Impresje

piątek, 24 czerwca 2011

Uległam reklamie

i nabyłam "Książki. Magazyn do czytania", czyli najnowszy kwartalnik Agory. Nie przebrnęłam jeszcze przez całość, ale jak na razie wrażenia mam raczej pozytywne, czego się raczej nie spodziewałam po przeczytaniu pełnego dętego patosu wstępu redaktora Pawła Goźlińskiego. 

Po ukazaniu się owego magazynu w blogowym światku pojawiło się mnóstwo ochów i achów, w związku z czym czuję się zobowiązana dołożyć do tego przysłowiową łyżkę dziegciu. Zajmę się dwoma artykułami, o których krytycznie wypowiedział się również cedroo.

***

Autorem pierwszego z nich jest pisarz Janusz Rudnicki, który "pali lektury", czyli rozprawia się z kanonem nudziarstw, za pomocą których nauczyciele gwałcą nieletnie i bezbronne umysły. 
Temat ciekawy, ale wykonanie kiepskie. Rudnicki sili się na kontrowersyjność, tymczasem to wszystko już było, w znacznie lepszych (lepiej uargumentowanych) wydaniach. Wymienia książki, które swego czasu mu się nie spodobały, i nawołuje do zastąpienia tych ramot ciekawszymi, bardziej współczesnymi utworami, które zamiast zniechęcać, zachęcałyby dzieci i młodzież do zainteresowania się literaturą. Wydaje mi się jednak, że w nauczaniu języka polskiego chodzi chyba o coś innego, o dostarczenie pewnych podstawowych wiadomości, które są niezbędne, żeby świadomie uczestniczyć w życiu kulturalnym naszego kraju. Zresztą nie tylko kulturalnym. Rudnicki zjechał np. "Dziady" Mickiewicza, na przykładzie których można wyjaśnić, na czym polegał mesjanizm - wciąż przecież obecny w niektórych odłamach polskiej polityki, wspomnieć o wydarzeniach marcowych i o przenikaniu się chrześcijaństwa z dawnymi słowiańskimi wierzeniami. OK, są tam fragmenty trudno już dziś zrozumiałe, śmieszne idee itd., ale są też fragmenty fantastyczne, choćby "Wielka improwizacja". 

Książki, choćby nie wiem jak uznane, nie są po to, żeby przed nimi klękać, ale krytyka powinna posługiwać się jakimiś konkretnymi argumentami, tymczasem o "Ferdydurke" Rudnicki pisze tak:
"Ferdydurke" jako lektura obowiązkowa? Sucha burza. Zapowiada się, pogrzmiewa, zanosi się i zanosi, i koniec. I ten jej zalecający się, wyleniały już nieco wdzięk. Lepsze byłyby fragmenty "Dzienników". Proste, klarowne. Nie tak pokrętne.
No cóż, ja tam się akurat cieszę, że w liceum przerabialiśmy "Ferdydurke" - wtedy powieść ta była dla mnie objawieniem. Zresztą, czy pokrętność zawsze jest wadą, a klarowność zaletą? Ja tak nie  uważam.

Rudnicki pisze o lekturach z punktu widzenia człowieka dorosłego i dojrzałego i zapomina, że dzieciakom mogą się podobać "Kajtkowe przygody" albo "Czarne stopy". Mnie się podobały, nawet do nich wracałam. 

Z drugiej strony styl Rudnickiego na tyle mnie zainteresował, że kiedy następnym razem zobaczę jakąś jego powieść na bibliotecznej półce, zabiorę ją ze sobą do domu. 

***

Lekturę kwartalnika zaczęłam od artykułu "Ateizm urojony" prof. Zbigniewa Mikołejki, filozofa i historyka religii, o ile dobrze rozumiem - agnostyka. Bardzo mnie ten tekst rozczarował. Składa się głównie z cytatów z książek innych autorów i z dziwnych ogólników. 

