Impresje

środa, 30 listopada 2011

DAMY Z GRACE ADIEU I INNE OPOWIEŚCI

Tytuł: Damy z Grace Adieu i inne opowieści (The Ladies of Grace Adieu and Other Stories)
Pierwsze wydanie: 2006
Autorka: Susanna Clarke
Tłumaczenie: Ewa Rudolf
Ilustracje: Charles Vess

Wydawnictwo Literackie
ISBN: 978-83-08-04063-8
Stron: 290

Ocena: średnio 3+/5



Prawie dwa lata temu zauroczyła mnie powieść Susanny Clarke pt. "Jonathan Strange i pan Norrell". Wiedziałam, że wydano u nas również zbiór opowiadań tej autorki, których akcja toczy się mniej więcej w tym samym okresie i w których pojawiają się ci sami bohaterowie, ale jakoś nie mogłam na niego trafić. Aż niedawno wypatrzyłam go na bibliotecznej półce i nie omieszkałam zabrać ze sobą, choć przecież miałam tylko oddać książki...

Opowiadań jest osiem, wszystkie czytało mi się bardzo przyjemnie, ale tak naprawdę podobały mi się trzy: tytułowe "Damy z Grace Adieu", "Pani Mabb" i zwłaszcza "Pan Simonelli lub wdowiec z Faerie"
W pozostałych tkwiło dużo potencjału, ale wydał mi się nie do końca wykorzystany. Dotyczy to zwłaszcza opowiadania pt. "Książę Wellington gubi swego konia" i z wioski Mur (znanej z "Gwiezdnego Pyłu" Gaimana) przypadkowo trafia do Faerie - mogło się tam tyle wydarzyć, a tymczasem cała historia zajmuje ledwo niecałe dziewięć stron i nie jest, łagodnie mówiąc, porywająca. W "Jonathanie Strange'u i panu Norrellu" zdarzały się przypisy podobnej długości i bardziej treściwe. (Nawiasem pisząc, z panem Norrellem nie mamy tu do czynienia, a pan Strange jest tylko drugoplanową postacią w pierwszym utworze).

Oczywiście krótka forma narzuca pisarzowi pewne ograniczenia, ale myślę, że dałoby się tu pomieścić nieco bardziej charyzmatycznych bohaterów i trochę bardziej skomplikowane fabułki. Na końcu Susanna Clarke dziękuje osobom, które namówiły ją do napisania pierwszego opowiadania, choć nie miała na to ochoty. Odnoszę wrażenie, że ten brak chęci rzuca się niekiedy w oczy. 

Mimo wszystko warto sięgnąć po ten zbiór, choćby dla tych trzech wspomnianych opowiadań. I dla lekkiego, eleganckiego stylu autorki, który osobiście bardzo lubię i cenię. 

***

Tym razem Wydawnictwo Literackie bardziej się postarało niż przy powieści Clarke: opublikowało książkę w twardej oprawie i z ilustracjami Charlesa Vessa. 


Karta tytułowa tego opowiadania w tym wydaniu wygląda identycznie, choć tekst jest oczywiście po polsku.

poniedziałek, 28 listopada 2011

TRYLOGIA NOWOJORSKA

Tytuł: Trylogia nowojorska (The New York Trilogy)
Pierwsze wydanie: Szklane miasto (City of Glass) - 1985, Duchy (Ghosts) - 1986, Zamknięty pokój (The Locked Room) - 1986
Autor: Paul Auster
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Wydawnictwo: Rebis
Seria: Mistrzowie Literatury
ISBN: 83-7301-556-6
Stron: 351

Ocena: 2+/5 (plus za "Zamknięty pokój")



Paul Auster jest, jak przeczytałam na skrzydełku okładki, jednym z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy. No cóż, być może inne jego utwory są lepsze niż "Trylogia nowojorska", która nie spodobała mi się wcale.

To zbiór trzech opowieści pt. "Szklane miasto", "Duchy" i "Zamknięty pokój", które łączy miejsce akcji, czyli Nowy Jork, przesłanie, w pewnym stopniu również fabularny schemat oraz część bohaterów. Ta powtarzalność bardzo mnie irytowała - miałam nadzieję, że kolejny utwór skończy się inaczej niż poprzedni i dwa razy srodze się zawiodłam. 

