Impresje

wtorek, 3 czerwca 2014

Stare fotografie

Właściwie powinnam napisać o dwóch przeczytanych niedawno książkach ("Żółte ptaki" Kevina Powersa i autobiografia Isadory Duncan), ale obecnie pochłania mnie coś innego. 

Otóż przed paroma miesiącami postanowiłam stworzyć wirtualny album ze zdjęciami, które zwykle pozostają w zbiorach różnych odgałęzień mojej rodziny. Pożyczam je, skanuję, obrabiam, wrzucam na flickr, w miarę możliwości opisuję, datuję i opatruję tagami. Przy tej okazji dotarłam do fotografii, których nigdy wcześniej nie widziałam. 

To żmudne zajęcie, ale daje mi też dużo satysfakcji. Obecnie robię to wszystko na własny użytek, ale jeśli ktoś z rodziny przejawi kiedyś podobny do mojego sentymentalizm, to chętnie udostępnię mu te zbiory. 


Moja rodzina, z obu stron, pochodzi ze wsi, a kto tam dawniej miał na prowincji aparat. Najstarsze zdjęcia, do których dotychczas dotarłam (a dużo pracy jeszcze przede mną), pochodzą z lat sześćdziesiątych i przedstawiają najczęściej uroczystości religijne, zwłaszcza komunie. 

Zauważyłam, że dawniej utrwalano te wydarzenia według jednego schematu: zdjęcie zbiorowe, zdjęcie indywidualne z księdzem, ewentualnie zdjęcie z jedną czy dwiema innymi "komunistkami". Fotografie robiono zaraz po mszy, przed kościołem, a wspomnienia ze skromnego przyjęcia w domu przechować się mogły tylko w nietrwałej ludzkiej pamięci. 

Jeden z chłopców to mój wujek. Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe udostępnienie tego zdjęcia. Nikt poza najbliższą rodziną nie rozpozna już dziś tych dzieci.

Jako dziecko widywałam w niektórych domach (na wsi) wiszące na ścianach zdjęcia ślubne, przedstawiające młodą parę siedzącą albo stojącą blisko siebie, nieco pochyloną w stronę drugiej połówki, lekko uśmiechniętą. Fotografie były w zasadzie czarno-białe, ale w niektórych miejscach pokolorowane, np. usta przeważnie były różowe czy czerwone. 

Zdjęcia ślubne z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych również podlegały pewnym standardom. Najpierw fotografowano się w urzędzie stanu cywilnego, a nieco później tego samego dnia - w kościele. Dwie uroczystości wymagały od panny młodej przygotowania dwóch różnych kreacji. 
Zaproszony gość otrzymywał potem następujący zestaw zdjęć: jedno czy dwa ze ślubu cywilnego, jedno czy dwa z kościelnego i tyle fotografii z wesela, na ilu się przypadkowo znalazł. 

Dzisiaj wynajmuje się zawodowców, żeby mieć profesjonalnie zrobione i obrobione zdjęcia. Dawniej zatrudniano fotografów, żeby w ogóle mieć jakieś zdjęcia, bo - jak wspomniałam - mało kto w rodzinie dysponował własnym sprzętem, a jeśli nawet, to były to aparaty raczej dla amatorów i w źle oświetlonym wnętrzu (kościoła, sali weselnej) efekt był często kiepski.

Nawiasem mówiąc, zdjęcia obrabiało się chyba od zawsze, przecież retusz wymyślono znacznie wcześniej niż photoshopa. Widać to najlepiej na fotografiach do dokumentów, zwłaszcza do legitymacji szkolnych. Zdjęcia te przedstawiają dzieci w trudnym okresie dojrzewania, ale nawet najbystrzejszy obserwator nie dopatrzy się u żadnego z nich najdrobniejszej niedoskonałości cery. Sporo tego rodzaju fotografii przejrzałam, bo za czasów moich rodziców popularne było wymienianie się swoimi podobiznami na zakończenie szkoły. Na odwrocie zdjęcia umieszczano stosowną dedykację w rodzaju:

Wśród wielu wspomnień
miej jedno o mnie
Koleżance ze szkolnej ławki - E.
Jeśli chcesz
bym była z Tobą,
noś to zdjęcie
zawsze z sobą.
Na pamiątkę miłej K. - E.P.
Kwiat jest rozkoszą
Noc marzeniem
a zdjęcie... wspomnieniem.
Kochanej S. - Z.
Kiedy Cię
smutek otoczy
spójrz w kochające
Cię oczy
Kochanej K. - C.
I wariacje na temat nieśmiertelnego "Miej serce i patrzaj w serce".

