą przyrodnią siostrę i próbowała temu przeciwdziałać, ale czy śmiertelniczka może sprzeciwić się wyrokom bogów?

Nie jest to jednak opowieść o siostrzanej miłości (w każdym razie nie stanowi ona głównego wątku), ale raczej o relacjach między ludźmi i bogami. W porównaniu do boskich istot człowiek jest nikim, jest głupcem, istniejącym chyba tylko po to, żeby robić z siebie idiotę, zbyt ograniczonym, by móc przeniknąć przemądre zamysły potężnych bogów. Oczywiście zdarzają się wyjątki: śmiertelnicy, których wiara i posłuszeństwo są bezwarunkowe i bezgraniczne. Takim wyjątkiem była Psyche i za to została obdarzona boskością (skojarzyło mi się to z mitem chrześcijańskim o wniebowzięciu Maryi).
Wydaje mi się, że na przykładzie Orual i Psyche Lewis chciał pokazać, jak odmienny może być los człowieka bogobojnego i niewiernego Tomasza wsłuchującego się w podszepty racjonalnej filozofii. Oczywiście ten drugi źle skończy i okryje się wstydem. Zastanawiam się, czym Orual bardziej zawiniła w oczach bogów: zdrowym rozsądkiem czy egoizmem? Przypuszczam, że bardziej potępiali to pierwsze. A przecież dawała im szansę, chciała w nich uwierzyć. Dlaczego jej tego nie ułatwili?
- (...) Gdybym zamknęła oczy, uwierzyłabym, że ten jej pałac istnieje naprawdę.
- Lecz twoje oczy były otwarte i nie widziałaś go.
- Ale czy nie myślisz, że istnieje prawdopodobieństwo - dajmy na to, jak jeden do stu - że są rzeczy, których zobaczyć nie możemy?
- Z pewnością. Sprawiedliwość, Równość, Dusza, a także dźwięki muzyki.
 - Dziadku, nie o tym myślałam. Jeśli są dusze, dlaczego nia miałyby mieć swego domu?
Lis przeczesał palcami włosy w starym, znajomym geście nauczycielskiego niepokoju.
- Dziecko - rzekł stanowczo - trudno mi uwierzyć, że po tylu latach nie masz nawet bladego pojęcia o tym, co znaczy słowo dusza.
- Wystarczająco dobrze wiem, co ty przez nie rozumiesz, dziadku. Ale czy ty, nawet ty, wiesz wszystko? Czy istnieją rzeczy - chodzi mi o to, co realne - których nie możemy zobaczyć?
- Mnóstwo. Za naszymi plecami. To, co zbyt dalekie. I wszystko, gdy jest dość ciemno. [str. 168-169, fragment rozmowy Orual i Lisa]
Oczywiście Lis, grecki niewolnik, nauczyciel córek króla, musiał to wszystko potem odszczekać. Zastanawiam się, czy nie był aby alter ego autora, który przez pewien czas był ateistą, by potem wrócić na łono kościoła.

***

Chciałabym podkreślić, że to moja subiektywna interpretacja utworu, przefiltrowana przez pryzmat mojego światopoglądu. Czytałam wypowiedzi osób, które odebrały tę historię zupełnie inaczej.
Może łatwiej przełknęłabym te wszystkie morały, gdyby zakończenie było trochę bardziej wieloznaczne. Niemal do samego końca wszystko było jeszcze możliwe - nie byłam pewna, czy w świecie wykreowanym przez Lewisa bogowie to wymysł kapłanów, czy prawdziwe byty, ale finał nie pozostawia, niestety, wątpliwości. Szkoda.

Nie zachęcam do sięgania po "Dopóki mamy twarze", ale i stanowczo tego nie odradzam. Książka należy do tych łatwo przyswajalnych.


Na stronie wydawnictwa można zapoznać się z fragmentem książki (po kliknięciu w niebieski przycisk "Przeglądaj Książkę").

