Autor: George Orwell
Pierwsze wydanie: prawie wszystkie teksty ukazywały się w prasie brytyjskiej w latach czterdziestych, a konkretnie: w latach 1940-1947; pisarz zmarł w styczniu 1950 r.
Tłumaczenie (i część przypisów): Bartłomiej Zborski
Wydawnictwo: Muza
ISBN: 83-7319-221-2
Stron: 375
Ocena: 4/5
Tę książkę wypożyczyłam przypadkowo: ot, stała sobie na półce z bibliotecznymi nowościami. Co prawda została wydana w 2002 r., ale ma pieczątkę: "Książka podarowana przez czytelnika", co widocznie miało miejsce niedawno. Ja tam bym jej nie oddała, po pierwsze dlatego, że nie pozbywam się żadnych książek, nawet tych, których bardzo nie lubię, po drugie - podobała mi się i chciałabym jeszcze do niektórych tekstów kiedyś wrócić. Do tej pory Orwell (a właściwie Eric Arthur Blair) kojarzył mi się przede wszystkim z "Folwarkiem zwierzęcym" i "1984", a gdzieś w księgarni widziałam z daleka jego "Dzienniki wojenne". Po lekturze omawianego tu zbioru esejów oraz zapoznaniu się z najważniejszymi faktami z jego biografii postrzegam go jako człowieka ciekawego świata, niespokojnego ducha, postać zdecydowanie wartą zainteresowania (muszę sobie o nim kiedyś poczytać).
Ten wpis jest w jeszcze mniejszym stopniu recenzją niż większość zamieszczanych tu przeze mnie tekstów. To raczej notatki z lektury, napisane po lekturze.
Ten wpis jest w jeszcze mniejszym stopniu recenzją niż większość zamieszczanych tu przeze mnie tekstów. To raczej notatki z lektury, napisane po lekturze.
Tematyka esejów Orwella jest bardzo zróżnicowana, niektóre wydały mi się bardzo interesujące, inne mniej, o czym za chwilę. Teraz może kilka słów o stylu. Zazdroszczę Orwellowi precyzji i przejrzystości, dzięki którym jego teksty, pisane ponad sześćdziesiąt lat temu, nadal czyta się bardzo dobrze. Być może są zbyt długie jak na preferencje wielu współczesnych czytelników i wymagania większości współczesnych redakcji, ale mnie to nie przeszkadzało. Podziwiam go jeszcze za jedną rzecz - potrafi krytykować bez zacietrzewienia, rzeczowo, co mi się rzadko udaje, niestety.
Do każdego eseju istnieje sporo, często bardzo obszernych, przypisów autorstwa Orwella, tłumacza (czyli Bartłomieja Zborskiego) lub redakcji "The Complete Works of George Orwell", 1988. Bardzo przydatne.
Do każdego eseju istnieje sporo, często bardzo obszernych, przypisów autorstwa Orwella, tłumacza (czyli Bartłomieja Zborskiego) lub redakcji "The Complete Works of George Orwell", 1988. Bardzo przydatne.
Pierwszy tekst - "Dziennik chmielobrania" (1931) zupełnie mnie zaskoczył. Nie miałam wcześniej pojęcia, że Orwell wiódł kiedyś żywot włóczęgi! I to na własne życzenie. Był socjalistą, więc może to jakaś forma bratania się z ludem? Udawał cockneyowski akcent, sypiał na ulicach Londynu i w domach noclegowych, wędrował wraz z małą grupką prawdziwych trampów w poszukiwaniu pracy na roli (m.in. zbierali chmiel), musiał uczestniczyć w drobnych kradzieżach (głównie jedzenia), żeby nie wypaść z roli.
Tę noc, ponieważ rankiem wyruszaliśmy do hrabstwa Kent, postanowiłem spędzić w łóżku, dlatego też udałem się do schroniska przy Southwark Bridge Road. Nocleg kosztuje tam siedem pensów, a przybytek ów należy do najtańszych w Londynie, o czym zresztą świadczą dobitnie panujące tam warunki. Łóżka są długości pięciu stóp, nie ma poduszek (trzeba położyć pod głowę zrolowany płaszcz), roi się od pcheł, poza tym są pluskwy. Kuchnia znajduje się w ciasnej i cuchnącej piwnicy, gdzie zastępca szefa siedzi przy stole wypełnionym popstrzonymi przez muchy ciasteczkami z dżemem, które sprzedaje - tuż przy ubikacji. Tamtejsze szczury są tak dokuczliwe, że właściciel trzyma kilka kotów przeznaczonych specjalnie do ich zwalczania. Lokatorzy byli chyba dokerami i dobrze patrzyło im z oczu. Był wśród nich pewien młodzieniec - blady, wyglądał na suchotnika, lecz również niewątpliwie doker - który okazał się entuzjastą poezji. Powtarzał:
Kukułcza fraza przeniklywa
Powietrza kwietnia nie przeszywa
Jak pieśń, grająca pośród zbóż
Hiebrydom nad milczeniem mórz.