Mikołejko uważa, że showmani "nowego ateizmu" (np. Richard Dawkins, Daniel Clement Dennett  czy Stephen Hawking), chcą z nauki uczynić nową, dogmatyczną religię. Doprawdy? Czyżby wspominali coś o swojej nieomylności, straszyli ekskomunikami albo, o zgrozo, domagali się pieniędzy i hołdów?

Pisze również o "ateistycznej wierze, która pragnie 'sprawić łomot Istocie Boskiej'". Tak jakby ateizm oznaczał tylko antyklerykalizm. W ogóle ateizm traktuje jako bardzo jednorodny nurt, w dodatku schyłkowy. Jego zdaniem żyjemy w "erze postateistycznej", w której dominuje raczej obojętność i antyklerykalizm, a nie negacja wiary czy boga/bogów.  Ludzie żyjący w kulturze zachodniej próbują zapełnić pustkę wiarą w naukę. W niej szukają sposobów obrony przeciwko radykalizującym się wschodnim religiom. Tymczasem zdaniem Mikołejki proste przeciwstawianie wiary i wiedzy oraz religii i racjonalności są w obecnych czasach przeżytkiem. Dlaczego - tego już autor nie wyjaśnia. 

Artykuł jest bardzo niespójny i trudno w nim znaleźć jakąś przewodnią myśl. Prof. Mikołejko nie tyle prezentuje swoje poglądy, co raczej przytacza co bardziej interesujące (jego zdaniem) cytaty z kilku książek. Miałam wrażenie, że czytam o tym, co się komuś po prostu wydaje, że cytowane tezy i wnioski nie mają żadnego poparcia w konkretnych badaniach, choćby sondażowych.
Może się mylę, ale tekst wydaje mi się nieco pocięty, skrócony, nieumiejętnie przeredagowany. Następujące po sobie akapity (niekiedy nawet kolejne zdania) nie są w żaden sposób ze sobą powiązane. 

Podsumowując: z nudów nie umrą chyba tylko pasjonaci teologii. Tekst pasuje bardziej do "Tygodnika Powszechnego" niż do kwartalnika o książkach.