***

Dzień później. Zapomniałam wczoraj napisać, że na stronie 319 znalazłam zwrot "ubrałam ciemny płaszcz". Cóż to za plaga jakaś? Co na to korektor?

środa, 20 kwietnia 2011

EX LIBRIS. WYZNANIA CZYTELNIKA

Tytuł: Ex libris. Wyznania czytelnika (Ex Libris. Confession of a Common Reader)
Autorka: Anne Fadiman
Pierwsze wydanie: 1998
Tłumaczenie: Hanna Pustuła, Paweł Piasecki
Opracowanie i noty: Jan Gondowicz

Wydawnictwo: Znak
ISBN: 978-83-240-1307-4
Stron: 185

Ocena: 4/5



Zaczęłam pisać Ex libris, gdy zdałam sobie sprawę, jakie to dziwne, że o książkach często pisze się tak jak o tosterach. Czy ta marka tostera jest lepsza niż tamta? Czy ten toster za 24,95 dolara to właściwy zakup? Ani słowa o tym, co mogę pomyśleć o moim tosterze dziesięć lat później i nic o czułości, jaką mogę wciąż darzyć stary egzemplarz. Ów model czytelnika jako konsumenta - do utrwalenia którego sama przyczyniłam się wieloma recenzjami - niemal zupełnie pomija coś, co uważam za istotę czytania: nie chęć nabycia nowej książki, ale to, jak podtrzymujemy związki ze starymi, tymi, które przebywają z nami od lat, z tymi których faktura, barwa czy zapach stały się nam tak bliskie, jak skóra naszych dzieci. [str. 8]
Podejrzewałam to od jakiegoś czasu, a po przeczytaniu zbioru esejów Anne Fadiman jestem już całkowicie pewna - żadna ze mnie bibliofilka czy mól książkowy. Lubię czytać, wrażenia z lektur publikuję na blogu, między półkami w bibliotece czy księgarni  mogę chodzić godzinami, ale nie traktuję konkretnych egzemplarzy książek tak osobiście. Wyjątek robię tylko dla mojej "Ani z Zielonego Wzgórza", moich "Dumy i uprzedzenia", moich "Mistrza i Małgorzaty" oraz mojego "Imienia róży". Tę ostatnią książkę mam w dwóch wydaniach: kieszonkowym PIW-u oraz zwykłym z Kolekcji Gazety Wyborczej. Egzemplarz kieszonkowy czytałam wiele razy, drugi przeleżał kilka lat u mojej siostry, która w międzyczasie zdążyła czymś go oblać. I choć ten drugi jest wygodniejszy, choćby dlatego, że przypisy znajdują się na dole strony, a nie na końcu książki, to jednak wolę ten pierwszy. Zaczęłam przeglądać kiedyś wersję z GW i jestem niemal pewna, że w kilku miejscach odrobinę (na niekorzyść) różni się od wydania PIW-u. Muszę to dokładniej sprawdzić. (Ależ ja jestem egocentryczna - miałam pisać o "Ex libris", a piszę o sobie...)

Anne Fadiman kieruje swoje eseje do osób, dla których czytanie to religia, styl życia i styl bycia. Ja się do takich ludzi nie zaliczam, nie potrafiłam zatem w stosownych momentach podzielać uczuć i entuzjazmu autorki. Przytacza ona historię znajomych swoich znajomych, którzy na kilka miesięcy wynajęli dom dekoratorowi wnętrz. Poustawiał on ich książki według koloru i formatu. "Wkrótce potem ów dekorator zginął w wypadku samochodowym. Muszę wyznać, że zebrani przy stole jednomyślnie orzekli, iż sprawiedliwości stało się zadosć". [str. 13] No cóż, ja jednak wyżej niż przedmioty cenię ludzi.

