Impresje

czwartek, 26 listopada 2009

BLAGIER


Tytuł: Blagier
Autor: Stephen Fry
Pierwsze wydanie: 1991

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok: 2001
Stron: 320

Ocena: 3-/5

Zainteresowałam się tą książką ze względu na osobę autora. Stephena Fry'a znałam wcześniej jako aktora występującego w serialu "Czarna Żmija", filmach "Wilde" i "Gosford Park" (i innych, których nie oglądałam). Orientowałam się, że jest homoseksualistą i że przyjaźni się z innym brytyjskim aktorem i komikiem, Hugh Lauriem. W związku z lekturą "Blagiera" poszerzyłam nieco swą wiedzę na jego temat.
Poza aktorstwem zajmuje się również pisaniem książek i scenariuszy, jest prezenterem telewizyjnym i generalnie osobą znaną i wpływową, oczywiście zwłaszcza w Wielkiej Brytanii.
Niedawno głośno było o wywiadzie, w którym zasugerował, że podczas II wojny światowej obozy koncentracyjne nieprzypadkowo zakładano na terytorium naszego kraju. Później przepraszał za to stwierdzenie na swoim blogu. Również niedawno brał też udział w debacie na temat kościoła katolickiego, całkiem ciekawej, którą można znaleźć na youtube (w prawym dolnym rogu ekranu można włączyć polskie napisy). Już z tych kilku "biograficznych" zdań wyłania się postać barwna i kontrowersyjna.

Wydaje mi się, że kiedy osoba znana nam z innego rodzaju aktywności bierze się za pisanie książek, oceniamy jej twórczość, kierując się sympatią lub antypatią, jaką powzięliśmy w stosunku do niej, na podstawie jej wcześniejszej działalności. Ja lubię Stephena Fry'a jako aktora, a ta akurat książka jest w dodatku podobno odrobinę autobiograficzna... stąd moje trochę mieszane uczucia podczas i po lekturze.

Głównym bohaterem powieści jest Adrian Healey, którego poznajemy w poważnym wieku lat piętnastu, jako ucznia ekskluzywnej angielskiej szkoły średniej z internatem. Jest inteligentny, ma świetną pamięć, jest bezczelnym notorycznym kłamcą, elokwentnym erudytą i pozuje na homoseksualistę.
"Adrian poprawił orchideę w butonierce, skontrolował kamasze, podciągnął lawendowe rękawiczki, obciągnął kamizelkę, wsadził pod pachę hebanową laseczkę, raz i drugi przełknął ślinę i jednym pchnięciem otworzył na oścież drzwi do szatni. 
- No, moje kochaneczki - wykrzyknął. - Gratulacje! Moje gratulacje! To sukces! Absolutny sukces!
- Co on ma, kurwa, na sobie? - rozległo się prychnięcie z zaparowanego końca pomieszczenia." [str. 12]
Swojej orientacji nie musiał ukrywać, ale wiedział, że uczucia do eterycznego Cartwrighta, młodszego ucznia tej samej szkoły, nie powinien raczej rozgłaszać. Seks z innym chłopcem w ubikacji był jak najbardziej dopuszczalny (w końcu dziewczyn pod ręką nie było), o ile obaj byli sobie całkowicie obojętni. Adrian był kontrowersyjny, ale znany i lubiany. Może dlatego, że swojej wrażliwości, wyobraźni, wyobcowania nie wystawiał na widok publiczny.
Śledzimy jego losy (i wybryki) na kolejnych szczeblach edukacji, aż po studiowanie filologii angielskiej w Cambridge. Tu na scenę wkracza postać bardzo znacząca dla dalszego rozwoju fabuły - profesor Trefusis, promotor Adriana. Był pierwszym nauczycielem, który zdołał zachęcić Adriana do wysiłku intelektualnego, a w dodatku wciągnął go w aferę szpiegowską, choć z tego zdajemy sobie sprawę stopniowo. Ten wątek na pewno w powieści nie dominuje i dla mnie przynajmniej był przez dłuższy czas trochę irytujący, bo nie rozumiałam, jak on się ma do głównej osi fabuły. Tego dowiadujemy się dopiero na ostatnich stronach, które usprawiedliwiają wcześniejsze wtręty.
Adrian nie jest narratorem, ale jego losy śledzimy raczej z jego perspektywy. Pamiętając, jaki z niego kłamczuch, musimy się zastanawiać, co w tej opowieści jest prawdą, a co urozmaicającą ją blagą.

Styl, w jaki Stephen Fry opisuje nam te wydarzenia, jest elegancki, wiele zdań na pewno można określić jako błyskotliwe czy zabawne. Z drugiej strony fabuła nie jest jakoś specjalnie oryginalna czy porywająca. To nie jest książka, która odmieni czyjeś życie, nie będzie też źródłem żadnych toposów czy archetypów. Ale przeczytać jak najbardziej można, nawet z pewną dozą przyjemności.

Na koniec przytoczę opis mieszkania profesora Trefusisa, marzenie chyba każdego bibliofila.
"Mieszkanie Trefusisa dało się określić jednym słowem.
Książki.
Książki, książki i jeszcze raz książki. A potem, kiedy patrzący byłby skłonny pomyśleć, że to już chyba koniec, jeszcze więcej książek. Trudno było zobaczyć bodaj centymetr kwadratowy drewna, ściany czy podłogi. A przejśc można było tylko ścieżkami wyciętymi pomiędzy ścieżkami książek. Stąpanie po tch dróżkach, między książkami sięgającymi z obu stron człowiekowi do pasa, przypominało pokonywanie labiryntu. Trefusis nazwał swój pokój "libraryntem". Tereny, na których dało się usiąść, były jak laguny na koralowej rafie książek." [str. 47]
Dla porządku dodam, że profesor nie był do tych woluminów jakoś specjalnie przywiązany,nie otaczał kultem nawet rzadkich i cennych egzemplarzy, traktował książki przedmiotowo (w końcu tym akurat są); interesowała go tylko treść.

2 komentarze:

  1. Nie byłam przekonana do tegoż autora, ale chyba będę musiała się przekonać, czy jest tak, jak piszesz :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie jest to jakaś bardzo wymagająca lektura, ale całkiem sympatyczna, tak jak i jej autor, o ile można to ocenić na podstawie jego występów w filmach i przy innych okazjach.

    OdpowiedzUsuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.