Impresje

środa, 28 marca 2012

Kobieta w literaturze XII

   Narzeczeństwo odgrywało niegdyś dużą rolę w życiu młodzieży, zwłaszcza niezamożnej. Młody człowiek - student - odnajmował np. pokój w domu, gdzie była córka, panna "przy rodzicach". Szara godzina, osamotnienie, brak elementu kobiecego w życiu, jedno, drugie czulsze słówko, przelotny pocałunek - i ani się obejrzał, jak był związany, panna uważała go za n a r z e c z o n e g o. Albo na jakimś baliku młodzian rozmarzony paroma kieliszkami, tańcząc z panną, która mu się podobała (czasem nawet nie zanadto), powiedział parę słów nieopatrznych - paf! ptaszek w klatce, narzeczony. Często panna świadomie - nieraz inspirowana przez matkę - prowokowała chłopca. Była to zwykle panna starsza od niego, która w ówczesnych warunkach niewielką miała szansę wyjść za mąż. Młoda i ładna dziewczyna miała nadzieję znaleźć gotowego kandydata "na posadzie", starsza, nie bardzo mogąc liczyć na męża "w gotówce" dyskontowała go niejako jak weksel. A taki chłopiec podpisywał weksle na przyszłość lekko. On nie miał nic, długie studia przed sobą, ona też nic. Pobrać się oczywiście nie mogli. Dziś ludzie biorą to inaczej: uważają, że skoro on jakoś żyje i ona żyje, w takim razie wyżyją i we dwoje, może nawet taniej. Ale wówczas była to kwestia niezmiernie skomplikowana, wchodziły w to różne obrzędy... Ludzie w Polsce byli przeważnie z "dobrych rodzin", a podupadli finansowo. W przeciwieństwie do innych krajów, u nas ruch klas był nie wstępujący, ale zstępujący, stąd różne tradycje, obowiązki itd. Konieczność "urządzenia" mieszkania (musiał być salon, a w salonie nie tykany fortepian, przyszłe narzędzie tortury dla ewentualnych córek); musiała być wyprawa, której każdy szczegół kontrolowało krytyczne oko pani Dulskiej z sąsiedztwa (tyle a tyle obrusów, tyle łyżeczek, a nożyki do owoców czy są?). No i przy tym nieuchronna perspektywa dziecka, ba, żeby to jednego, ale dziecka co rok, co dwa, nianiek, mamek... Małżeństwo ówczesne nie miało nic z miłej cyganerii dzisiejszych stadeł, była aparatem serio, ach, jak serio... prawie tak jak wieko od trumny. 
   Tak więc narzeczeństwo miało przed sobą widoki trwania. Młody musiał kończyć studia, potem lata praktyki, długie, dłuższe znacznie niż dziś. Ani mowy o zakładaniu rodziny. Ludzie byli wtedy wściekle przezorni. Toteż narzeczeństwa ślimaczące się wiele, wiele lat nie były rzadkością. Każdy prawie uboższy student miał narzeczoną.
   Narzeczeństwa takie obowiązywała czystość. On nie mógł "skalać" tej, która miała być jego żoną - przestałaby go być "godna". Takie były wówczas pojęcia. Ona bałaby mu się dodać - w formie zaliczki - bo, na zasadzie wiekowych aforyzmów o mężczyznach, obawiałaby się, często słusznie, że się z nią wówczas nie ożeni. Bo takie małżeństwo nie byłoby dobrowolnym związkiem dwojga ludzi, którzy wierzą, że się dobrali szczęśliwie i że im będzie z sobą dobrze, ale pułapką zastawioną przez "społeczeństwo" na głód serca mężczyzny.  
   Narzeczeni żyli tedy w cnocie. Gdyby już nie inne względy, bali się ciąży, której w owym czasie ustrzec się było bardzo trudno, a która była niewiarygodną katastrofą, rzeczą wręcz nie do pomyślenia. Zresztą, w 50-90% wypadków on był chory wenerycznie.