Cytowałam oryginalne dedykacje z pamiątkowych fotografii należących do mamy P. Moja mama też ma pełno takich zdjęć (ale jeszcze ich nie "przerobiłam"), za to nasi tatowie nie mają żadnych. Czyżby dawniej wymienianie się pamiątkowymi fotografiami uchodziło za niemęskie?



Moja skromna osóbka została po raz pierwszy utrwalona na zdjęciu mniej więcej w wieku pięciu lat, na jakiejś zabawie choinkowej. Jako dziecko byłam dość fotogeniczna (w przeciwieństwie do chwili obecnej), ale właśnie z tamtego okresu mam najmniej zdjęć. Sytuacja ta zmieniła się, kiedy w 1997 roku z pieniędzy otrzymanych z okazji bierzmowania kupiłam sobie własny aparat Premier PC-660 (Auto Flash, Red Eye Reduction). Zapłaciłam za niego, o ile dobrze pamiętam, jakieś sto czy sto dwadzieścia złotych. Służył mi dość długo, prawie dziesięć lat. Przestałam go używać, kiedy P. kupił sobie cyfrówkę. 

Dziś wszyscy mamy stale pod ręką co najmniej aparat w telefonie. Można go użyć w każdej chwili i od razu wrzucić zdjęcia do sieci. Dawniej proces ten był "nieco" bardziej skomplikowany.


Po pierwsze trzeba było kupić kliszę. Występowały w kilku rodzajach, ale laicy tacy jak ja kierowali się raczej liczbą klatek: 24 lub 36. Skąd mogłam wiedzieć, co to jest ISO? 
Po drugie kliszę trzeba było włożyć do aparatu, zahaczyć i pstryknąć jeden czy dwa razy, żeby się tam lepiej zagnieździła. Robiło się wtedy zdjęcia czegokolwiek lub kogokolwiek, bo teoretycznie te fotki miały nie wyjść. W praktyce czasami wychodziły i często ukazywały członków rodziny w dziwnych sytuacjach:).

Po wykorzystaniu wszystkich 24 lub 36 klatek (liczba dziś po prostu śmieszna) zwijało się kliszę w aparacie, wyjmowało i zanosiło do wywołania. Fotograf zaznaczał na specjalnej papierowej kopercie wybrany przez nas rozmiar zdjęć i rodzaj papieru (błyszczący czy matowy). To wcale nie było tanie. Przypadkowo mam właśnie przed sobą taką kopertę z około 1998 roku: zaliczka na wywołanie standardowej kliszy (36 klatek) wyniosła 34 złote. I dziś nie jest to drobiazg, a tym bardziej szesnaście lat temu. Kupowałam wtedy klisze tylko na konkretne okazje, np. klasową wycieczkę do Zakopanego albo oazowy wyjazd. 

Mnóstwo emocji towarzyszyło odbieraniu od fotografa wywołanych zdjęć. Zaczynałam je przeglądać zaraz za drzwiami punktu, zanim jeszcze doszłam do domu. Jak najszybciej chciałam się dowiedzieć, które zdjęcie wyszło, a które nie, i na ilu znowu miałam głupią minę. Dziś efekt można zobaczyć na wyświetlaczu aparatu cyfrowego niemal natychmiast, kiedyś trzeba było czekać - wydawało się - w nieskończoność. 


Dawniej fotografowano chyba przede wszystkim ludzi, miejsca i przedmioty pozostawały na drugim i trzecim planie, ale mnie wydają się dziś nie mniej interesujące niż wizerunki moich cioć i wujków. Na przykład na zdjęciu ze ślubu cywilnego moich rodziców za dekorację urzędu robi kwiatek, coś jakby fikus, w ohydnej brudnej doniczce.


Z kolei na tym zdjęciu widać przede wszystkim mojego wujka na motorze, ale też i stodołę krytą jeszcze strzechą, która stała w tym miejscu mniej więcej do połowy lat osiemdziesiątych.