Coś mnie jednak z autorką łączy: zapędy korektorskie. Oczywiście nie mogę się równać z rodziną Fadimanów ani pod względem determinacji (nie wycinam z gazet artykułów, w których popełniono błędy, i nie szukam literówek w instrukcjach obsługi różnych urządzeń), ani niezbędnej po temu wiedzy. W dodatku czasami dość dowolnie stosuję zasady interpunkcji, ale tylko na blogu:). Natomiast kiedy zauważę błąd w słowie drukowanym albo usłyszę w telewizji lub radiu, to nie posiadam się z oburzenia.

Bardzo mi się spodobały niektóre metafory Anne Fadiman. Np. swój uporządkowany księgozbiór porównywała do ogrodu francuskiego, bałagan na półkach męża - do angielskiego, natomiast stosunek do książek - do miłości dworskiej i zmysłowej.
Brat autorki został upomniany przez hotelową pokojówkę, ponieważ odłożył książkę grzbietem do góry.
Przez następnych trzydzieści lat dojrzewała we mnie świadomość, że tak jak człowieka można kochać na więcej niż jeden sposobów, tak istnieje więcej niż jeden sposób kochania książek. Pokojówka wierzyła w miłość dworską. Fizyczna istota książki była dla niej święta, jej forma nierozdzielna z treścią; kochanek winien jej platoniczne uwielbienie i szlachetne, acz z góry skazane na niepowodzenie wysiłki zachowania po wieczne czasy stanu nieskazitelnej czystości, w jakim książka opuściła księgarnię. Rodzina Fadimanów wierzyła w miłość zmysłową. Dla nas święte były słowa książki - ale służące im papier, tkanina, karton, klej, nici i farba drukarska stanowiły zaledwie naczynie, i wolno było obchodzić się z nimi tak rozpustnie, jak dyktowała żądza lub pragmatyzm, bez obawy popełnienia świętokradztwa. Bezlitosne używanie nie świadczyło o braku szacunku, lecz o zażyłości. [str. 50]
Ja preferuję jednak miłość dworską. W dzieciństwie tyle razy słyszałam, że o książki trzeba dbać, że dziś po prostu nie jestem w stanie zaginać rogów czy bazgrać po nich długopisem. Ołówkiem - owszem, ale tylko w egzemplarzach własnych lub bibliotecznych. (Muszę się do czegoś przyznać: w wypożyczonej z biblioteki powieści "To nie jest kraj dla starych ludzi" dopisałam na marginesie, że pewien akapit został bardzo źle przetłumaczony;)). W Polsce książki są relatywnie drogie, więc może dlatego traktuje się je u nas nieco inaczej. Z drugiej strony nie stronię od podjadania w trakcie lektury, ale na szczęście nie ma to na ogół wpływu na stan książki:).

Anne Fadiman upakowała w swoich esejach mnóstwo ciekawostek, związanych nie tylko z książkami. Ma bardzo dobry styl, jej teksty są błyskotliwe i świadczą o dużej erudycji. Oczywiście autorka nawiązuje przede wszystkim do literatury amerykańskiej i angielskiej, ale pod każdym esejem znajdują się Dopowiedzenia Jana Gondowicza, które umożliwiają połapanie się w aluzjach.
Niektóre teksty czytałam z większym zainteresowaniem, inne z mniejszym, a najbardziej spodobały mi się: "Zaślubiny księgozbiorów", "Moja Specjalna Półka", "Być Tam"  oraz "Imperatyw katalogiczny".

"Ex libris" nie jest arcydziełem, pozostaje jednak książką bardzo dobrą i na pewno zachwyci każdego prawdziwego bibliofila. Mnie trochę zmęczyła, chyba za dużo w niej, jak na mój gust, różowości, której autoironia Anne Fadiman nie zdołała zrównoważyć. Radzę podzielić lekturę tej książki na kilka etapów.
Poza tym przeżyłam małe rozczarowanie, a może raczej zadziwienie, kiedy przeczytałam w Podziękowaniach, że niektóre z przytoczonych przez autorkę ciekawostek "odgrzebywali i sprawdzali" dla niej inni ludzie; byłam przekonana, że zaczerpnęła je sama ze swojego pokaźnego ksęgozbioru.