Trudno powiedzieć, do którego gatunku można zaliczyć te utwory. Specjalista powie pewnie, że to literatura postmodernistyczna, ale ja, laik, uważam "Trylogię nowojorską" za niezbyt udany pisarski performance (w moim słowniku to słowo ma pejoratywny odcień). 

Początek dwóch pierwszych tekstów sugeruje, że mamy do czynienia z detektywistyczną nowelą, w trzecim też nie brak elementów śledztwa, ale szybko okazuje się, że wcale nie chodzi o rozwikłanie zagadki w rodzaju "kto zabił". Kryminał zmienia się w rozprawkę egzystencjalną, psychologiczną, lingwistyczną, socjologiczną. Główny bohater porzuca dotychczasowe zajęcia, dotychczasowe życie i poświęca się bez reszty śledzeniu swojego "adwersarza". Izoluje się od otoczenia, skupia się wyłącznie na podążaniu za "tym drugim", z którym coraz bardziej się utożsamia. Samotność sprzyja autorefleksji, autoanalizie (w jednym z utworów przywołany jest "Walden" Thoreau), a ich konsekwencją jest nienawiść protagonisty do samego siebie i poczucie, że jego dotychczasowe życie było bezsensowne. Finały wszystkich opowiadań pozostają otwarte.

Naprawdę nie rozumiem, po co pisać trzy podobne teksty o tym samym, w tak niewielkich odstępach czasu. W "Zamkniętym pokoju" jest przynajmniej rozwijająca się fabuła, ale dwa pierwsze to jakieś nieporozumienie, zbyt nachalny popis erudycji autora. W ogóle nie zainteresowała mnie próba gry z czytelnikiem: uczynienie siebie jednym z bohaterów "Szklanego miasta", rozważania o stosunku pisarzy do swoich dzieł, bohaterów i czytelników itd.  Jakby Auster chciał w poszczególnych utworach zmieścić zbyt wiele, ale to się nie udało, niektóre elementy wystają, co sprawia, że całość wypada niezbyt estetycznie.

Poza tym skoro już zaczął bawić się konwencją kryminału, to nie powinien jej, ot tak sobie, porzucać w środku utworu. Umberto Eco udowodnił w "Imieniu róży", że można opisać ciekawe śledztwo, a niejako przy okazji wpleść w interesującą historię głębsze treści, refleksje, przesłanie.

Również styl Paula Austera nie wywarł na mnie żadnego wrażenia, zwłaszcza że czytałam "Trylogię nowojorską" po "Autobiografiach" Bernharda.

Rozczarowanie.

piątek, 25 listopada 2011

"Życie jest ograniczone, ale miłość niewyczerpana"

W innych okolicznościach nie ująłby mnie ten cytat (za bardzo trąci banałem), ale nie przeszłam obok niego obojętnie, bo widnieje na płycie wmurowanej w nieregularną bryłę kamienia (piaskowca?), udekorowanego doniczką z pękiem starych i brudnych sztucznych kwiatów. Tak, ta doniczka przeważyła. Wygląda, jakby tkwiła tam od lat, niepokonana przez letnie wichury i zimowe zawieje. 


Ów kamień stoi nad brzegiem rzeki Wilgi, która nieco dalej wpada do Wisły. Kilka zaledwie metrów od ulicy Marii Konopnickiej, bardzo ruchliwej arterii Krakowa, którą stale sunie sznur samochodów, wzdłuż której mało kto spaceruje, bo i nie ma co oglądać.


Kim była Krystyna Styrna? Wpadła do rzeki, rzuciła się do niej, a może potrącił ją samochód? Przecież ten kamień nie znalazł się tam przypadkowo. W miejscu, w którym wydarzył się wypadek, stawia się zwykle niewielki krzyż, czasem skromnie udekorowany, przez parę lat po śmierci bliskiej osoby zapala się pod nim znicze, potem zapomina się albo samemu odchodzi. Tymczasem tajemniczy Witek wykosztował się na mały pomnik (co prawda niezbyt ładny). Świadczy to o sile jego uczucia, bezmiarze tęsknoty czy może o poczuciu winy? Któż to dziś wie. 