- z prawdziwym uczuciem. Trzeba przyznać, że nawet go zbytnio nie wyśmiewano. [str. 8]
W "Tygodnikach dla chłopców" (1940) Orwell omawia historię, treść i funkcję taniutkiej prasy dla nastolatków, która w tamtych czasach cieszyła się ogromną popularnością we wszystkich zakątkach Imperium. Czasopisma te zawierały jedno lub kilka opowiadań, których bohaterami byli kilkunastoletni uczniowie fikcyjnej public school, w rodzaju Eton. Postaci były bardzo zróżnicowane, aby każdy każdy czytelnik mógł się z którąś z nich utożsamić, a wydawcy robili wszystko, aby dzieciaki uwierzyły, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Z czasem pojawiały się nowe tytuły i nowa tematyka: Dziki Zachód, Legia Cudzoziemska, przygody jakiegoś detektywa, wojna, Tarzan oraz nauka (początki SF?;)). Bez względu na treść opowiadania te były bardzo schematyczne i pod wieloma względami dość konserwatywne (w odróżnieniu od pisemek amerykańskich). Orwell ubolewał nad pomijaniem przez autorów zagadnień związanych z życiem klasy robotniczej, z której wywodziło się przecież wielu czytelników. Wynikało to, jego zdaniem, z tego, że wszystkie tytuły należały do wielkich koncernów prasowych, które za ich pośrednictwem wpływają na umysły młodzieży i urabiają sobie przyszłych pracowników i konsumentów.
Również tygodniki dla młodych, pracujących kobiet karmiły czytelniczki samymi iluzjami. Zupełnie jak współczesne telenowele i niektóre filmy.
A jednak świat "Oracle" i "Peg's Paper" to świat czystej fantazji. Kształt tej fantazji nigdy się nie zmienia, a jej osnową jest wyobrażenie, że, droga czytelniczko, jesteś bogatsza niż w rzeczywistości. Po lekturze niemal każdego opowiadania pochodzącego z łamów tych pism człowiek doznaje uczucia, że obcował z jakimś straszliwie przytłaczającym "wyrafinowaniem". Bohaterowie pochodzą rzekomo z klasy robotniczej, lecz ich obyczaje, wnętrza domów, odzież, poglądy, a nade wszystko ich sposób mówienia - wszystko to należy do klasy średniej. Postacie te wydają cotygodniowo o kilkanaście funtów więcej aniżeli wynoszą ich dochody. I wydawcom najwyraźniej właśnie o to chodzi. Przyświeca im bowiem jeden cel: ofiarować zmęczonej i znudzonej robotnicy fabrycznej lub zniszczonej życiem matce pięciorga dzieci fantastyczne życie, w którym ona sama mogłaby wejść w rolę, no, może nie księżnej (konwencja ta wyszła już z mody), lecz, powiedzmy, żony dyrektora banku. [str. 60-61]
Esej pt. "Sztuka Donalda McGilla" (1941) wydał mi się mniej interesujący, ponieważ traktuje o pocztówkach z humorystycznymi obrazkami, których dzisiaj już się chyba nie spotyka. Tytułowy McGill wydał się Orwellowi wzorcowym przedstawicielem tej branży i autorem najśmieszniejszych rysunków. (Przykłady można znaleźć np. tutaj; zdecydowanie to nie jest mój typ poczucia humoru). W każdym razie tego rodzaju pocztówki, z przyziemnymi i nieco wulgarnymi niekiedy żartami, były, zdaniem Orwella potrzebne, bo w jakimś stopniu przełamywały obowiązującą hipokryzję, zwłaszcza w dziedzinie życia intymnego. Nie można było takich spraw poruszać w prasie, natomiast tego typu żarty czasami, "ilekroć cenzor się zdrzemnie" [str. 83], przepuszczano w music-hallach. Pocztówki były czymś pośrednim i łatwo dostępnym dla każdego.
Potem mamy świetny tekst pt. "Karol Dickens" (1940), najdłuższy w tym zbiorze. Orwell bardzo dobrze znał twórczość tego pisarza, właściwie chyba się wychował na jego powieściach. Rozprawia się z niektórymi stereotypami dotyczącymi dzieł Dickensa i jego osoby. Czytałam tylko "Dawida Copperfielda", "Olivera Twista", "Klub Pickwicka" i "Opowieść wigilijną", ale było to chyba jakoś na początku liceum albo pod koniec podstawówki, czyli prawie przed potopem. W każdym razie niewiele z tego pamiętam, ale Orwell pisze o tych i innych książkach Dickensa tak ciekawie, że muszę do nich wrócić. Co prawda już wówczas (tzn. w 1940 r.), jego zdaniem, styl tego autora uchodził za archaiczny (a co dopiero dziś...), ale z drugiej strony prawie każdy Anglik, nawet jeśli nie doczytał do końca żadnej powieści Dickensa, w lot rozpoznaje odniesienia do jego dzieł czy ich bohaterów, myśli obrazami z tych utworów - były tak sugestywne (podobno). To samo dotyczy chyba Jane Austen. Oboje często przewijają się w powieściach współczesnych angielskich pisarzy.