   Rzecz prosta, że spędzali z sobą dużo czasu. Wszystek czas wolny. Wypełniały go rozmowy o przyszłości, co prawda coraz mniej entuzjastyczne, sprzeczki, dąsy, pojednania i mniej lub bardziej zaawansowane pieszczoty. Czystość przy ciągłym towarzystwie kobiety... Kiedy nastrój był bardziej gorący, on szedł potem do domu publicznego. Często zarażał się, o ile nie był już zarażony. Miał czas się leczyć, bo narzeczeństwo trwało długo, ale nie miał na to pieniędzy ani cierpliwości. Toteż zwykle jako prezent ślubny przynosił w małżeństwo źle wyleczoną chorobę weneryczną.
   Zrazu narzeczeństwo miało dla chłopca urok. Mieć "swoją kobietę", kogoś dla siebie, mieć się komu zwierzać, przed kim się chwalić, komuś imponować, opowiadać, snuć plany, kogoś całować... Im był biedniejszy, im mniej miał z życia, tym bardziej tego potrzebował. Potem się to zużywało, stawało się ciężarem. Miesiące biegły, powiedzieli sobie, co mieli do powiedzenia... Narzeczeństwo wlekło się latami, beznadziejne, coraz bardziej przestałe, zmęczone. To, co ich złączyło, to zwykle nie był istotny dobór, ale brak szansy u niej, głód wyobraźni u niego, toteż po kilku latach często nie zostawało z tej idylli nic - dla niej deska ratunku, dla niego kamień u szyi. Mąciła się równowaga wzajemnego konta: z biegiem lat, im bliżej on był kresu, jego szanse życiowe rosły, jej malały. Może spodobała mu się jaka inna, która też byłaby nie od tego. gdyby... On był chmurny, gorzki, ona przywiędła, zmęczona tym ciągłym napięciem woli, aby się nie zapomnieć, aby nie ulec, zazdrosna, drżąca, gdy on się zbliżył do innej. W końcu pozostawało jej tylko jedno: grać na "honorze" chłopca.
   Często po latach, bliski celu - zrywał. Ot, poszukał sprzeczki, pozoru, odchodził i nie wracał. Parę osób powiedziało, że jest świnia, ale z czasem zacierało się to. Po latach owego narzeczeństwa żenił się, ale - z inną. Tamta zostawała zrujnowana. Panny "obcałowanej", "obmacanej" - jak wówczas pięknie się mówiło - nikt by nie wziął, zresztą wiek, kwas... Zostawały jej na resztę życia wstyd, samotność, wymówki matki, drwiny rodzeństwa, często zaburzenia umysłowe.
   Ale jeżeli chłopiec był honorny - zaciskał zęby i trwał do końca: żenił się. Traktował to w istocie jako dług honorowy. Nie tyle wobec kobiety, nad tym można by ostatecznie przejść do porządku dziennego, ale była jedna okoliczność, mocno angażująca honor mężczyzny: tych tysiąc i jedna kolacji, które zjadł gratis. Bo cała ta idylla odbywała się w domu, gdzież miała się odbywać? Dziś młodzi idą razem do kina, do dansingu, do kawiarni, wówczas tego wszystkiego nie było, mogli się tłamsić tylko w domu, gdy matka drzemała w drugim pokoju. Coraz częściej zatrzymywano go na kolację, wchodziło to w zwyczaj i urastał potworny "dług honorowy", dług nie do spłacenia, bo jak zrywając z kobietą oddać za te kolacje?
   Znałem takie narzeczeństwa, trwające i dziesięć lat. Ślub był bardziej podobny do pogrzebu niż do wesela. Bo też był to pogrzeb. Nowe życie zaczynało się od bankructwa. [str. 328-331]

