Impresje

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Kobieta w literaturze LII

Źródło cytatu: "O czym się nie mówi" Gabrieli Zapolskiej, Universitas 2002 r., str. 13-17.

   Dlatego też, gdy zaraz nazajutrz z wielkim cynizmem i spokojem Konitz ofiarował mu ni stąd, ni zowąd swoją dotychczasową kochankę, ani na chwilę nie przyszło mu na myśl - odmówić.
   I owszem. - Przyjął zaofiarowanie uprzejmie, jakby rzecz naturalną. - Ci dwaj panowie od biurka do biurka ustępowali sobie kobietę i jej pieszczoty i wszystko, co jej było, tak jakby ustępowali sobie laskę albo jakiś inny przedmiot, którego jeden miał już nadto, a drugi potrzebował. - Przy szmerze ciekącego po szybach jesiennego deszczu, w zimnie i szarudze zanurzeni w duszne ciepło biura z jego nudną i śmiesznie ogłupiającą farsą rozmaitych hec ocieniowych, dopełniali swej szarej, monotonnej egzystencji tym bezpłatnym handlem, jaki pomiędzy sobą prowadzili.
   Pierwszy znów ozwał się Konitz:
   - Więc kolega chce ją naprawdę?
   Krajewski, nie zmieniając pozycji, odparł obojętnie:
   - Chcę!
   Po chwili przecież dodał:
   - Kto to?
   - Szwaczka.
   - To dobrze.
   Konitz powstał i zbliżył się do niego.
   - A cóż kolega myślał? że co?
   - Nic. A dawno się puszcza?
   - Czy ja wiem! Powiada, że nie. Ale kto tam może co wiedzieć. Grunt jest tylko w tym, abym był jeden. Prawda? - No naturalnie, że wolę, że jest tak, jak jest. Ale... jeden. O! to grunt.
   - Dużo pan na nią wydaje?
   Konitz się zachłysnął.
   - Coś tam, ale prawie z miłości. Wierna mi jest...
   - A skąd pan masz tę pewność?
  - O! z takimi dziewczętami wiedzieć zawsze można. To jeszcze szczere. Dopiero później nauczy się kłamać. Przyprowadzę ją panu jutro. Albo czekaj pan. Zrobimy tak. - Przyślę ją do pana i powiem, że sam przyjdę. - Kup pan co bądź, kota, kanarka. One mają pasję do zwierząt. Więc wmówię w nią, że będziemy oglądać. - Ona przyjdzie, a ja nie...
   Śmiał się i ręce zacierał.
   - Co dobrze? będzie czekać, czekać - no a pan tymczasem skorzystaj. Gdy już stanie mi się niewierną, skończy się wszystko. Jest bardzo... jakby to powiedzieć... romansową. - Przeniesie swoją romansowość na pana. - Przeprowadzka nie będzie ją wiele kosztować. Co?
   Krajewski kiwał głową.
   - Dobrze.
   Chwilę ogarnął go niesmak, że on to właśnie ma dziedziczyć tak bezpośrednio metresę po tym małym, czupurnym i trochę brudnym kogucie. I ogarnął go znowu smutek szary i beznadziejny.
   - Więc jutro o trzeciej?
   - Dobrze.
   Konitz jednak nie odchodził. Kręcił papierosa brzydko i szukał po kieszeniach zapałek.
   - Ta moja nowa... - zaczął znowu - to sklepowa. Gdzie? nie powiem panu, bo jeszcze byś mi ją odebrał. Nawet prowadzi się dobrze. Jak Boga kocham. Miałem masę trudu, żeby ją sobie urobić. Nawystawałem się pod sklepem, a szczególniej w deszcz. - Pan się dziwi? E! to pan nowicjusz. W deszcz najłatwiej się takie sprawy załatwiają. Taka dziewczyna jest przede wszystkim jakaś znużona, smutna. Potem wychodzi na wichurę, na słotę. Błoto, ciemnica - przejmują ją strachem. Zawsze się zatrzymuje przed bramą i waha się chwilę, jakby nie wiedziała, gdzie iść. - Na dorożkę nie ma, a tak by chętnie w nią wsiadła. Więc podsunąć się wtedy - powiadam panu. Dusza szczera. I nie być natarczywym. Broń Boże! tylko tak... niby że smutno, że tak okropnie jakoś... Ja tak tę moją wziąłem i tę, co ją panu dam, i tę, co ją będę miał.
   Uporał się wreszcie z papierosem i stał teraz, kołysząc się przed Krajewskim, który patrzył znów przed siebie cichy i jakby skupiony w sobie.
   - Bajecznie dużo mają w sobie sentymentów!... — skrzypiał znów Konitz — ale to dla nas lepiej. I widzi pan, właśnie woda na nasz młyn. Bo niby kochają się, a jak kochają, nie zdradzają. Bezpiecznie dla nas i dobrze. Cóż pan nic nie mówi?