Dickens dobrze poznał wiele aspektów "niskiego życia" - na przykład życie nieszczęśników osadzonych w więzieniu za długi - był przy tym twórcą popularnym, potrafił pisać o zwykłych ludziach. To samo można powiedzieć o wszystkich brytyjskich prozaikach XIX wieku najbardziej charakterystycznych dla tego czasu. Doskonale znali oni otaczający ich świat, podczas gdy pisarz współczesny żyje w tak beznadziejnej izolacji, że typowa powieść współczesna jest powieścią o autorze. [str. 126]
Chętnie przytoczyłabym tu więcej cytatów z tego eseju, ale nie chce mi się ich przepisywać wraz z całym kontekstem. Zamierzam natomiast zeskanować sobie całość:). Chciałabym umieć tak pisać o pisarzach i ich twórczości.
Esej pt. "Wells, Hitler i państwo światowe" (1941) to, o ile dobrze rozumiem, ostra krytyka pacyfizmu, internacjonalizmu głoszonego przez część socjalistów i intelektualistów oraz niektórych poglądów H.G. Wellsa. Pacyfizm i tak rozumiany internacjonalizm, zdaniem Orwella, brały się po części z pewnej ignorancji głosicieli tych idei i tylko dzięki temu, że nie stały się one zbyt popularne, w 1939 roku i później znaleźli się jeszcze ludzie, którzy chcieli oddawać życie za Anglię. Uważał, że Wells za bardzo wierzył w naukę i racjonalizm społeczeństw, które to siły (zdaniem Wellsa) prędzej czy później zawsze i nieuchronnie pokonują zjawiska tak niedorzeczne jak wojna czy dyktatura. Wells nie zauważył, że nauka i technologia mogą z powodzeniem służyć ciemnej stronie mocy, że Hitler może zwyciężyć nawet mimo absurdalności swoich poglądów.
Co w ubiegłym roku utrzymało Anglię przy życiu? Niewątpliwie częściowo bliżej niesprecyzowana idea dotycząca lepszej przyszłości, jednak głównie atawistyczne uczucie patriotyzmu, wrodzone przeświadczenie narodów anglojęzycznych, że cudzoziemcy są ludźmi od nich gorszymi. Jednocześnie od dwudziestu lat najważniejszym celem działań angielskich lewicowych intelektualistów było zniszczenie tego poczucia; gdyby dopięli celu, zapewne ulice Londynu patrolowaliby dziś esesmani. A dlaczego Rosjanie walczą jak lwy przeciwko Niemcom? Być może w imię jakiegoś na wpół zapomnianego socjalizmu utopijnego, jednak przede wszystkim bronią oni Świętej Rosji ("uświęconej ziemi ojczystej"), którą Stalin przywrócił do istnienia w nieco tylko zmienionej formie. Energia, która kształtuje świat, ma źródło w emocjach - w poczuciu dumy z tego, że samemu należy się do jakiejś rasy, także z kultu przywódcy, z wiary religijnej, z uwielbienia wojny - która liberalni intelektualiści bez wahania uznają za anachronizmy i które na ogół wytrzebili tak doszczętnie, że pozbawili się niemal wszelkiej siły i zdolności działania. [str. 163]
Muszę się nad tym zastanowić. Sama nie jestem "lewicową intelektualistką", ale też nie uważam się za patriotkę. Gdyby wybuchła wojna, to być może wzięłabym w niej czynny udział (gdyby nie udało mi się wcześniej uciec wraz z bliskimi), ale nie dla flagi biało-czerwonej, tylko w ramach samoobrony. To temat na dłuższy wpis i może kiedyś takowy sprokuruję.
"Mark Twain - licencjonowany kpiarz" (1943) to króciutka krytyka tego amerykańskiego pisarza. Orwell cenił go za "Pod gołym niebem", "The Innocents at Home" i "Życie na Missisipi" (a zwłaszcza za fragmenty opisujące amerykańskie społeczeństwo i obyczajowość), natomiast zarzucał Twainowi asekuranctwo, tak w życiu, jak i w działalności literackiej, które uniemożliwiło mu przekazanie czytelnikom czegoś naprawdę istotnego, czego więcej niż tylko zbioru anegdot.
Dalej mamy tekst o intrygującym tytule "Czy socjaliści mogą być szczęśliwi?" (1943). Orwell uważał, że celem socjalizmu nie powinno być powszechne szczęście, a powszechne braterstwo. Świat, w którym ludzie kochaliby się i szanowali, zamiast oszukiwać się i mordować, byłby wstępem do kolejnych zmian na lepsze, choć ich dokładnego kierunku nie da się jeszcze określić.