środa, 22 czerwca 2011

Względność i naturalność

Polecam dyskusję o "Zniewolonym umyśle" Miłosza, która odbywa się na blogu Anny. A teraz interesujący cytat:
Człowiek ma na ogół skłonność do uważania porządku, w którym żyje, za naturalny. Domy, które ogląda idąc do pracy, przedstawiają mu się bardziej jako skały wyłonione przez samą ziemię niż jako dzieło umysłów i rąk ludzkich. Czynności, jakie wykonuje w swojej firmie czy biurze, ocenia jako ważne i stanowiące o harmonijnym funkcjonowaniu świata. Strój, jaki nosi on i jego otoczenie, jest jego zdaniem taki, jaki powinien być, i myśl, że i on, i jego znajomi mogliby równie dobrze nosić rzymskie tuniki czy średniowieczne zbroje, pobudza go do śmiechu. Pozycja społeczna ministra czy dyrektora banku wydaje mu się czymś poważnym i godnym zazdrości, a posiadanie znacznej ilości pieniędzy gwarancją spokoju i bezpieczeństwa. Nie wierzy, że na dobrze mu znanej ulicy, na której śpią koty i bawią się dzieci, może pojawić się jeździec z lassem, który będzie łapał przechodniów i wlókł ich do rzeźni, gdzie natychmiast zostaną zabici i powieszeni na hakach. Przyzwyczajony też jest zaspokajać te swoje potrzeby fizjologiczne, które uchodzą za intymne, w sposób możliwie dyskretny, z dala od oczu ludzkich, nie zastanawiając się wiele nad tym obyczajem właściwym nie wszystkim bynajmniej zbiorowiskom. Jednym słowem zachowuje się trochę jak Chaplin w “Gorączce złota”, który krzątając się po swojej chacie nie podejrzewa, że wisi ona na skraju przepaści.
Już jednak pierwsza wędrówka ulicą, której chodniki pokrywa gruba warstwa szkła z rozbitych przez bomby szyb, a jezdnią wiatr niesie papiery z biur wyewakuowanych w panice, podrywa jego zaufanie do rzekomej naturalności jego dotychczasowych przyzwyczajeń. Jak lecą te papiery z tak wielką ilością pieczątek, z napisem “poufne”, “ściśle tajne”! Ileż sejfów, kluczy, ile mięsistych dyrektorskich podbródków, konferencyj, woźnych, cygar, panienek w napięciu stukających na maszynach! A tu wiatr goni te papiery ulicą, każdy może je podnieść i przeczytać, ale nikt nie ma na to ochoty, są pilniejsze sprawy, na przykład zdobycie kilograma chleba. I nic, świat dalej trwa. Jak dziwnie. Człowiek idzie dalej ulicą i zatrzymuje się przed domem przepołowionym przez bombę. Prywatność ludzkich mieszkań, ich rodzinne zapachy, ich ciepło pszczelego plastra, ich meble przechowują pamięć miłości i nienawiści! A teraz wszystko na wierzchu, dom ukazuje swoją strukturę, nie jest to skała trwająca od wieków: tynk, wapno, cegła, szalowania, a na trzecim piętrze samotna i przydatna chyba tylko dla aniołów biała wanna, z której deszcz wypłucze wspomnienie o tych, co się w niej kiedyś kąpali. Ludzie niedawno jeszcze możni i uwielbiani stracili wszystko, co mieli, idą polami i proszą chłopa o garstkę kartofli. Pieniądze zmieniają wartość z dnia na dzień - stają się stosem bezsensownie zadrukowanych prostokątów. Na kupie dymiących gruzów siedzi mały chłopczyk i dłubiąc w zgliszczach prętem z drutu wtóruje sobie w tej zabawie pieśnią o wielkim wodzu, który jest tak dzielny, że nie pozwoli wrogowi nawet zbliżyć się do granicy. Pieśń jeszcze została, ale wódz w ciągu niewielu dni stał się przeszłością.
Później trzeba nabyć nowe przyzwyczajenia. Natykając się wieczorem na trupa na chodniku obywatel dawniej pobiegłby do telefonu, zebrałoby się wielu gapiów, byłyby wymieniane uwagi i komentarze. Teraz wie, że trzeba szybko minąć tę kukłę leżącą w ciemnej kałuży i nie zadawać niepotrzebnych pytań. Ten, co go zastrzelił, musiał mieć jakieś swoje racje. Wyrok podziemny zapada przeważnie bez wysłuchania oskarżonego. (...) 
Który świat jest “naturalny”? Czy ten sprzed wojny, czy wojenny? Oba są naturalne - sądzi człowiek, jeżeli oba dane mu było poznać. Nie ma instytucji, nie ma obyczaju i przyzwyczajenia, które by nie mogły ulec zmianie. Wszystko, czym żyją ludzie, jest darem formacji historycznej, w jakiej się znaleźli. Płynność i ciągła przemiana są cechą zjawisk, a człowiek jest istotą plastyczną i można sobie wyobrazić dzień, w którym cechą szanującego się obywatela będzie chodzenie na czworakach z rodzajem wieżyczki z kolorowych piórek, którą będzie dźwigał na tyłku. 
[str. 46-48, 50-51]

Tytuł: Zniewolony umysł
Autor: Czesław Miłosz
Pierwsze wydanie: 1953
Krajowa Agencja Wydawnicza Kraków 1990
ISBN: 83-03-03132-5

sobota, 11 czerwca 2011

KRÓLOWA CIENI, POCAŁUNEK ŚMIERCI


Tytuł: Królowa Cieni (My Swordhand Is Singing)
Pierwsze wydanie: 2006
Autor: Marcus Sedgwick
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
ISBN: 978-83-10-11719-9
Stron: 217
Ocena: 3-/5

Tytuł: Pocałunek śmierci (The Kiss of Death)
Pierwsze wydanie: 2008
ISBN:978-93-10-11720-5
Stron:267
Ocena: 2-/5



Ostatnio jestem nyeco zajęta i nie mam za bardzo czasu ani siły na jakieś ambitniejsze lektury, więc przesyłka od Eruany przyszła w samą porę. Zawierała dwie powieści Marcusa Sedgwicka. Dla młodszej młodzieży, o wampirach:). Krótkie rozdziały, krótkie akapity, duża czcionka, prosta fabuła - nieźle nadaje się na wieczór, który przychodzi po męczącym dniu, kiedy człowiekowi nic się nie chce, tylko by leżał i leżał:).