Zrobiło mi się trochę smutno na widok tego kamienia - przy brzydkiej ulicy, nad brudną rzeką, wśród usychającej trawy, w zamglonym dziś Krakowie. Czy ktoś jeszcze pamięta o Krystynie?

***

Nie omieszkałam oczywiście sprawdzić źródła widniejącej na nim sentencji. Zdaje się, że często jest używana w opisach na gg, ale pochodzi zdecydowanie sprzed ery internetu, łagodnie mówiąc, choć właśnie sieć podpowiada mi, kto jest jej autorem - chodzi mianowicie o siedemnastowiecznego  japońskiego pisarza Iharę (Ibarę) Saikaku.  

***
(Pierwsze zdjęcie trochę wyostrzyłam, żeby lepiej widać było napis).

środa, 16 listopada 2011

AUTOBIOGRAFIE

Tytuł: Autobiografie (Autobiographische Schriften)
Pierwsze wydanie: informacja w tekście
Autor: Thomas Bernhard
Tłumaczenie: Sława Lisiecka

Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 978-83-7536-239-8
Stron: 445

Ocena: 5/5

Prawdę, myślę, zna tylko ten, kogo ona dotyczy, a gdy pragnie się nią podzielić, automatycznie staje się kłamcą. Wszystko, co komunikujemy, może być tylko fałszem i zafałszowaniem, tak więc zawsze komunikowano tylko fałsz i zafałszowania. Wola prawdy to, jak każda inna wola, najszybsza droga do fałszu i zafałszowania danego stanu rzeczy. A próba zapisania czasu, okresu życia, istnienia, bez względu na to, jak bardzo jest odległy, i bez względu na to, czy był krótki, czy długi, jest gromadzeniem setek, tysięcy i milionów fałszów i zafałszowań, które opisującemu i piszącemu znane są wszystkie jako prawdy i tylko jako prawdy. Pamięć dokładnie trzyma się zdarzeń, trzyma się dokładnej chronologii, ale to, co z tego wychodzi, jest czymś innym, niż było w rzeczywistości. [str. 120]
Owszem, opis nigdy nie odzwierciedli w pełni złożoności istnienia osoby, przedmiotu czy wydarzenia, którego dotyczy, ale słowa "kłamca" i "zafałszowanie" wydają mi się tutaj nie na miejscu - oba oznaczają działanie świadome i celowe, podczas gdy komunikujemy się tak, a nie inaczej, bo lepiej - na tym etapie ewolucji - się po prostu nie da. Zastanawiam się, co właściwie Bernhard chciał przez to powiedzieć: czy to tylko jeden z wielu momentów, w których popada w skrajności i przerysowuje (czego nie mam mu za złe, ja to robię permanentnie), czy może stworzył sobie w ten sposób swego rodzaju alibi, na wypadek gdyby ktoś przedstawił inną wersję przytaczanych w "Autobiografiach" wydarzeń.

Książka składa się z kilku części, które pierwotnie były publikowane osobno:
Przyczyna. Przypomnienie (1975)
Suterena. Wyzwolenie (1976)
Oddech. Decyzja (1978)
Chłód. Izolacja (1981)
Dziecko (1982).

Thomas Bernhard (1931-1989) opowiedział w nich o swojej wczesnej młodości i o dzieciństwie, właśnie w tej kolejności. Opisał opresyjną, tłamszącą atmosferę Salzburga; terror psychiczny i fizyczny w kierowanym najpierw przez oficera SA, a potem przez księdza internacie; system oświaty, który zamiast uczyć, ogłupia; praktykę w sklepie znajdującym się w najgorszej dzielnicy miasta; pobyty w szpitalach i sanatoriach, niekompetencję lekarzy i ich pogardę wobec pacjentów; wreszcie - swoje skomplikowane relacje rodzinne. Wiele miejsca poświęcił dziadkowi, który miał na wnuka ogromny wpływ, od którego Thomas Bernhard przejął wiele poglądów i postaw. Przede wszystkim nonkonformizm i przekonanie, że zdecydowanie wyrasta ponad przeciętność.