Szczęście, jego zdaniem, to coś względnego, subiektywnego, krótkotrwałego, czyli właściwie niemożliwego do zdefiniowania, a przez to zwykle określanego przez kontrast z czymś złym, nieprzyjemnym - z nieszczęściem. Stąd np. opisy piekła są szczegółowe i obrazowe, nieba - wyjątkowo lakoniczne, a "dobre" utopie "zawsze nieatrakcyjne i zwykle tchną martwotą" [str. 180], do tego stopnia, że wolelibyśmy, aby nigdy nie powstały. Dlatego lepiej dążyć do czegoś bardziej konkretnego, czyli do braterstwa.
Esej pt. "Arthur Koestler" (1944) poświęcony jest temu pisarzowi i dziennikarzowi pochodzenia węgierskiego, a szczególnie trzem jego utworom: "The Gladiators", "Ciemność w południe" oraz "Krucjata bez krzyża". Orwell uważał, że tylko ludzie żyjący, choćby przez pewien czas tylko, w kraju o ustroju totalitarnym, potrafią o nim pisać.
Być może to, co powiem, jest przesadą, lecz jeżeli nawet, to niewielką - otóż ilekroć w naszym kraju ukazuje się książka dotycząca totalizmu i sześć miesięcy po wydaniu wciąż jeszcze warto wziąć takie dzieło do ręki, okazuje się, że jest to tłumaczenie z obcego języka. [str. 190]
Prawdopodobnie (bo tu o swojej twórczości w ogóle nie wspomina) postanowił przełamać tę złą passę angielskich autorów i w 1943 roku zaczął pisać "Folwark zwierzęcy", który został opublikowany w 1945 roku, a w 1948 roku ukazał się "1984". Obie powieści to dziś klasyka gatunku. Udało mu się, być może dlatego, że nie spędził całego życia na wymyślaniu fabuł czy politykierstwie, wziął natomiast udział w hiszpańskiej wojnie domowej.
Kolejny tekst pt. "Antysemityzm w Wielkiej Brytanii" (1945) to próba analizy przyczyn tego zjawiska. Orwell uważał, że choć od lat trzydziestych obowiązuje swego rodzaju autocenzura i osoby na pewnym poziomie nie przyznają się do antysemityzmu, nawet jeśli podzielają takie poglądy, to jednak są one w angielskim społeczeństwie dość powszechne, choć wszyscy znali los kontynentalnych Żydów, którym nie udało się w porę uciec z terenów okupowanych przez Niemców. Natomiast patrząc z perspektywy dziesięcioleci czy wręcz stuleci, sprawy zmierzały w dobrym kierunku. (Pamiętam, jak w trakcie pierwszej lektury "Ivanhoe" Waltera Scotta zdumiewał mnie sposób, w jaki odnoszono się do Izaaka z Yorku). Orwell starał się podejść do tego zagadnienia racjonalnie, naukowo, obiektywnie, ale tego rodzaju analizę uniemożliwiała mu wspomniana, wszechobecna hipokryzja.
Teraz coś do miłośników literatury - tekst pt. "Dobre złe książki" (1945). Tego rodzaju utwory nie mają "żadnych pretensji literackich, lecz za to się nie starzeją, podczas gdy o innych poważnych dziełach dawno już zapomniano" [str. 220]. Orwell wymienił tu sporo stosownych przykładów, ale mnie większość tytułów (z wyjątkiem opowiadań o Sherlocku Holmesie i "Chaty wuja Toma") nic nie mówiła. Zafrapowało mnie następujące stwierdzenie:
Dalej znajduje się trochę dziwny tekścik pt. "Ośrodki wypoczynku i rozkoszy" (1946), który Orwell napisał po lekturze jakiegoś artykułu o projekcie nowoczesnego centrum wypoczynkowego, nafaszerowanego zdobyczami techniki, sztucznością i tłumem turystów, odgrodzonych zupełnie od natury. Jego zdaniem wiele wynalazków (np. kino, radio, samolot) tłumi świadomość człowieka, pozbawia go ciekawości świata, "ogólnie rzecz biorąc, upodabnia go psychicznie do zwierzęcia" [str. 239].
Gdyby Orwell nagle ożył w 2010 roku, musiałby uznać, że ludzkość już zdecydowanie chyli się ku upadkowi. A może pisał w ten sposób, ponieważ widział, jak w czasie wojny wykorzystywano zdobycze i osiągnięcia nauki. Z samolotu można zrzucić bombę, ale można również przetransportować nim ekipę ratunkową na miejsce klęski żywiołowej.