Tytuł: Narzeczeni
Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
Pierwsze wydanie: 1932, ze zbioru "Zmysły..., zmysły...
Cytat ze zbioru "Reflektorem w mrok", PIW 1978

   

środa, 14 marca 2012

ŚMIERĆ CZESKIEGO PSA

Tytuł: Śmierć czeskiego psa
Pierwsze wydanie: 2009
Autor: Janusz Rudnicki

Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: Archipelagi
ISBN: 978-83-7414-639-5
Stron: 205


Zastanawiam się czasami, czy to, że tak dużą wagę przykładam do stylu, nie świadczy aby o moim czytelniczym zblazowaniu. Potrafię docenić dobrą fabułę, uważam, że to ona jest istotą prozy (i wcale nie widzę sprzeczności między tym stwierdzeniem i pierwszym zdaniem wpisu), ale oryginalna trafia się rzadko, więc na ogół zadowala mnie już efektowne opakowanie. To się odnosi tylko do książek;).

Na blogu przyklejam stylistom specjalną etykietkę. Po przeczytaniu "Śmierci czeskiego psa" naznaczam nią również Janusza Rudnickiego. Bo bez względu na to, czy jakieś opowiadanie z tego zbioru spodobało mi się czy nie, to prawie w każdym znalazło się zdanie, zwrot lub nawet cały akapit wart zanotowania. Co więcej, w trakcie czytania, rozłożonego na jakiś tydzień, zdarzało mi się myśleć może nie stylem Rudnickiego, ale à la Rudnicki. Oznajmiającym.
Hamburg-Berlin. Pakuję się, sprzątam, chcę wymyć naczynia, maszyna pokazuje czerwone światełko. Wiem, sól się skończyła. Trzeba wsypać nową. Zachwianie ośrodka decyzyjnego, wsypać? Trzeba otworzyć worek z solą, trzeba wysunąć dolną szufladę maszyny, trzeba przechylić się i wsypywać. Precyzyjnie. Tak, żeby cała ta tej soli strużka sypała się do całego tego otworu, a nie na cały ten bok. Trzeba tak stać pochylonym i czekać. Aż cała ta sól się wysypie. A ona sypie się bez końca. Sypie i sypie. Wsypywać? Ten widok mnie pochylonego z czymś, z czego sypie się coś, co jakby w tym sypaniu się zastygło. A ja razem z tym czymś, na wieczność, jak pomnik człowieka sypiącego sól. Nie sypię, pakuję się, wychodzę, zamykam drzwi.
[początek opowiadania "Jeżdżąc", str. 142]
(Ciekawe, jaką faunę zastał w zmywarce po powrocie do domu).

Polubiłam absurd i zgryźliwość w wydaniu tego autora, bo towarzyszy im dystans do siebie i autoironia. Te dwie ostatnie cechy są ważne, bo narratorem większości opowiadań, a niekiedy również ich bohaterem jest Janusz Rudnicki, zapewne sfabularyzowany, ale jednak we własnej osobie. Zawieszony między Niemcami, Polską i Czechami, wyszarpujący przyczynek do literatury z czego się tylko da: z artykułu w gazecie, z filmu dokumentalnego w telewizji, z własnych wspomnień, przeżyć, lektur.

Rudnicki lubi odbrązawiać, to było widać w jego artykule z pierwszego numeru "Książek", w którym "palił lektury", a który wydał mi się dość tanią prowokacją. Tu zabrał się, z właściwą sobie zgryźliwością i czepialstwem, za pisarzy, m.in. Andersena, Heinricha Heinego, Roberta Walsera, Jamesa Joyce'a. Twórczość Joyce'a wciąż jeszcze przede mną, ale teraz już nie podejdę do niej na kolanach;). Niektórzy twierdzą, że żeby wniknąć w istotę czytanego utworu, należy znać dobrze biografię autora i jego czasy. A jednak, czy literatura nie traci wtedy sporo ze swego uroku? Prawie bezzębny Andersen w paryskich burdelach. Joyce żebrzący u wszystkich o pieniądze, rzekomo na jedzenie, a naprawdę głównie na alkohol, skrupulatnie wyliczający swoim adresatom/mecenasom składniki i ceny swoich posiłków oraz częstotliwość (efektownie niską) ich spożywania...

Trudno mi ocenić tę książkę jako całość, bo opowiadania w niej zebrane są bardzo różne. Niektóre podobały mi się szczególnie (tytułowe, "Robaczywy pacierz", "Zawał mam", "Andersen, Andersen", "Jeżdżąc", "Alma", "Księga skarg i zażaleń"), niektóre niezbyt ("Na wyciągu", "Tu stacja Kędzierzyn-Koźle!", "Na barykadzie", "Cierpienia głupiego Augusta"), pozostałe - mogą być.

Zastanawiam się nad interpretacją opowiadania "Na wzgórzu", które Rudnicki uważa (uważał w 2010 roku) chyba za najlepszą swoją krótką formę.
To autentyczna historia policjanta, który zjechał na chodnik i wysłał na tamten świat dwoje dzieci. Zjechał, bo na drogę wyleciał mu pies. Wiedziałem natychmiast, że o tym napiszę, nie wiedziałem, jako kto tym razem mam wystąpić. Napraszał się policjant, ewentualnie matka, za każdym razem byłoby to inne opowiadanie, ale nagle mnie olśniło, zacząłem od "Tym psem byłem ja" i reszta napisała się sama. Czarny i zły, wysoce amoralny, nihilistyczny i perwersyjny skowyt, ale myślę, na swój sposób piękny. O tym tekście myślałem, pisząc na okładce, że jestem prawie pod ścianą. [źródło: Wyborcza.pl]
Może ktoś z Was czytał? Czy to swego rodzaju mowa obrońcy Bogu ducha winnego psa, na którym po wypadku skrupiła się społeczna złość?  Sama nie wiem.