   - Nic. Słucham!
   - I ma pan rację. Ja kobiety na pamięć umiem. Tylko popatrzę, oho! już wiem, co ona warta. Mnie nigdy żadna nie nabierze na fałszywą minę. Czasem idzie taka, że przysięgniesz, to coś dla nas, a tu, panie, to już takie coś, co to splunięcia nie warte. - Mam taki węch. Zaraz odróżnię. Ja w całym mieście wiem, gdzie jest jeszcze takie jakieś, co ma coś do stracenia. Tylko przekonałem się, że źle wam dawać adresy. - Lepiej samemu, po kolei.
   Krajewskiego ogarnął jakby śmiech.
   - Bój się pan Boga, a cóż będzie, gdy już żadnej godnej pana nie będzie.
   Mały Konitz pokołysał się trochę, zmrużył oko, namyślił się, wreszcie odrzekł.
   - Wtedy się ożenię!
   - A!...
   - Tak - tak.
   Zapanowała cisza, tylko w oddali słychać było dyskretny, monotonny głos jakiejś pani, skarżącej się, że jej kazano zapłacić dwa razy jeden i ten sam podatek.
   - Z tysiąc dziewięćset pięć... osobisto-dochodowy - czternaście koron i coś... dwa razy.
   - Tak - podjął znów po chwili Konitz - ożenię się. I wtedy dopiero dobiorę sobie kobietę taką, jaka mi się należy. - Bo, choć wybieram bardzo starannie, co sam pan przyznać musi, i każda jest nie byle co i przyzwoita dziewczyna, to przecież jeszcze nie to, czego pragnę. I widzi pan, jak patrzę na pana tu u nas w biurze, to myślę sobie tak. - Pan tutaj po co? - Skończył pan dwa fakultety i jest pan w biurze podatkowym! To samo ja. - Co do kobiet - to jakbym skończył dwa fakultety. Znam się - no! - z oczami zamkniętymi powiem panu, co to. - A przecież muszę poprzestawać na szwajkach, na sklepówkach... To zupełnie jak pan, pochylony przy tym biurku, zamiast być w dyplomacji albo gdzie...
   Krajewski uśmiechnął się słabo.
   - Ja czuję się zadowolony. 
   - No... i ja muszę także się zgodzić z losem. Ale daję panu słowo, że czasem pasja mnie ogarnia taka na te kobiety... że biłbym je. 
   - Prosty sposób. Zostawić je w spokoju. Ja na przykład teraz. Cztery miesiące nie spojrzę na żadną.    
   - E! pan jesteś, jak nasz szef kiedyś powiedział, figura fantastyczna. 
   - Tak szef powiedział? 
   - Jak Boga kocham! A przecież i pana ciągnie, bo godzi się pan, żebym mu tę, co mam, teraz odstąpił.
   Krajewski zastanowił się. 
   - Prawda! - odparł po chwili - ani rusz zwalczyć zwierzę. 
   Konitz ramionami wzruszył. 
   - Co pan mówi! komunały! Zwierzę? Kto? Chyba taki, co idzie przeciw prawom natury, a nie taki, co żyje, jak powinien. 
   - Tak... ale widzi pan... Ja myślę, że te dziewczyny później - 
   - Co później? co pana to obchodzi. Byle nie być pierwszym. Bo to rzeczywiście troszkę tego coś na sumieniu. Ale niby potem? 
   - No tak. Ale taka dziewczyna raz padnie. Dobrze. Ale potem, gdyby nie ja, gdyby nie pan, mogłaby... 
   - Co? co? 
   - No... inne życie. 
   - E! śmieszne. Jakie życie? - Czy pan powstrzyma kamień, co leci z góry. - My musimy przecież jakoś nasze kawalerskie czasy przebiedować. Trudno - księżniczki nie dla nas, a już trudno, żebyśmy po byle co sięgali. 
   - Więc te dziewczęta, to jak parasole - od deszczu.
   - Ha, no... niby...
   Aż wyło jakąś szarą ohydą z kątów i z całej tej rozmowy, która Krajewskiego napełniała strasznym, chorobliwym niesmakiem. Dama pokrzywdzona przez c.k. urząd podatkowy, nie zmieniła ani na chwilę tonu, ciągle monotonnie mówiła swą skargę, a deszcz siekł po szybach z jednaką zaciętością.
   Konitz zdecydował się wreszcie powrócić do swego biurka.
   - No... jakże? Czy mam ją jutro przysłać? - zapytał, odchodząc.
   - Proszę! - pochylił się z kurtuazją Krajewski, jakby przyjmował jakiś dar, który do tej chwili był tamtego prawną własnością.

Jadwiga Smosarska w ekranizacji powieści z 1924 r. (źródło)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.