Następnego eseju pt. "Refleksje nad Jamesem Burnhamem" (1946) streszczać nie będę, bo trochę mnie znudził. To polemika z głośną wówczas książką Burnhama - "Rewolucją manadżerską". Nie moja bajka, więc tylko zacytuję jeden z przypisów Orwella:
"Polityka przeciw literaturze: analiza "Podróży Gullivera" (1946) - ten esej również sprawił mi pewne trudności, ponieważ nie czytałam tej ani żadnej innej powieści Swifta. Być może i ten tekst sobie zeskanuję, żeby kiedyś porównać moje wrażenia z lektury z opiniami Orwella. Jak wskazuje tytuł, analizuje on również polityczne zapatrywania Swifta i stwierdza, że są zupełnie odmienne niż jego własne, choć jednocześnie "Podróże Gullivera" są i pozostaną jedną z najbardziej cenionych przez niego książek.
Kolejny tekst pt. "Lir, Tołstoj i Błazen" (1947) to polemika z pamfletem Tołstoja krytykującym twórczość Szekspira oraz bezmyślny zachwyt jego dziełami, który wynika z tego, że "odpowiadają [one] areligijnej i amoralnej umysłowości wyższych klas jego oraz naszych czasów". Orwell uważa, że choć pewna część zarzutów pod adresem Szekspira jest zasadna, to z większością trudno polemizować, bo są nieprecyzyjne i mgliste albo wręcz fałszywe, a poza tym wzięły się najpewniej z nieprzyjemnych osobistych przeżyć Tołstoja i z jego specyficznego pojmowania obowiązków pisarza wobec społeczeństwa (w poprzednim numerze "Polityki" był ciekawy artykuł na jego temat).
Zbiór wieńczy esej pt. "Anglicy" (1944, opublikowany w 1947). No cóż, ujmę to tak: wolę teksty, w których Orwell nie epatuje swoimi politycznymi poglądami;). Tu zastanawia się, czy można "traktować narody tak jak pojedynczych ludzi", zakłada, że można, i pisze o współczesnych Anglikach, Anglii, o ich przyszłości oraz o tym, jakie działania należy podjąć, aby przetrwali "jako wielki naród".
Szczerze mówiąc, ja nie przepadam za takimi uogólnieniami. Kiedy czytam np. w prasie różne analizy dotyczące nas, Polaków, to jakoś nie potrafię żadnej znanej mi osoby jednoznacznie przydzielić do jednej z grup opisywanych przez socjologów, psychologów społecznych i tzw. publicystów, którzy sprawiają wrażenie, jakby nigdy nie wyściubili nosa poza Warszawę. Ich zdaniem w dużych miastach wszyscy ludzie są tolerancyjni, a centrum towarzyskim każdej wsi jest przystankowa wiata albo ławka przed sklepem.
To oczywiście tylko taka moja dygresja, od której nie mogłam się powstrzymać - akurat Orwell sporo wiedział o tym, jak żyje się ludziom spoza jego warstwy społecznej. Pisze, że przeciętny Anglik to człowiek spokojny, uprzejmy, szanujący prawo, pozbawiony zmysłu estetycznego, bez pretensji do bycia intelektualistą, ceniący raczej charakter niż imponderabilia idei politycznych czy religijnych, przywiązany do zwierząt, interesujący się sportem, darzący zbyt dużą estymą ludzi znajdujących się wyżej od niego w hierarchii społecznej. Co prawda podziały klasowe są bez porównania mniejsze niż jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej, należy jednak podejmować działania, które będą te różnice niwelować: nałożyć bardzo wysokie podatki na najbogatszych, poprawić edukację, "znieść cechy klasowe angielszczyzny" [str. 364], tzn. ujednolicić wymowę tak, aby wszyscy mówili tak samo, więc akcent nikogo by już nie dyskryminował, promować wielodzietność. A kiedy już to wszystko nastąpi, Anglicy będą mogli być wzorem dla reszty świata. (Nie widzicie tego, ale w tym miejscu unoszę brwi i wzruszam ramionami).
Choć nie podzielam wielu poglądów Orwella, to widocznie "potrafię zdobyć się na obiektywność intelektualną", bo oceniłam zbiór "Anglicy i inne eseje" na solidną czwórkę;). Zaintrygował mnie ten pisarz, więc postaram się (kiedyś) przeczytać jakąś jego biografię i chętnie sięgnę (również - kiedyś) po jeszcze inne jego książki.
Kolejny tekst pt. "Antysemityzm w Wielkiej Brytanii" (1945) to próba analizy przyczyn tego zjawiska. Orwell uważał, że choć od lat trzydziestych obowiązuje swego rodzaju autocenzura i osoby na pewnym poziomie nie przyznają się do antysemityzmu, nawet jeśli podzielają takie poglądy, to jednak są one w angielskim społeczeństwie dość powszechne, choć wszyscy znali los kontynentalnych Żydów, którym nie udało się w porę uciec z terenów okupowanych przez Niemców. Natomiast patrząc z perspektywy dziesięcioleci czy wręcz stuleci, sprawy zmierzały w dobrym kierunku. (Pamiętam, jak w trakcie pierwszej lektury "Ivanhoe" Waltera Scotta zdumiewał mnie sposób, w jaki odnoszono się do Izaaka z Yorku). Orwell starał się podejść do tego zagadnienia racjonalnie, naukowo, obiektywnie, ale tego rodzaju analizę uniemożliwiała mu wspomniana, wszechobecna hipokryzja.