Oś fabularna obu powieści jest dokładnie taka sama: para nastolatków kontra wampiry. On to w gruncie rzeczy dobry i inteligentny chłopiec, nieco naiwny. Ona jest piękna i rezolutna. Z góry wiadomo, że zaraz po rozprawieniu się z nieumarłymi padną sobie w objęcia. 
Tak, wątek uczuciowy nie zaskakuje, znacznie ciekawiej wypadają fragmenty o wampirach. Przynajmniej w "Królowej Cieni", "Pocałunek śmierci" podobał mi się już znacznie mniej.

Akcja tej pierwszej powieści toczy się na początku XVII wieku gdzieś w Europie Wschodniej, w zagubionej pośród lasów wiosce Chust. Marcus Sedgwick wykorzystał pochodzące z tego regionu podania o podstępnych, krwiożerczych istotach, które nienawidzą żywych i które nie mają nic wspólnego z błyszczącymi Edwardami czy melancholijnymi Louisami. Interesuje mnie folklor, więc ten wątek mi się spodobał. 

O ile klimat obleganej przez wampiry wioski udało się Sedgwickowi oddać dosyć sugestywnie, o tyle Wenecja, która sto lat później jest areną wydarzeń w "Pocałunku śmierci", wypadła raczej blado. Jest dekadencko, jest widowiskowo, ale nie jest strasznie. Fabuła jest zbyt poszatkowana, zbyt przewidywalna i właściwie bez sensu. Szkoda, bo początek nie był zły. Finały nie są mocną stroną tego autora.

Podsumowując: "Królowa Cieni" to niezłe orzeźwienie po meyerowskich dyrdymałach, ale lekturę "Pocałunku śmierci" raczej odradzam. 


Szerzej o obu książkach napisała Eruana na swoim blogu: tutaj i tutaj.

wtorek, 7 czerwca 2011

Z ZIMNĄ KRWIĄ

Tytuł: Z zimną krwią. Prawdziwa relacja o zbiorowym morderstwie i jego następstwach (In Cold blood: A True Account of a Multiple Murder and Its Consequentes)
Pierwsze wydanie: 1965 (w czterech częściach w "New Yorker")
Autor: Truman Capote
Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Wydawnictwo: Czytelnik
Seria: Nike
ISBN: 83-07-02003-4

Ocena: 4/5

Parę lat temu oglądałam film "Capote", ale, szczerze mówiąc, w pamięci ostała mi się wyłącznie rola Philipa Seymoura Hoffmana. Myślę, że byłoby inaczej, gdybym wcześniej przeczytała powieść "Z zimną krwią", ponieważ w filmie pokazano genezę i kulisy jej powstania oraz część opisywanych w niej wydarzeń. 

Temat książki nie jest zbyt oryginalny: w nocy z 14 na 15 listopada 1959 roku na farmie River Valley położonej w pobliżu miasteczka Holcomb w stanie Kansas zamordowano cztery osoby. Ofiarami było czworo członków rodziny Clutterów, zamożnej i cieszącej się w okolicy powszechnym i niebezpodstawnym szacunkiem. Śledczy dość długo nie potrafili znaleźć motywu tej zbrodni, a mordercy nie zostawili prawie żadnych śladów, w każdym razie takich, na podstawie których można by udowodnić im winę.