Tu fragment zdjęcia z wycieczki szkolnej do Zakopanego w 1980 roku. Moja mama i jej koleżanka zdobywały Giewont w sandałkach. O kijkach trekkingowych chyba nikt wtedy nie słyszał. Można? Można.


Poniżej fragment fotografii ze strony rodziny P. Nie wiem, kogo przedstawia, ani gdzie została zrobiona. Model telewizora sugeruje lata sześćdziesiąte albo siedemdziesiąte. Kobieta pali papierosa w domu. 


Albo na tym przyjęciu tylko pito, albo może fotograf uchwycił moment wymiany nakryć.



Na starych zdjęciach utrwalono modę z dawnych lat. Z całym przekonaniem stwierdzam, że najokropniej ubierano się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Nie zilustruję tego odpowiednimi fotografiami, bo mimo wszystko są to zdjęcia zbyt "świeże" i łatwo można by było rozpoznać, kogo przedstawiają. Nie piszę tego złośliwie, problem dotyczył właściwie wszystkich. Panie obowiązkowo robiły sobie trwałą ondulację, która niszczyła włosy i bardzo postarzała, nosiły plastikowe broszki i klipsy, dość mocno się malowały. Panowie wkładali zielonkawe i fioletowawe, niedopasowane garnitury, krawaty o dziwacznych wzorach i słynne białe skarpetki. Dzieci dżinsowe spodnie, dżinsowe spódnice i dżinsowe kurtki - sam szyk.


Oczywiście oglądanie swoich własnych zdjęć sprzed ćwierćwiecza (!!!) niesie ze sobą nieco smutku i żalu, ale też kilka pożytecznych wskazówek (np. taką, że fryzura z przedziałkiem na środku jest dla mnie ZDECYDOWANIE nie wskazana).

17 komentarzy:

  1. Taki sposób robienia zdjęć komunijnych, jak opisałaś, był także w moich czasach (to już ponad 20 lat...), więc to nie tylko klimat lat 60.;-) Też nie jestem fotogeniczna, bardzo trudno mi zrobić zdjęcie, na którym wyszłam dobrze, właściwie udaje się to tylko jednej osobie;-) Ale niezłą pracę wykonujesz, podziw! U mnie w rodzinie z dawnych zdjęć to tylko pogrzebowe, kilka ślubnych rodziców i siostry mamy, a szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja komunia wypadła w 1991 roku i mam z niej sporo zdjęć - kolorowe zrobione przez fotografa wynajętego przez rodziców wszystkich dzieci i czarno-białe wykonane przez mojego kuzyna. Moje siostra rok później miała już same kolorowe. Niestety, utrwalono na nich chyba cały mój repertuar głupich min:).

      W moich stronach raczej nie było zwyczaju robienia zdjęć na pogrzebach. Kiedy oglądałam "Innych" z Nicole Kidman, uważałam, że fotografowanie zmarłych ludzi to jakieś filmowe kuriozum. Jakiś czas później, nie pamiętam już gdzie, widziałam jednak zdjęcia z pogrzebu w czyimś albumie (otwarta trumna itd.). Brrr. Ja wolę zapamiętać ludzi takimi, jakimi byli za życia.

      Usuń
  2. Podoba mi się szczególnie ostatnie zdjęcie - doskonale oddaje atmosferę rodzinnych nasiadówek. A może to jakaś zakładowa konferencja, stąd same napoje?
    Co do mody z początku lat 90-tych, to sama łapię się za głowę na samo wspomnienie.;) Pociechą jest tylko fakt, że w sklepach nie było dużego wyboru (królowały rzeczy z Turcji itp.) i nieudolnie naśladowaliśmy styl z zachodnich seriali. Na szczęście nam to przeszło.;) Nie wiem, jak w Twojej rodzinie, ale w mojej np. na początku lat 70-tych panie (zwłaszcza młode) prezentowały się znakomicie: szpileczki, dopasowane sukienki, twarzowe fryzury itp. Pełen szyk, mimo że o zamożności (w mojej rodzinie) nie było mowy.
    Fotografowanie ludzi w trumnie było chyba najbardziej popularne na wsiach? U mnie pewnie kilka by się znalazło, ale są b. stare.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że ostatnie zdjęcie przedstawia jednak wesele. Lepiej to widać, kiedy patrzy się na całość, a nie na fragment, ale nie chciałam publikować w internecie cudzych podobizn. Trochę inaczej podchodzę do zdjęć z dzieciństwa - na tym zdjęciu, które przedstawia mnie, i tak dziś nikt mnie nie rozpozna:).