Teraz coś do miłośników literatury - tekst pt. "Dobre złe książki" (1945). Tego rodzaju utwory nie mają "żadnych pretensji literackich, lecz za to się nie starzeją, podczas gdy o innych poważnych dziełach dawno już zapomniano" [str. 220]. Orwell wymienił tu sporo stosownych przykładów, ale mnie większość tytułów (z wyjątkiem opowiadań o Sherlocku Holmesie i "Chaty wuja Toma") nic nie mówiła. Zafrapowało mnie następujące stwierdzenie:
Istnienie dobrej złej literatury - innymi słowy to, że kogoś może rozbawić, ekscytować, a nawet wzruszyć i rozczulić książka, której rozum po prostu nie chce potraktować poważnie - świadczy o tym, że sztuka i intelekt to dwie różne rzeczy. [str. 222-223]To chyba zależy od tego, jak zdefiniujemy sobie sztukę;). I jeszcze:
(...) wyrafinowanie intelektualne może stać się tylko zawadą dla opowiadacza (...) [str. 222]Prawda? Weźmy choćby "Harry'ego Pottera" (wciąż nie wiem, czy się aby nie wybrać na najnowszą ekranizację): świat magii wykreowany przez Rowling jest wręcz alogiczny i straszliwie niespójny, a jednak to całkiem przyjemna lektura (jak się człowiek odpowiednio do niej nastawi).
Dalej znajduje się trochę dziwny tekścik pt. "Ośrodki wypoczynku i rozkoszy" (1946), który Orwell napisał po lekturze jakiegoś artykułu o projekcie nowoczesnego centrum wypoczynkowego, nafaszerowanego zdobyczami techniki, sztucznością i tłumem turystów, odgrodzonych zupełnie od natury. Jego zdaniem wiele wynalazków (np. kino, radio, samolot) tłumi świadomość człowieka, pozbawia go ciekawości świata, "ogólnie rzecz biorąc, upodabnia go psychicznie do zwierzęcia" [str. 239].
Gdyby Orwell nagle ożył w 2010 roku, musiałby uznać, że ludzkość już zdecydowanie chyli się ku upadkowi. A może pisał w ten sposób, ponieważ widział, jak w czasie wojny wykorzystywano zdobycze i osiągnięcia nauki. Z samolotu można zrzucić bombę, ale można również przetransportować nim ekipę ratunkową na miejsce klęski żywiołowej.
Następnego eseju pt. "Refleksje nad Jamesem Burnhamem" (1946) streszczać nie będę, bo trochę mnie znudził. To polemika z głośną wówczas książką Burnhama - "Rewolucją manadżerską". Nie moja bajka, więc tylko zacytuję jeden z przypisów Orwella:
Trudno doprawdy wymienić nazwisko choćby jednego polityka, który dożył osiemdziesiątki i nadal cieszy się popularnością i szacunkiem. Ten, kogo nazywamy "wielkim" mężem stanu, to zwykle ktoś, kto umiera, nim jego polityka zaczyna przynosić realne efekty. Gdyby Cromwell żył kilka lat dłużej, prawdopodobnie utraciłby władzę i dziś by uchodził za miernego przywódcę. Gdyby Pétain zmarł w 1930 roku, oddawano by mu cześć we Francji jako bohaterowi i patriocie. Napoleon powiedział niegdyś, że gdyby podczas marszu na Moskwę został trafiony kulą armatnią, przeszedłby do historii jako największy człowiek wszech czasów. [str. 270]
"Polityka przeciw literaturze: analiza "Podróży Gullivera" (1946) - ten esej również sprawił mi pewne trudności, ponieważ nie czytałam tej ani żadnej innej powieści Swifta. Być może i ten tekst sobie zeskanuję, żeby kiedyś porównać moje wrażenia z lektury z opiniami Orwella. Jak wskazuje tytuł, analizuje on również polityczne zapatrywania Swifta i stwierdza, że są zupełnie odmienne niż jego własne, choć jednocześnie "Podróże Gullivera" są i pozostaną jedną z najbardziej cenionych przez niego książek.
Zachodzi zatem pytanie: jak ma się podzielanie poglądów pisarza do przyjemności, jaką dostarcza lektura jego dzieła?