Zwykle o tym nie piszę, ale w przypadku tej książki nie mogę o tym nie wspomnieć - jest ślicznie wydana (choć szlaczek wokół tekstu na każdej stronie można było sobie darować). Nad bijący po oczach zimno-biały papier przedkładam kremowy, a w "Ex libris" uzewnętrzniają się wszystkie jego zalety.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Wiosenne przesilenie

Zaczęłam "Ex Libris" Fadiman, "Na plebanii w Haworth" Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i "Raj utracony" Miltona. Najlepiej idzie mi czytanie "Raju utraconego", mimo że jest to lektura powtórna. Milton miejcami nudzi straszliwie, ale niektóry fragmentu jego poematu są genialne. 
Tak się sprawy mają, więc wątpię, czy zdążę coś napisać o którejś z tych książek przed wyjazdem na święta (może się wyrobię z Fadiman, bo to najkrótsze). Nie mogę się ostatnio skoncentrować na czytaniu, wciąż mnie coś wybija z rytmu, a tu jeszcze mama mnie straszy, że będę musiała piec jakieś placki. Może chce kogoś otruć.

***

Obejrzałam właśnie pierwszy odcinek serialu "Gra o tron" na podstawie powieści George'a R.R. Martina. Bez fajerwerków, ale nie jest źle. Spodobała mi się zwłaszcza Emilia Clarke jako Daenerys. Natomiast Winterfell wygląda jakoś dziwnie. chodzi mi konkretnie o wieże zamku. Nie przypominam też sobie, żeby ciała Dzikich w wiosce za murem były porozrywane - to jest po prostu nielogiczne. Poza tym szczegółem twórcy serialu dość wiernie trzymają się pierwowzoru. Czekam niecierpliwie na kolejne odcinki.

***

Pierwszy raz słyszę o obchodzeniu rocznicy pogrzebu. Wydaje mi się to niepotrzebne i dziwiaczne, bo przecież kilka dni temu obchodzono rocznicę śmierci osób zmarłych w wyniku katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. No ale cóż, niektórzy lubią celebrować celebrację. Jeszcze jedna okazja, żeby pokazać się elektoratowi z zafrasowaną losami Polski miną i poudawać, że chodzi o ideały, a nie o kasę i stołki. Co poniektórzy pewnie żałowali, że koło kościoła Mariackiego albo Wawelu nie poustawiano barierek, przez które można by widowiskowo przeskakiwać, poprzepychać się trochę z ochroną czy strażą miejską, a potem  chwalić się ranami odniesionymi w bohaterskim boju... Za ojczyznę, w błyskach fleszy.
PO nie musi mnie straszyć PiS-em - już się ich boję.

***

W empiku dziś i jutro można kupić książki z rabatem 30%. Promocja dotyczy książek zamawianych przez internet, przy czym zamówienie musi opiewać na kwotę większą nić 50 zł. [źródło]

***

Wypadałoby napisać coś o świętach, a przy okazji dam upust swojemu wrodzonemu sentymentalizmowi. 
Kiedy ja i moja siostra byłyśmy małe, tzn. miałyśmy około 5-6 lat, często zostawałyśmy same w domu. Widocznie rodzice nie bali się, że możemy go podpalić albo zalać... Zbliżały się święta wielkanocne, więc wpadłyśmy na genialny pomysł: postanowiłyśmy zrobić pisanki, co najmniej tak śliczne jak te pokazywane w telewizji. Wzięłyśmy jajka z lodówki i zaczęłyśmy je ozdabiać - oklejałyśmy je kolorową włóczką, malowałyśmy mazakami... Starałyśmy się bardzo. Wszystko na darmo. Niby skąd miałyśmy wiedzieć, że te jajka trzeba najpierw ugotować?? Niestety trzeba je było wyrzucić i całe nasze poświęcenie poszło na marne:(.