Czytam "Autoportret z pamięci" Henryka Voglera, właściwie część trzecią pt. "Dojrzałość" (dwóch pierwszych nie mam, niestety), i być może wkrótce o tej książce coś więcej napiszę, a dziś ograniczę się tylko do jednego cytatu. Fragment ten skojarzył mi się z filmem dokumentalnym "Defilada", którego kawałek obejrzałam dziś rano w telewizji, a który w pewnym stopniu koresponduje z autobiografią Voglera. Zresztą ideologiczne pranie mózgu to temat bardzo uniwersalny i wciąż aktualny.
W 1955 roku Vogler, wówczas m.in. redaktor naczelny Wydawnictwa Literackiego, wybrał się (albo został wysłany) wraz z delegatami z wydawnictw warszawskich do NRD z typową wizytą roboczą w "bratnim kraju". Program pobytu był wypełniony, ale przewidziano chyba też czas wolny, skoro Vogler wybrał się na spacer po Berlinie:
Nie było jeszcze wtedy muru oddzielającego stolicę NRD od Berlina Zachodniego. Tylko tablice z napisami ustawione w odpowiednich punktach miasta informowały, że w danym miejscu rozpoczyna się któryś z trzech sektorów. Można było nawet ich nie zauważyć i podczas ulicznego spaceru przekroczyć, nie zdając sobie z tego sprawy, nie strzeżone granice. Dopiero po chwili rzucała się w oczy zmiana. Eleganckie witryny sklepowe, modne stroje przechodniów, oddziały Armii Zbawienia na rogach ulic świadczyły, że jest się już w innym świecie.Przytrafiło mi się to pewnego dnia, gdy przedpołudniem wybrałem się na samotną przechadzkę. Nagle uświadomiłem sobie, gdzie się znajduję, i ogarnął mnie popłoch. Okazało się, jak potężne jest oddziaływanie propagandy. Drżałem z lęku, jaki odczuwa lojalny obywatel popełniając czyn niedozwolony. Oglądałem się ostrożnie na boki chowając głowę w ramiona, jakby w nadziei, że w ten sposób nie zostanę zauważony i przyłapany na gorącym uczynku nielegalnego przekraczania granicy.Ale obok tego stwierdzałem jeszcze dziwniejsze objawy. Wystąpiły one w związku z heroiczną wręcz w tych warunkach decyzją skosztowania coca-coli. Napój ten (z niedających się dziś pojąć przyczyn) oficjalne środki przekazu kwalifikowały u nas w owych czasach jako ohydny wymysł kapitalistycznego oraz imperialistycznego przemysłu. wyprodukowany w celach deprawacji i zatruwania socjalistycznych organizmów. Kiedy owego przedpołudnia w Berlinie Zachodnim wstąpiłem do kawiarni i ujrzałem tam małą, oryginalnego kształtu butelkę tego płynu, serce niemal stanęło w gardle, prawie tak, jakby ukazał mi się eliksir szatana. Połykając cierpki mroźny napój, oczekiwałem niemal jakiegoś niezwykłego wstrząsu, a nawet przez chwilę wydawało mi się, że w moim ciele istotnie dokonuje się nieznany proces przemiany. Lecz nic podobnego nie nastąpiło. [str. 275-276, WL 1981]
W 1955 roku Vogler miał 44 lata, a jednak bał się Coca-Coli. Może miał w pamięci kuriozalny z dzisiejszej perspektywy wiersz Adama Ważyka pt. "Piosenka o Coca-Cola":
Dobrze wam było pić Coca-Cola.
Ssaliście naszą cukrową trzcinę,
zjadali nasze ryżowe pola,
żuliście kauczuk, złoto, platynę,
dobrze wam było pić Coca-Cola.
My, co z bagnistych piliśmy studzien,
dzisiaj pijemy wodę nadziei,
męstwo, którego źródło jest w ludzie,
pijemy wodę w górach Korei,
Mmy, co z bagnistych piliśmy studzien.
Po Coca-Cola błogo, różowo
za parę centów amerykańskich
śniliście naszą śmierć atomową,
pięć kontynentów amerykańskich.
po Coca-Cola błogo, różowo!
My, co pijemy wodę nadziei,
wiemy, gdzie sięga dziś nasza wola:
wyszliście z Chin, wyjdziecie z Korei,
my wam przerwiemy sen Coca-Cola,
my, co pijemy wodę nadziei.