Jeśli ktoś potrafi zdobyć się na obiektywność intelektualną, dostrzeże i doceni wartość merytoryczną poglądów autora, z którym głęboko się nie zgadza; przyjemność obcowania z taką książką to jednak zupełnie inna para kaloszy. Zakładając, że istnieje coś takiego jak sztuka dobra i sztuka zła, cechy owego dobra i zła powinny tkwić w danym dziele sztuki - i to bynajmniej nie w sposób autonomiczny, lecz niezależnie od usposobienia odbiorcy. Poniekąd nie może być zatem tak, że w poniedziałek wiersz jest dobry, a we wtorek zły. Jeśli jednak oceniać ów wiersz, kierując się tym, jak dalece wzbudza on uznanie, powyższa konstatacja może być bezsprzecznie prawdziwa, albowiem uznanie czy też przyjemność, jakich ów wiersz dostarcza, jest czymś, czym nie można dowolnie rozporządzać, czymś subiektywnym.. Nawet najbardziej kulturalna osoba nie odczuwa przez większość doby żadnych doznań estetycznych, a do tego każdego można bardzo łatwo pozbawić zdolności takiego odczuwania. Jeśli ktoś się bardzo czegoś boi, jeśli jest głodny, jeśli cierpi na ból zęba czy chorobę morską, wówczas Król Lir nie wydaje mu się lepszy niż Przygody Piotrusia Pana. Oczywiście, w sensie intelektualnym przeświadczenie o tym, że jest on lepszy, pozostaje, w formie wszelako jedynie prostego faktu, który zachowaliśmy w pamięci; dopiero gdy przykry stan mija, w pełni odczuwamy wartość sztuki Shakespeare'a. Ocena estetyczna może zostać zdeformowana w sposób równie - a bodaj jeszcze bardziej - dramatyczny, ponieważ w takim przypadku przyczynę trudniej dostrzec - przez dezaprobatę polityczną lub moralną. Jeśli książka wywołuje w nas gniew, boleśnie rani lub bulwersuje treścią, nie znajduje naszego uznania bez względu na swoją obiektywną wartość. Jeśli uznamy ją za książkę naprawdę szkodliwą, taką, która może wywrzeć niekorzystny wpływ na innych ludzi, stworzymy zapewne teorię estetyczną, która wykaże, iż książka ta jest bezwartościowa. Współczesna krytyka literacka to w znacznej mierze miotanie się pomiędzy dwoma systemami wartościowania. Jednak możliwy jest również proces odwrotny: oto przyjemność bierze górę nad dezaprobatą, chociaż widać jak na dłoni, że owej przyjemności dostarcza dzieło szkodliwe. [str. 290-291]
Kolejny tekst pt. "Lir, Tołstoj i Błazen" (1947) to polemika z pamfletem Tołstoja krytykującym twórczość Szekspira oraz bezmyślny zachwyt jego dziełami, który wynika z tego, że "odpowiadają [one] areligijnej i amoralnej umysłowości wyższych klas jego oraz naszych czasów". Orwell uważa, że choć pewna część zarzutów pod adresem Szekspira jest zasadna, to z większością trudno polemizować, bo są nieprecyzyjne i mgliste albo wręcz fałszywe, a poza tym wzięły się najpewniej z nieprzyjemnych osobistych przeżyć Tołstoja i z jego specyficznego pojmowania obowiązków pisarza wobec społeczeństwa (w poprzednim numerze "Polityki" był ciekawy artykuł na jego temat).
Nie znamy zbyt dobrze przekonań religijnych Shakespeare'a, sądząc zaś na podstawie jego utworów, doprawdy trudno byłoby dowieść, że w ogóle je miał. Jednak w każdym razie nie był on ani świętym, ani kandydatem na świętego: był człowiekiem z krwi i kości, i do tego nie zawsze zbyt zacnym. Na przykład wiadomo, że niewątpliwie zabiegał o dobre stosunki z ludźmi możnymi i potrafił im schlebiać nader służalczo. Widać również, że był ostrożny, by nie powiedzieć tchórzliwy, jeśli chodzi o głoszenie niepopularnych opinii. Postacie, które dałoby się identyfikować z ich autorem, niemal nigdy nie wypowiadają kwestii o charakterze wywrotowym czy pachnących niedowiarstwem. W sztukach Shakespeare'a wszyscy głosiciele radykalnej krytyki społecznej, osoby odrzucające powszechnie akceptowane kłamstwa, są bufonami, złoczyńcami, szaleńcami, udają obłęd lub też doznają ataków gwałtownej histerii. Utworem o szczególnie wyraźnie zaznaczonej takiej tendencji jest Król Lir. Zawiera on sporo krytyki społecznej - czego Tołstoj nie dostrzega - przekazywanej w zawoalowanej formie, aczkolwiek jej wyrazicielami są wyłącznie Błazen, Edgar, gdy symuluje obłąkanie, albo wreszcie Lir podczas napadów szaleństwa. W chwilach gdy jest przy zdrowych zmysłach, rzadko kiedy słyszymy z jego ust inteligentne wypowiedzi. A jednak już sam ów fakt, że Shakespeare czuł się zmuszony do stosowania takich zabiegów, świadczy o rozległości jego myśli i zainteresowań. Nie mógł się powstrzymać od skomentowania dosłownie wszystkiego, choć żeby to czynić, nakładał kolejne maski. [str. 314-315]
Zbiór wieńczy esej pt. "Anglicy" (1944, opublikowany w 1947). No cóż, ujmę to tak: wolę teksty, w których Orwell nie epatuje swoimi politycznymi poglądami;). Tu zastanawia się, czy można "traktować narody tak jak pojedynczych ludzi", zakłada, że można, i pisze o współczesnych Anglikach, Anglii, o ich przyszłości oraz o tym, jakie działania należy podjąć, aby przetrwali "jako wielki naród".
