Autor: Grzegorz Gortat
Pierwsze wydanie: 2009
Wydawnictwo "Nasza Księgarnia"
ISBN: 978-83-10-11688-8
Stron: 250
Ocena: 4-/5
Czytałam na blogach parę pozytywnych recenzji książek Grzegorza Gortata i już od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem przeczytania jednej z nich. Wypożyczyłam akurat "Złą krew" przypadkowo, nie patrząc nawet na blurb. Przeczytałam go dopiero po powrocie z biblioteki i wtedy moja ciekawość jeszcze wzrosła.
Opowieść subiektywna - jak w przypadku każdej próby przywołania przeszłości, gdy żal za czasem bezpowrotnie minionym przeplata się z pretensjami do historii.A więc powieść w dużej mierze autobiograficzna. Autor urodził się dokładnie w tym samym roku, w którym na świat przyszedł mój tata, choć okres dzieciństwa wspominają zupełnie inaczej - Grzegorz Gortat dorastał w Łodzi, a mój tata w zabitej dechami kieleckiej wsi, przez którą nawet pekaes nie jeździł, co nikogo specjalnie nie dziwiło, bo na biegnącej przez ową wieś drodze asfalt pojawił się dopiero jakieś dziesięć lat temu. Co tam asfalt. Na podwórzu u mojego dziadka/wujków i cioci jeszcze do początku lat dziewięćdziesiątych stała, jak to się mówiło, stara chałupa, kryta strzechą, w której nocowaliśmy, kiedy przyjeżdżaliśmy na dwutygodniowe wakacje. I tu mogłabym Wam dokładnie opisać, jak ten dom wyglądał, bo pod wpływem książki Grzegorza Gorata zebrało mi się na wspomnienia, ale autor ma ciekawsze i bardziej szczegółowe, więc może przejdę do omawiania moich wrażeń z lektury:).
Zważywszy, że czas potrafi zniekształcić odciśnięte w pamięci wydarzenia, a obiektywizm pisarza na przekór jego intencjom nader chętnie ulega podszeptom wyobraźni, uznałem za stosowne nadać bohaterom, narratora nie wyłączając, fikcyjne imiona i nazwiska. [fragment opisu na okładce]
Zacznę, jak zwykle, od fabuły. Michał Bodler, w którym można się domyślać alter ego autora, urodził się w 1957 roku. Jego rodziców połączył raczej przypadek niż wielka miłość, a alkoholizm i bumelanctwo ojca poskutkowały rozwodem. Michał zamieszkał wraz z matką. Zofia Bodler troszczyła się przede wszystkim o to, żeby syn nie wdał się w ojca, który w końcu wylądował w więzieniu.
Dziś w dużych miastach każdy żyje osobno, wtedy o prawie do prywatności nikt chyba jeszcze nie słyszał - wszyscy stanowili część lokalnej społeczności i znajdowali się stale pod obserwacją sąsiadów, a każde choćby odrobinę niecodzienne wydarzenie musiało być omówione i osądzone przez konsylium złożone ze wszystkich mieszkańców kamienicy. Malowniczy to był tłumek, więc na ich przykładzie autor mógł pokazać różnorodny stosunek zwykłych Polaków do ówczesnej rzeczywistości (szczególną sympatią zapałałam do pani Graczyk).
Opowieść Michała rozpoczyna się w 1962 roku, kończy latem 1968. Chłopiec przytacza nie tylko wspomnienia o sobie, rodzinie i kolegach, ale napomyka również o większości istotnych wydarzeń z tego okresu, np. o śmierci J.F. Kennedy'ego, Gagarina, wojnie w Wietnamie, wizycie de Gaulle'a czy o wydarzeniach marcowych.
Drugim bohaterem powieści jest Jochanan Fajner. Przyszedł na świat w 1906 roku, więc teoretycznie nie bardzo nadawał się na przyjaciela Michała, ale łączyło ich coś, co pozwalało pokonać różnice pokoleniowe: zła krew. W chłopcu krążyła krew ojca - pijaka i lekkoducha; spodziewano się, że pójdzie w jego ślady. W Fajnerze - żydowska, co jeszcze niedawno, w czasie wojny, oznaczało wyrok śmierci. On jej uniknął, jego najbliżsi nie.
Kiedyś był cenionym, również za granicą, pisarzem i krytykiem. Potem trafił do Sonderkommando w Oświęcimiu i pracował przy przewożeniu zagazowanych ciał do krematorium. Po wojnie wrócił do Łodzi, mieszkał niedaleko Michała. Spotykał go powszechny ostracyzm, właściwie z nikim nie rozmawiał, okoliczni mieszkańcy straszyli nim dzieci.
Michał czuł się czasami niemal równie wyobcowany, więc zrozumienia szukał właśnie u pana Jochanana. Fajner opowiadał chłopcu o swoim dzieciństwie na łódzkich Bałutach, o środowisku żydowskich intelektualistów w Warszawie, o Oświęcimiu.
Wydaje mi się, że największą korzyścią, jaką Michał odniósł z tych rozmów, było przekonanie, że w każdych okolicznościach można być sobą, że żadne piętna narzucone człowiekowi przez społeczeństwo nie mają decydującego wpływu na to, kim się jest. Przypuszczam, że tę lekcję chłopiec zrozumiał trochę później, ale jednak zrozumiał.
***
Książka wydaje się miejscami nie tyle opowieścią o dzieciństwie i dorastaniu, co raczej kroniką wydarzeń politycznych. Autor przytacza fragmenty artykułów z ówczesnej prasy albo cytuje przemówienia Gomułki. Miejscami wypada to trochę nienaturalnie, ale w ogóle nie psuje przyjemności czytania. Grzegorz Gortat ma, jak to się mówi, bardzo lekkie pióro, więc nawet kiedy pisze o tragedii, robi to w sposób wyważony. Kartki książki przewracają się same.
Przypuszczam, że nie wszystkie opisane tu wydarzenia rzeczywiście miały miejsce, że nie wszystkie rozmowy przytoczone są dosłownie, ale uważam, że udało się autorowi oddać ducha tamtych czasów. Zdjęcia niektórych miejsc i pierwowzorów niektórych bohaterów (oraz nawiązujące do nich cytaty) można obejrzeć na stronie Grzegorza Gortata.
Ciekawa jestem, czy ktoś podobny do powieściowego Jochanana Fajnera rzeczywiście istniał.
Edycja: zapomniałam wcześniej napisać, że bardzo mi się spodobał ostatni akapit.