***

Do przeczytania "Śmierci czeskiego psa" zachęcała mnie prawie rok temu Anna, nie zdecydowałam się wtedy na to, ale tytuł sobie zakonotowałam. Specyficzna proza. Nie da się wyrobić o niej zdania na podstawie fragmentów, trzeba się w nią wgryźć, żeby possać szpik.

Zachęcam do lektury wywiadu Jakuba Winiarskiego z Rudnickim (ciekawa rozmowa, kiczowaty baner).

***

Kilka cytatów:

I tak sobie idziemy, lekką nogą przez pożary, bez ognia, i potopy, bez wody. Co rusz słysząc śmiech, bez pokoleń. [str. 69, "Zawał mam"]
Człowiek człowiekowi człowiekiem. [str. 149, "Jeżdżąc"]
A ja, zamiast się przesiąść, to nie, to się nie przesiadam, nie, ja siedzę i napawam się odrazą własną. Napawam, ponieważ im większa moja nienawiść do bliźniego, tym większa moja miłość własna. Z takimi jak ja pokoju nie będzie. [str. 151, "Jeżdżąc"]
Siedziałem więc wtedy pod katedrą i nie wiedziałem, co dalej. Zimno się zrobiło, zaczęło lekko padać, ludzie poznikali, siedziałem sam. I wtedy usiedli obok na ławce oni. Ona i ich dwóch. Ona: jak sztuczny kwiat ze strzelnicy, oni: jak tę strzelnicę obsługujący. [str. 157, "Jeżdżąc"]


piątek, 9 marca 2012

Miniporadnik dla początkujących blogerów

W dyskusjach blogerów piszących o książkach pojawia się czasami podział na "starych" i "nowych". Przeważnie chodzi o pęd świeżaków po egzemplarze recenzenckie (drażliwy i stale powracający temat) surowo krytykowany przez "zasłużonych". Może się obawiają, że dla nich zabraknie?;))

Jak długo musi istnieć blog, aby jego twórca mógł się uważać za kombatanta blogosfery? Trudno powiedzieć. Swój poprzedni blog założyłam we wrześniu 2006 roku, a Impresje w czerwcu 2009, więc jakiś odpowiednik zbowidowskiej legitymacji mi się chyba należy:). A w związku z tym uzurpuję sobie również parę przywilejów, m.in. prawo do udzielania niechcianych rad;).
Nawet jeśli początki naszej działalności kryją się gdzieś w pomroce dziejów, warto sobie czasami o nich przypomnieć i pomóc debiutantom uniknąć naszych błędów.

TWÓJ BLOG ŚWIADCZY O TOBIE
Każdy bloger jest przekonany, że świat obchodzi jego pisanina. W praktyce ów "świat" składa się z kilkudziesięciu czy kilkuset osób (w niewielu przypadkach liczy więcej czytelników), które od czasu do czasu odwiedzają jego stronę. Plus przypadkowe ofiary wyszukiwarek, które zwykle ewakuują się już po kilku sekundach.
Ale nawet przed niewielką publicznością warto pokazać się z jak najlepszej strony, zwłaszcza jeśli występuje się pod prawdziwym nazwiskiem albo ujawnia dane umożliwiające jednoznaczną identyfikację.

Uważam, że blog powinien być jeśli już nie oryginalny (bo ostatecznie iluż z nas stać na oryginalność), to chociaż osobisty. Można się oczywiście ze mną nie zgodzić, ale uważam, że kluczowe jest pisanie o książkach (nie tylko, ale na nich się tutaj skupiam) po swojemu. Bloger nie jest (na ogół) zawodowym krytykiem literackim, więc nie ma sensu, żeby tworzył pseudoprofesjonalne recenzje, naszpikowane okrągłymi zwrotami zaczerpniętymi z prasy, bo wypadnie to co najmniej nieporadnie. Profesjonalnych recenzji szuka się gdzie indziej, a blogi czyta się chyba głównie z powodu osobowości ich autorów. Czyż nie? Przecież nikt nie będzie się przy wyborze lektur kierował gustem kogoś, kogo choć trochę nie zna, nie lubi czy nie ceni. I dlatego uważam, że warto od czasu do czasu wypowiedzieć się na temat niekoniecznie związany z profilem blogu, zamieścić wpis o swoich nieksiążkowych zainteresowaniach, a i recenzje warto urozmaicać prywatnymi poglądami, opiniami.