      Moja mama ma sporo zdjęć z czasów technikum (druga połowa lat siedemdziesiątych) i na pewno ubierała się często bardziej elegancko niż ja w jej wieku czy nawet teraz:). Zresztą dawniej więcej rzeczy się szyło - własnoręcznie albo u krawcowej - i wtedy ubranie było dobrze dopasowane do sylwetki. Żeby daleko nie szukać, spódniczka, którą noszę na powyższym zdjęciu, też była szyta na zamówienie.

      Usuń
    2. Masz rację, kiedyś dużo się szyło, sukienki mojej mamy powstawały głównie w ten sposób. Materiały może były w dużej mierze sztuczne (sławetny bistor:)), ale wzory były czasem zachwycające. Jako dziewczynka uwielbiałam przymierzać mamine sukienki, pantofle i bawić się w nich.;) A potem nastały lata szarzyzny i celowe dążenie do ubierania się na czarno, ale w liceum to dość normalne. Na szczęście nie mam zdjęć z tego okresu.;)

      Usuń
    3. Lubiłam dotykać ubrań mamy wiszących w szafie. Czasami sięgałam ręką w głąb, do tylnej ścianki, żeby sprawdzić, czy nie ma tam przejścia do Narnii. Ale nie było:).

      Usuń
    4. Ja o Narnii dowiedziałam się dopiero po 30-tce.;)

      Usuń
  3. Chyba jesteśmy w podobnym, jeżeli nie w tym samym wieku, bo kiedy czytam Twój wpis, to jakbym siebie i swoje środowisko widziała :) Nic dodać, nic ująć.
    Byłam kiedyś pasjonatką fotografowania ptaków (z racji intensywnego zainteresowania ornitologią) i doskonale pamiętam ten korowód z kupowaniem odpowiedniej kliszy, procesem jej wkładania i wyjmowania do/z aparatu, przewijania i ekscytującego oczekiwania na efekty po kilku dniach przetrzymywania kliszy przez zakład fotograficzny. I świetnie pamiętam moją pierwszą, czarno-białą rosyjską "Smienę", którą namiętnie obfotografowywałam wszelkie uroczystości w rodzinie. Modę lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych akurat miło wspominam - chyba ze względu na jej fantazję, kreatywność, kolory. Jakoś lubiłam te spodnie typu "piramidy", swetry-nietoperze, chustkowe opaski we włosach, flanelowe koszule w kratę etc. Chcieliśmy wyglądać jak nastolatki z "Beverly Hills 90210", a przy polskich realiach handlowych wymagało to nie lada pomysłowości. Sentyment pozostał :)
    Na marginesie wspomnę, że jedyny kolor skarpetek, jaki uznaję, to właśnie biały i do dzisiaj nie noszę innych, jeżeli tylko mój strój obecności skarpetek wymaga. A że strój to z reguły daleki od eleganckiego, bo preferuję głównie dżinsy, podkoszulek, trampki i coś do okrycia typu kurtka czy bluza, to ulubione białe skarpetki prawie zawsze wymagane :) Bardziej "elegancka" modyfikacja skłania mnie jedynie do zamiany bawełnianych skarpet na cieliste "stopki" (ale to głównie chodzi o dobór butów). I nic mnie nie zmusi do odejścia od tej bieli, bo kolorowych skarpet po prostu nie znoszę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Urodziłam się w 1982 roku. Ponad trzy dekady temu. W poprzednim wieku. W ubiegłym tysiącleciu. O rany...

      Flanelowe koszule były OK, ale ja przez pół podstawówki szczególnym upodobaniem darzyłam ciuchy w rażących kolorach i dzikie połączenia, np. kratka i kwiaty. Teraz noszę rzeczy raczej w stonowanych barwach, ale wyjątek robię właśnie dla skarpetek: im bardziej kolorowe, tym lepiej; ma to sugerować, że taka normalna (nudna) to ja do końca nie jestem:). Mimo wieku:).