W PRL Coca-Colę zaczęto oficjalnie produkować i sprzedawać dopiero w 1972 roku. Ludziom pozwolono wreszcie delektować się tą nikłą namiastką Zachodu. Co ciekawe, hasło reklamowe "Coca-Cola. To jest to!", widniejące również na plakacie obok, wymyśliła w 1982 roku Agnieszka Osiecka, potem zmieniono je na "Zawsze Coca-Cola", a w 2000 roku prof. Jerzy Bralczyk zaproponował "Coca-Cola: co za radość" [źródło].
Oczywiście ja nie pamiętam ani czasów, kiedy Coca-Colę nazywano "stonką ziemniaczaną w płynie", ani tych pierwszych lat, kiedy można ją było wreszcie u nas kupić, ale chyba rozumiem entuzjazm ówczesnych konsumentów, bo sama przeżywałam podobny, ale trochę później i na nieco innym tle.
Cieszyłam się na przykład z zeszytu w kolorowej okładce, który pod koniec lat osiemdziesiątych przywiozła z Niemiec koleżanka mamy, bo różnił się tak bardzo (wyglądem i jakością) od tego, co można było kupić w sklepie papierniczym. Te gumki z Zachodu, które rzeczywiście ścierały, a nie tylko rozmazywały ołówek czy kredkę! Potem i u nas można było wreszcie kupić papier naprawdę kolorowy i mazaki fluorescencyjne*, za którymi wtedy przepadałam.
Aż głupio dzisiaj o tym pisać, ale tak jakoś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wypraszaliśmy w pobliskim sklepie spożywczym kolorowe tekturowe pudełeczka po słodyczach - do dziś mam w domu takie po Milki-Wayach, w którym przechowywane są zdjęcia:). Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych zbierałyśmy z koleżankami ulotki wykładane w drogeriach, bo drukowane były na ładnym papierze, kosmetyki nazywały się po zagranicznemu, no i jeszcze wtedy wierzyłyśmy w te reklamy:).
Miałyśmy też z siostrą trochę puszek, ale nasi rodzice rzadko kupowali napoje w tego rodzaju opakowaniu i, niestety, nasza kolekcja w żaden sposób nie mogła się równać ze zbiorem rodzeństwa ciotecznego z miasta wojewódzkiego...
Gdybyśmy tylko mieli pieniądze, wydalibyśmy je wszystkie na rzeczy z dzisiejszego punktu widzenia kiczowate i powszechne, ale wtedy wspaniałe, bo nowe i - na szczęście - nie zakazane.
* Pozwolę sobie na jeszcze jedną autobiograficzną dygresję (postępująca skłonność do zanudzania obcych ludzi własnymi wspomnieniami świadczy chyba o nieuchronnym wkraczaniu w wiek średni. Trudno:)).
Do dziś pamiętam, jak w trzeciej klasie podstawówki nauczycielka kazała nam w wybrany przez nas sposób obramować pocztówkę przyklejoną na środku kartki z bloku. Ileż ja się napracowałam przy rysowaniu kwiatków i szlaczków we wszystkich możliwych kolorach, z przewagą wściekłego różu, wściekłej zieleni i równie wściekłej żółci. Dominowały prace podobne do mojej, ale ku naszemu zaskoczeniu pani pochwaliła niepozorny pomysł kolegi, który po prostu nakleił wokół pocztówki dwa paski papieru w kolorze czerwonym i dwa zielone. Swoje preferencje plastyczne mogłam na szczęście bez przeszkód realizować w zeszytach do religii, gdzie intensywność szlaczków była miarą zaangażowania w katechezę:).
Zakupy z mamą w pedecie (ktoś pamięta pedety?) na warszawskiej Pradze, a potem pepsi w kawiarence Murzynek, bodajże. Nasze oranżady nie były tak intensywnie gazowane, tu bąble leciały nosem. Miałem pewnie z 5 lat :P Ja już zdecydowanie wkroczyłem w wiek średni :)
OdpowiedzUsuńPS. Czy przy dacie hasła Osieckiej nie ma literówki? Nie 1972?
Ja pamiętam pedety, a właściwie pedet w Starachowicach. Ciekawe, czy ktoś tak jeszcze mówi na ten budynek.