To właśnie dziadek zadecydował, że chłopiec zamieszka w nazistowskim internacie i będzie uczęszczał do nazistowskiej (innych zapewne wtedy nie było) szkoły w Salzburgu. Z miastem tym Thomas Bernard czuł się potem przez całe życie związany - z powodu traumy, nie miłości.
Salzburg stanowi perfidną fasadę, na której świat nieustannie odmalowuje swoje zakłamanie i za którą wszystko, co jest twórcze (lub każdy, kto jest twórczy), musi zmarnieć, sczeznąć i obumrzeć. Moje rodzinne miasto to w rzeczywistości śmiertelna choroba, wrodzona i wszczepiona jego mieszkańcom, jeśli więc nie odejdą w decydującym momencie, to wprost lub nie wprost, wcześniej czy później będą musieli we wszystkich tych odrażających warunkach albo popełnić nagle samobójstwo, albo też, wprost lub nie wprost, nędznie i powoli zmarnieć w tej w gruncie rzeczy na wskroś wrogiej człowiekowi architektoniczno-arcybiskupio-tępo-narodowo-socjalistyczno-katolickiej ziemi. [str. 10]
(...) to miasto jest miastem przez wieki nikczemnie batożonym przez katolicyzm, a przez dziesiątki lat brutalnie gwałconym przez narodowy socjalizm, co ma swoje konsekwencje. Młody, wrośnięty w nie i rozwijający się w nim człowiek wyrasta w swoim życiu nieomal w stu procentach na katolika albo narodowego socjalistę, toteż mając w tym mieście do czynienia z ludźmi, zawsze mamy do czynienia wyłącznie z (stuprocentowymi) katolikami albo z (stuprocentowymi) narodowymi socjalistami, nienależąca do nich mniejszość jest śmieszna. Zatem duch tego miasta to przez cały rok katolicko-narodowosocjalistyczna bezduszność, a wszystko inne jest kłamstwem. [str. 69]
Bernhard właściwie, na pewnym poziomie, zrównuje katolicyzm z nazizmem, oba nazywa "złośliwą chorobą". Przekonał się na własnej skórze, że metody wychowawcze oficera SA i prefekta katolickiego internatu były w gruncie rzeczy identyczne, zmieniły się jedynie dekoracje.
Pochłaniane teraz i połykane każdego dnia, a więc w przybliżeniu około trzystu razy w roku, ciało Chrystusa przypominało jota w jotę codzienne tak zwane oddawanie hołdu Adolfowi Hitlerowi, w każdym razie, pomijając fakt, że chodzi tu o dwie zupełnie różne wielkości, miałem wrażenie, że ceremonia ta ma ten sam cel i skutek. A podejrzenie, że teraz w obcowaniu z Jezusem Chrystusem chodzi o to samo, o co jeszcze rok czy pół roku temu chodziło z Adolfem Hitlerem, niebawem się potwierdziło. Jeśli przyjrzeć się pieśniom i śpiewom chóralnym, jakie musieliśmy wykonywać w internacie zarówno w czasach nazistowskich, jak i po czasach nazistowskich w celu wielbienia i czczenia tak zwanej niepospolitej osobowości, wszystko jedno jakiej, musimy powiedzieć, że są to ciągle te same teksty do ciągle tej samej muzyki, a w sumie wszystkie pieśni i śpiewy chóralne świadczą wyłącznie o głupocie, podłości i braku charakteru tych, którzy śpiewają te pieśni i chorały z takimi tekstami, jedynie głupota nakazuje je śpiewać, a głupota jest wszechogarniająca i powszechna na całym świecie. Przestępstwa wychowawcze zaś, które wszędzie na całym świecie popełnia się w zakładach wychowawczych na podopiecznych, są zawsze popełniane w imię jakiejś niepospolitej osobowości, bez względu na to, czy ta osobowość nazywa się Hitler czy Jezus i tak dalej. [str. 67-68]
Głupota jest powszechna, bo społeczeństwa i rządy na przestrzeni wieków wypracowały sprawny system ogłupiania ludzi, unicestwiania indywidualizmu jednostek.
Nie ma w ogóle rodziców, istnieją tylko przestępcy płodzący nowych ludzi, którzy z całą swoją głupotą  i tępotą występują przeciw tym nowym spłodzonym przez siebie ludziom, a w owym przestępczym działaniu wspierają ich rządy, niezainteresowane człowiekiem oświeconym, czyli naprawdę dotrzymującym kroku swojej epoce, ponieważ naturalnie jest to sprzeczne z ich celami, toteż miliony i miliardy półgłówków raz po raz, prawdopodobnie jeszcze przez dziesiątki, a może i setki lat, będą produkowały kolejne miliony i miliardy półgłówków. Rodziciele albo ich zastępcy w ciągu trzech pierwszych lat życia nowego człowieka robią z niego to, czym będzie musiał być przez całe swoje życie i czego nie zdoła  nijak zmienić: nieszczęśliwą naturę, czyli totalnie nieszczęśliwego człowieka (...) [str. 56-57]