      Usuń
    2. O, to jednak ja jestem starsza :) Nigdy nie pomyślałabym, że Ty z 1982 roku jesteś... Typowałam raczej drugą połowę lat 70-tych :)

      Ależ z Ciebie bikiniara była/jest :)

      Usuń
    3. Ciekawa jestem teraz, dlaczego wydawałam Ci się starsza:).

      Usuń
  4. Chyba dlatego, że Twoje pisanie zawsze kojarzyło mi się z głosem osoby dojrzałej, mającej już jakieś doświadczenie, ustabilizowanej intelektualnie i emocjonalnie, mającej przemyślany stosunek do spraw i zjawisk rzeczywistości. Ludzie, których znam, urodzeni po roku 80-tym, tacy nie są. Nie pasujesz mi po prostu mentalnie do pokolenia lat 80-tych :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, powinnam chyba pracować w PR, skoro tak dobrze wychodzi mi stwarzanie pozorów;).

      Usuń
    2. Widziałabym Cię także w reklamie - zważywszy na fakt, jak merytorycznie krytykujesz co tam akurat masz do skrytykowania, siła przekonywania u Ciebie niebanalna :)

      Usuń
    3. Z krytykowaniem wszystkiego wokół nigdy nie miałam najmniejszych problemów, ale w reklamie chodzi o chwalenie, a do tego ja się zdecydowanie nie nadaję:). Zdarzają się, owszem, fajne reklamy, ale większość adresowana jest chyba do ćwierćinteligentów. Ostatnio najbardziej denerwują mnie te dotyczące suplementów diety. Nie uważam bynajmniej, że przemysł farmaceutyczny to samo zło, ale jednak sugerowanie ludziom, że np. schudną dzięki jakimś tabletkom, powinno być prawnie zakazane. Nie wiem, co irytuje mnie bardziej: te reklamy czy fakt, że ludzie w nie wierzą.

      Usuń
    4. Umieściłabym Cię w reklamie, bo masz taką siłę przekonywania w oparciu o solidnie udokumentowane argumenty, że czarta do kąpieli w wodzie święconej zdolna jesteś namówić :)
      Uważam, że umiejętność poprowadzenia krytyki w sposób logiczny, jasny, rzeczowy, poparty trafnie dobranymi i udokumentowanymi dowodami to rzadka cecha w książkowej blogosferze (i w ogóle w internecie). U Ciebie nie ma nieopanowanych emocji, szafowania frazesem, niewiarygodnej dla merytorycznej krytyki żywiołowości. Krytykujesz, ale wiesz o czym piszesz i potrafisz racje swoje udowodnić wskazaniem konkretnych sytuacji czy zjawisk. Jesteś wnikliwa i wiarygodna, mam zaufanie do Twojej krytyki. Kiedy ją czytam, wiem, że nie uprawiasz pospolitego krytykanctwa, ale odnosisz się do czegoś, z czym z całym przekonaniem się nie zgadzasz, co chcesz uwypuklić, napiętnować, bo wysoko sobie cenisz jakość otaczającej Cię rzeczywistości.
      Nie kadzę Ci - tak Cię postrzegam poprzez ten blog i bardzo sobie cenię Twój głos: równie wysoko pochwalny jak i krytyczny.

      Mnie wyjątkowo drażnią reklamy banków i kredytów wszelkiej maści. W sytuacji, kiedy przeciętny Kowalski nie jest w ogóle w stanie obliczyć sobie na własny użytek rzeczywistych kosztów zaciąganej pożyczki, kiedy z zasady nie czyta niczego przed podpisaniem a nieopanowane pazerność i chciwość są jedynymi motorami jego finansowych spekulacji, reklamy te odbieram jako wyjątkowo perfidne (chociaż tzw. pokrzywdzonych w aferze Amber Gold w ogóle mi nie żal - nawet więcej: uważam, że dostali dokładnie to na co sobie zasłużyli).

      Usuń
    5. Cóż ja mogę napisać poza tym, że jest mi bardzo miło:). Ja swoje wpisy postrzegam jednak inaczej, jako cień tego, czym być mogły, gdybym się bardziej przyłożyła.


      Przeciętny Kowalski zna się na wszystkim, ale nie potrafi czytać ze zrozumieniem i myśleć w miarę logicznie. Zapoznanie się z dwiema stronami druku go przerasta, zanalizować tekstu nawet nie próbuje. Potem obwinia wszystkich, tylko nie siebie. Smutne to, ale prawdziwe.

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.