UsuńCoca-Cola czy Pepsi nie zapisały się w żaden szczególny sposób w mojej pamięci. Z napojów tamtych czasów najlepiej pamiętam Kaskadę, zwykłą oranżadę (nie mogłam pojąć, dlaczego tak się to pisze, skoro mówiliśmy "orężada"), no i napój w przezroczystej torebeczce, w którą wbijało się słomkę - uwielbiałam go, zwłaszcza kiedy był zimny.
Co do PS - dane wzięłam ze strony Coca-Coli, do której linkuję. Być może tam jest błąd?
U nas też się mówiło orężada i właściwa pisownia wydawała i się dziwaczna:)) Ale najlepsza była cytroneta, kwaskowa i z mnóstwem bąbelków. Produkowana na Okęciu w Warszawie:P
UsuńCo do Osieckiej, to część internetu twierdzi, że 1982, a część, że jednak 1972 - ponoć w tym samym konkursie na hasło wziął udział Wańkowicz:)
W każdym razie zmiany stosunku ludzi i władz do Coca-Coli na przestrzeni dekad świadczyły i świadczą o zmianach społecznych: zakazana, bo imperialistyczna, dostępna, bo czymś trzeba proletariat ugłaskać, wreszcie powszechna, a w końcu odradzana, bo niezdrowa.
UsuńA oranżadę w proszku znacie? Zamiast wsypywać ją do wody, żeby mieć napój, pasjami zlizywało się sam proszek z dłoni :)
UsuńJasne. Galaretki tak samo :)
UsuńJa zawsze wyjadałam vibovit z opakowania:).
UsuńA jakże:) Ostatnio okazało się, że chłopczyk z pudełka to tak naprawdę dziewczynka, szokująca sprawa :)
UsuńW takim razie ten cały gender to nie jest chyba wymysł naszych czasów:).
UsuńNajwyraźniej :P
UsuńA kto pamięta namiastkę pudrowych pastylek miętowych, czyli akron? :)
UsuńNamiastkę? Pudrowe pastylki były zawsze w sprzedaży :)
UsuńChyba że w miastach :P
UsuńWielkie mi miasto, Warszawa :P Ale pierwszy raz pastylki pudrowe jadłem na wakacjach na wsi i był tego do woli. A co to akron?
UsuńJa też sobie nie przypominam problemów z zakupem tych cukierków, przynajmniej w Starachowicach:). Nie jadłam ich od wieków, ale chyba sobie znowu kupię, żeby sprawdzić, czy smakują jak dawniej...
UsuńElenoir: nie smakują :(
UsuńJa jestem w stanie pochłonąć każde słodycze w dowolnej ilości, niestety, więc jednak spróbuję przekonać się sama:).
UsuńJa narzekam, bo te współczesne nie mają tak wyrazistego smaku pseudoowocowego, który zapewniał przypuszczalnie dodatek wycofanych już z obiegu chemikaliów :)
UsuńAkron to były tabletki na kaszel/ból gardła. Nie wolno było zjeść więcej niż ileśtam, ale kto to wtedy patrzył na takie nieistotne szczegóły :P
UsuńAaaa, to ja wyjadałem glukardiamid, ale nie zamiast pastylek pudrowych, tylko z ogólnego łakomstwa :)
UsuńJa przez pewien czas jadłam tynk ze ścian, naprawdę nie wiem dlaczego, ale podobno niektóre dzieci tak mają:).
UsuńJa pamiętam kiedy miałam lat naście i pojechałam z wizytą do rodziny w NRD. NRD już było wtedy bliskie upadku i wkraczał tam kapitalizm. No i to, co najbardziej mi się podobało, to...reklamy w telewizji. Oglądałam je jak urzeczona...może to też kwestia wieku, bo dzieci chyba lubią jak coś jest kolorowe, miga, rusza się... W każdym razie teraz to dla mnie brzmi jak niezłe dziwactwo, przecież jak tylko puszczają reklamy, wychodzę z pokoju albo wyłączam głos.
OdpowiedzUsuńCórka kuzyna też przepadała za reklamami telewizyjnymi, kiedy była malutka, ale to nie było wcale tak dawno temu, więc chyba coś w tym jest:).
UsuńA ja z pierwsze wizyty na Zachodzie zapamiętałam najbardziej - zapach w sklepach! Jakże rózny od naszego swojskiego odoru kapusty kiszonej :)
Usuń