Szczerze mówiąc, ja nie przepadam za takimi uogólnieniami. Kiedy czytam np. w prasie różne analizy dotyczące nas, Polaków, to jakoś nie potrafię żadnej znanej mi osoby jednoznacznie przydzielić do jednej z grup opisywanych przez socjologów, psychologów społecznych i tzw. publicystów, którzy sprawiają wrażenie, jakby nigdy nie wyściubili nosa poza Warszawę. Ich zdaniem w dużych miastach wszyscy ludzie są tolerancyjni, a centrum towarzyskim każdej wsi jest przystankowa wiata albo ławka przed sklepem.
To oczywiście tylko taka moja dygresja, od której nie mogłam się powstrzymać - akurat Orwell sporo wiedział o tym, jak żyje się ludziom spoza jego warstwy społecznej. Pisze, że przeciętny Anglik to człowiek spokojny, uprzejmy, szanujący prawo, pozbawiony zmysłu estetycznego, bez pretensji do bycia intelektualistą, ceniący raczej charakter niż imponderabilia idei politycznych czy religijnych, przywiązany do zwierząt, interesujący się sportem, darzący zbyt dużą estymą ludzi znajdujących się wyżej od niego w hierarchii społecznej. Co prawda podziały klasowe są bez porównania mniejsze niż jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej, należy jednak podejmować działania, które będą te różnice niwelować: nałożyć bardzo wysokie podatki na najbogatszych, poprawić edukację, "znieść cechy klasowe angielszczyzny" [str. 364], tzn. ujednolicić wymowę tak, aby wszyscy mówili tak samo, więc akcent nikogo by już nie dyskryminował, promować wielodzietność. A kiedy już to wszystko nastąpi, Anglicy będą mogli być wzorem dla reszty świata. (Nie widzicie tego, ale w tym miejscu unoszę brwi i wzruszam ramionami).
Choć nie podzielam wielu poglądów Orwella, to widocznie "potrafię zdobyć się na obiektywność intelektualną", bo oceniłam zbiór "Anglicy i inne eseje" na solidną czwórkę;). Zaintrygował mnie ten pisarz, więc postaram się (kiedyś) przeczytać jakąś jego biografię i chętnie sięgnę (również - kiedyś) po jeszcze inne jego książki.
A ja akurat dzielę się książkami z biblioteką. Głównie tymi, którymi zachwycałam się jako nastolatka - mam nadzieję zachęcić tym do czytania dzieciaki z osiedla. Nasza biblioteka nie jest bogato wypożyczona, ale każdy kolejny egzemplarz zbiory te powięsza i to się liczy.
OdpowiedzUsuńEseje Orwella są raczej nie dla mnie (pomijając ten dotyczący książek) - dysputy polityczne średnio mnie interesują.
Ale precyzyjna i wnikliwa recenzja! Bardzo Ci dziękuję. Przeczytałam z dużą przyjemnością.
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się termin Orwella "Dobre złe książki" :)
Klaudyno, ja niestety nigdy nie byłam osobą zbyt szczodrą, a już gdy chodzi o książki... Podzieliłabym się z biblioteką, gdybym miała co najmniej trzy egzemplarze - wtedy jeden byłby dla mnie, drugi dla siostry, a trzeci zaniosłabym temu miłemu, uczynnemu panu z wypożyczalni dla młodzieży;). W bibliotece dla dorosłych pracują jakieś takie oschłe panie...
OdpowiedzUsuńLirael, ja tam tego za recenzję nie uważam, przecież to prawie same streszczenia i cytaty:).
Autorem pojęcia "dobre złe książki" był, jak informuje Orwell, Chesterton. Raczej go nie opatentował, więc pewnie można stosować bez przeszkód;). Orwell zdefiniował ten rodzaj powieści jeszcze w ten sposób:
Skądinąd wszystkie te książki należą, prawdę powiedziawszy, do gatunku literatury "ucieczki". Dzięki nim w naszej pamięci tworzą się urocze zakątki, ciche i spokojne ustronia, do których możemy powracać duchem w rozmaitych porach - tyle tylko ze nie należy żywić złudzeń, iż opowiadają one o prawdziwym życiu. [str. 221]
Co za rozpiętość tematyczna. "Antysemityzm w Wielkiej Brytanii" i "Dobre złe książki" zapowiadają się szczególnie ciekawie.
OdpowiedzUsuńMnie najbardziej się spodobał tekst o Dickensie. W każdym razie warto się za tą książką rozejrzeć.
OdpowiedzUsuń