Autor pisze, że potrzebował trzydziestu lat, żeby otrząsnąć się ze skutków popełnionej również na nim zbrodni wychowania, tak zwanego wychowania, ale swoje "Autobiografie" doprowadza tylko do 1951 roku, więc nie śledzimy całego tego procesu. Rozpoczął się on chyba w momencie, kiedy piętnastoletni Thomas zatrzymał się w drodze do znienawidzonego gimnazjum, zawrócił i udał się do urzędu pracy, gdzie wystarał się o praktykę w sklepie w najgorszej z dzielnic Salzburga. Chciał pójść w przeciwnym kierunku, a chyba żadne miejsce nie mogło być bardziej odległe od dotychczasowej ścieżki prowadzącej na artystyczne wyżyny niż osiedle Scherzhauserfeld.
Mieszkać w osiedlu Scherzhauserfeld znaczyło mieszkać w centrum brudnej plamy i plamy na honorze, tutaj, według opinii całego miasta, żyli trędowaci, a mówić o osiedlu Scherzhauserfeld nie znaczyło nic innego, jak mówić o przestępcach, a ściślej o kryminalistach i pijakach, w gruncie rzeczy zaś o upijających się kryminalistach. Całe miasto omijało Scherzhauserfeld z daleka, pochodzić z Scherzhauserfeld i czegoś pragnąć, oznaczało wyrok śmierci. Określane gettem przestępców Scherzhauserfeld ciągle było osiedlem, z którego do reszty miasta mógł się przedostać jedynie występek, a jeśli ktoś przybywał z osiedla Scherzhauserfeld, znaczyło to tylko, że do miasta przybywa przestępca. [str. 116]
Bernhard skupia się na swoich wewnętrznych ewolucjach i przemyśleniach, ale, co oczywiste, były one ściśle powiązane z okolicznościami zewnętrznymi. Dziadek wpoił mu zainteresowanie filozofią, jednak wnuk nie zawsze chodził z głową w chmurach, był bystrym obserwatorem otoczenia, co znalazło odzwierciedlenie w "Autobiografiach". Bardzo mi się podobały naturalistyczne relacje z pobytu Bernharda w szpitalach i w sanatoriach (chorował na gruźlicę), np. ten:
Mijając mnie, ludzie ci, niewątpliwie ostatecznie wypchnięci poza nawias społeczeństwa, odkręcali z obrzydzeniem, żałośnie i jakby urażeni w swojej świętej dumie, brązowe butelki do odpluwania i odpluwali do nich, z perfidną podniosłością wydobywali tu wszędzie, bezwstydnie i z sobie tylko właściwą wyrafinowaną sztuką, plwocinę z nadżartych płuc i odpluwali ją do butelek. Korytarze wypełniał ten uroczysty pochód wielu tuzinów zżartych płuc i człapanie filcowych pantofli po linoleum nasączonym karbolem. Odbywała się tu procesja, która kończyła się w leżalni, w tak uroczystym nastroju, z jakim spotykałem się dotąd tylko na katolickich pogrzebach, każdy uczestnik tej procesji niósł przed sobą własną monstrancję: brązową butelkę do odpluwania. Kiedy ostatni wchodził na werandę i układał się tam w jednym z długiego szeregu zardzewiałych okratowanych łóżek, kiedy wszystkie te ciała, od dawna już zeszpecone przez chorobę, o długich nosach, o długich rękach i krzywych nogach, o dusząco zgniłym zapachu, zawinęły się w wytarte, wyszarzałe, stęchłe, w ogóle nie dające ciepła pledy, które ja mogłem nazwać jedynie derkami, zapadała cisza. (...) Wszyscy pacjenci nieustannie produkowali plwocinę, większość z nich w dużych ilościach, wielu miało ze sobą nie tylko jedną, ale kilka butelek, jak gdyby nie istniało dla nich pilniejsze zadanie  nad produkowanie plwociny, jak gdyby zagrzewali się wzajemnie do coraz większej produkcji plwociny, współzawodnictwo odbywało się tu codziennie, a zwycięstwo odnosił ten, kto był najbardziej skoncentrowany i odpluł najwięcej do butelki. [str. 272-273]
Liczba cytatów, które tu zamieszczam, świadczy o tym, że spodobał mi się styl autora. Początkowo irytowały mnie częste powtórzenia, te wszystkie uściślenia - "czyli", "tak zwany" itd., nieco emfatyczna kursywa. Nieznośna pewność siebie, pewność swoich przekonań, opinii i sądów, zwłaszcza że poglądy na wiele spraw miał, łagodnie mówiąc, radykalne. A jednak w trakcie lektury zaczęłam coraz lepiej rozumieć, dlaczego Thomas Bernhard stał się właśnie takim, a nie innym człowiekiem, po przeczytaniu ostatniej części pt. "Dziecko" poczułam do niego nawet coś w rodzaju sympatii pomieszanej ze współczuciem.