Ale czytelnik od samego początku zna ich tożsamość, to nie jest kryminał, nie trzeba rozwiązywać żadnej zagadki, kluczowe fakty podane są już na początku. Poza jednym: co dokładnie wydarzyło się na farmie Clutterów między przybyciem tam Perry'ego Smitha i Richarda Hickocka a odnalezieniem ciał przez sąsiadów? Przyznaję, że bardzo chciałam się tego dowiedzieć, częściowo zapewne za sprawą talentu autora, częściowo z powodu jakiejś takiej niezdrowej chyba ciekawości, która opanowała mnie podczas lektury. 

Wydaje mi się, że czytałabym tę powieść z mniejszym zainteresowaniem, gdyby nie to, że cała ta historia wydarzyła się naprawdę. Capote przeczytał w "The New York Times" krótką informację o tej zbrodni, która zainteresowała go na tyle, że udał się do Holcomb. Towarzyszyła mu Nelle Harper Lee, z którą przyjaźnił się od dziecka. Na miejscu zbierali materiały do książki, którą postanowił napisać Capote. Nawiązał również kontakt z mordercami: Smithem i Hickockiem, kiedy ich w końcu złapano. Spotykał się z nimi, zwłaszcza ze Smithem, wielokrotnie, również w więzieniu, w którym czekali na egzekucję. Zdobył ich zaufanie, wyciągnął informacje niezbędne do napisania powieści, która odniosła wielki sukces, artystyczny i komercyjny. 

Jeśli wierzyć filmowi, zwrot "z zimną krwią" może się odnosić nie tylko do procesu planowania morderstwa Clutterów, ale i do stosunku Capote'a do Smitha i Hickocka. Perry niewątpliwie go fascynował, to widać w książce, wydaje mi się jednak, że jej autor kierował się przede wszystkim wyrachowaniem, nie przyjaźnią.
Ale czy naprawdę - tak jak to pokazano w filmie - nie mógł się doczekać ich egzekucji, które to wydarzenie pozwoliło mu wreszcie po latach ukończyć powieść?

Tak czy owak udało mu się stworzyć dobrą, interesującą książkę. I choć, jak wspomniałam, fabuła nie jest zbyt oryginalna, ale sposób ujęcia tematu był wówczas nowatorski, a i dziś robi wrażenie. "Z zimną krwią" to jedna z pierwszych "non-fiction novel" (Wikipedia). Chwilami przypomina raczej reportaż, w innych miejscach powieść psychologiczną, Capote przytacza wypowiedzi mieszkańców Holcomb, detektywów, prawników, sprawców zbrodni, cytuje listy, orzeczenia lekarskie i szczegóły, które sprawiają, że całość wypada niezwykle obrazowo i wiarygodnie. W przedmowie informuje:
Cały materiał w niniejszej książce, nie pochodzący z moich własnych obserwacji, został zaczerpnięty z akt urzędowych albo jest wynikiem rozmów z bezpośrednio zainteresowanymi osobami - najczęściej rozmów prowadzonych w ciągu znacznego okresu czasu. [str. 5]
Capote pisze o tym, jak doszło do zbrodni, o śledztwie, aresztowaniu sprawców,  procesie, więzieniu i egzekucji, ale nie wyjaśnia, dlaczego do niej doszło. Odniosłam wrażenie, że próbuje szukać jej genezy w trudnym dzieciństwie Smitha, które poskutkowało "chorobą umysłową", oraz w wypadku Hickocka, w którym doznał on urazu głowy. Żadnego z nich nie usprawiedliwia, ale zdaje się prosić w ich imieniu o zrozumienie i wybaczenie (na co wskazuje cytat z "Ballady wisielców" Villona). Owszem, współczułam Perry'emu, ale jednak bardziej współczułam jego ofiarom.

PS W polskim wydaniu pojawiło się kilka dziwnych zwrotów, np. "nurkowe etole" (str. 322) albo "widoma wiara" (str. 521). Nie wiem, na którym etapie wydawania książki powstały, nie znalazłam również żadnej informacji o korekcie. Pomimo tych drobnych potknięć "Z zimną krwią" czyta się naprawdę dobrze.

piątek, 3 czerwca 2011

OPOWIASTKI

Tytuł: Opowiastki (Historietter)
Pierwsze wydanie: 1898
Autor: Hjalmar Söderberg
Tłumaczenie: Paweł Pollak

Wydawnictwo: Fundacja Szwedzka
ISBN: 83-918915-1-8
Stron: 106

Ocena: 4/5

Na ogół czytam literaturę polską oraz (w tłumaczeniach) brytyjską i amerykańską. Te mi najbardziej odpowiadają, bo te najlepiej rozumiem. Czasami jednak robię wyjątek i sięgam po - z mojej perspektywy trochę egzotyczne - książki pisarzy pochodzących z innych stron świata. I, ku memu własnemu zdziwieniu, często dobrze na tym wychodzę.

Jak się tak człowiek rozejrzy po księgarni, to zaczyna mu się wydawać, że w Skandynawii powstają wyłącznie kryminały (dwa nawet przeczytałam: "O krok" i "Mężczyzna, który się uśmiechał" Henninga Mankella), ale przecież nie są to największe osiągnięcia tamtejszej literatury. Kiedyś spore wrażenie wywarły na mnie dramaty Ibsena (powinnam do nich wrócić), "Krystyna, córka Lavransa" Sigrid Undset (noblistki), podobał mi się również "Egipcjanin Sinuhe" Miki Waltariego, a ostatnio - "Opowiastki" Hjalmara Söderberga. Otrzymałam tę książkę od pana Pawła Pollaka, który przełożył ją na nasz język i wydał.

To zbiór dwudziestu opowiadań, króciutkich i króciusieńkich, ale w większości przykuwających uwagę i domagających się ponownego przeczytania. Trudno znaleźć dla nich wspólny mianownik jeśli chodzi o treść, niektóre z nich wydają się zapisem drobnych, wykrojonych z codzienności scenek, inne to miniaturowe portrety zwykłych ludzi, którym przydarzyło się życie, są tu zapisy snów i wystąpienia przeciwko obłudzie.
Naturalnie nie wszystkie opowiadania podobały mi się w tym samym stopniu. Szczególnie przypadły mi do gustu "Rysunek tuszem", "Sen o wieczności", "Futro", "Zapłata za grzech", "Nauczyciel historii", "Rejestrator" i "Trefniś".

Dominuje tu melancholia, spleen, nieco ironiczne poczucie humoru i niechętna, ale stoicka (przynajmniej z pozoru) akceptacja ludzkiego losu. Podoba mi się to, że autor nie narzuca swojej interpretacji i nie szafuje "błyskotliwymi", pretensjonalnymi pointami. Myślę, że nieprzypadkowo zbiór rozpoczyna "Rysunek tuszem" (to opowiadanie można przeczytać TUTAJ), w którym, jak sądzę, Söderberg sugeruje, żeby nie doszukiwać się w jego twórczości (i w codziennym życiu) zbyt wielu den, sensu za wszelką ceną. No właśnie, czy literatura koniecznie musi nieść jakieś przesłanie? Ja tak nie uważam i odnoszę wrażenie, że autor "Opowiastek" również nie.

Słówko o formie. Każde opowiadanie mieści się na co najwyżej kilku stronach. Styl autora jest prosty, precyzyjny, nie ma tu stylistycznych fajerwerków czy oryginalnych metafor, które ja szczególnie cenię, a jednak... czymś mnie Söderberg ujął i właściwie sama nie wiem, czym konkretnie. Na pewno sięgnę po inne jego książki i może wtedy dojdę do jakichś wniosków. Wyczuwam w nim pokrewną duszę, a o niewielu pisarzach (w ogóle o niewielu ludziach) mogę to samo powiedzieć.

Polecam "Opowiastki". W dobie rozwlekłych, wielotomowych powieści dobra, skondensowana (co z tego, że nieco staroświecka) literatura działa naprawdę odświeżająco.