"Autobiografie" to interesująca opowieść o trudnym dzieciństwie, trudnej młodości i trudnych czasach. Nie jest to lektura z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych, może z wyjątkiem przyjemności płynącej z czytania bardzo dobrze napisanej książki. To moje pierwsze spotkanie z Bernhardem, ale z pewnością nie ostatnie. O wielu sprawach myślimy podobnie, no ale ja nie mam tak nieprawdopodobnie wysokiej samooceny:).

Ludzie, którzy wiedzą, że umierają, niczego drugiemu bardziej nie zazdroszczą niż takiej szczęśliwej śmierci bez umierania. Pomyślałem sobie, kiedy wynosili przekupnia z Mattighofen, że śmierć taka leżała w jego naturze, Ten człowiek nie mógł umrzeć inaczej. Złapałem się na tym, że zazdroszczę przekupniowi jego śmierci, sam bowiem nie mogłem mieć pewności, że kiedyś odejdę w przeszłość, przeminę tak nagle, w jednej chwili, tak zupełnie bezboleśnie. W końcu śmierć bez umierania przypada w udziale jedynie nielicznym. Umieramy od momentu narodzin, ale o umieraniu mówimy dopiero pod koniec tego procesu, chociaż czasem koniec ten ciągnie się jeszcze koszmarnie długo. Umieraniem nazywamy ostatnią fazę naszego procesu umierania, trwającego całe życie. A kiedy chcemy się od umierania wykręcić, wzbraniamy się przed zapłaceniem rachunku. Myślimy o samobójstwie, trzymając przed oczami ów rachunek przedstawiony nam pewnego dnia, i szukamy wówczas schronienia w całkiem niskich i płaskich myślach. Zapominamy, że wszystko, co nas dotyczy, jest hazardem, i wskutek tego dokonujemy naszych dni w rozgoryczeniu. U kresu życia  tylko beznadziejność stoi dla nas otworem. Rezultatem jest pokój śmierci, w którym się umiera, raz na zawsze. Wszystko to zwykłe oszustwo. Całe nasze życie, jeśli przyjrzeć mu się dokładnie, jest tylko marnym kalendarzem zdarzeń, z którego została wreszcie zerwana ostatnia kartka. [str. 228-229]

"Ale najpierw żyjemy". (To akurat nie jest cytat z Bernharda).