ORTOGRAFIA, INTERPUNKCJA, STYLISTYKA!
O literaturze nie wypada pisać z błędami. Niby truizm, a jednak aż roi się od blogów, których autorzy chyba nigdy nie zetknęli się ze słownikiem. Doprawdy, zachodzę w głowę, jak można tyle czasu poświęcać na czytanie i jednocześnie zupełnie pomijać warstwę językową tego, co się czyta. Kiepska korekta wielu bestsellerów dla młodzieży nie jest żadnym usprawiedliwieniem - zakładam, może naiwnie, że bloger książkowy czyta/czytał przynajmniej szkolne lektury.

Naturalnie nikt z dnia na dzień nie zostanie mistrzem mowy polskiej, ale warto podczas pisania recenzji zaglądać do słowników, żeby uniknąć najbardziej rażących błędów. Polecam szczególnie sekcję Polszczyzna na stronie Wydawnictwa Naukowego PWN. Fantastyczne miejsce. Dzięki słownikowi języka polskiego można się upewnić co do znaczenia jakiegoś słowa, w słowniku ortograficznym sprawdzić pisownię i odmianę, a w poradni językowej znaleźć wskazówki językoznawców w bardziej skomplikowanych sprawach.
Znaczenie wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych warto również sprawdzać w słowniku Władysława Kopalińskiego.
Słownikami można posiłkować się doraźnie, ale nie zastąpią one znajomości podstawowych zagadnień z zakresu języka polskiego.

Oczywiście wśród bardzo popularnych blogów o książkach są i takie, których autorzy to czystej wody grafomani, ale chyba lepiej równać w górę, prawda?

Z drugiej strony ortodoksyjna hiperpoprawność językowa to przesada. Świadome wtrącanie kolokwializmów, mniej lub bardziej udanych neologizmów, slangu czy nawet niewulgarnych przekleństw może ubarwić naszą wypowiedź.

NETYKIETA
Co prawda sam fakt czytania książek nie czyni jeszcze człowieka kulturalnym, ale generalnie blogi o literaturze należą do spokojniejszej części polskiej blogosfery. Osobiście uważam, że nieco mniej układności i ciągłego odwzajemniania rewerencji (niekiedy bezpodstawnych, gdyby mnie ktoś pytał) byłoby z pożytkiem dla naszego światka.

Tymczasem nawet rzeczowa krytyka jest zwykle uważana za złośliwą wycieczkę osobistą i jako taka spotyka się (na ogół) z totalnym potępieniem ze strony autora blogu i jego stałych czytelników.

Wybór należy do Ciebie. Jeśli wystarczy Ci tani poklask, wklejaj słodziutkie komentarze gdzie tylko się da albo odwrotnie - hejterzenie też bywa w cenie. Jeśli jednak naprawdę chciałbyś zawierać (choćby tylko internetowe) znajomości z ludźmi, którzy po prostu lubią czytać i rozmawiać o książkach, to pisz szczerze, na temat i z sensem - powinno wystarczyć:).

PROMOCJA BLOGU
Mój blog do popularnych nie należy, więc o promocji wypowiem się nie z pozycji ekspertki, ale jako obserwatorka.

Można się promować na wiele sposobów.
Przede wszystkim poprzez dobrą lub wysoką jakość treści, które pojawiają się na naszym blogu, sensowne komentarze na cudzych, organizowanie ciekawych dyskusji lub wyzwań literackich i uczestniczenie w takowych.
Warto też bywać w miejscach, do których zaglądają potencjalni odbiorcy: na Biblionetce, Lubimyczytac, nakanapie itp.

Są jednak łatwiejsze, mniej ambitne, choć chyba równie czasochłonne metody. Przede wszystkim należy się udzielać na możliwie wielu blogach. Nie trzeba ich zaraz uważnie czytać, wystarczy zostawić choćby jednozdaniowy, koniecznie miły, niekoniecznie treściwy komentarz - ktoś na pewno kliknie w link do Ciebie. Po drugie dobrze jest od czasu do czasu zorganizować u siebie konkurs, w którym uczestniczyć będą mogły tylko osoby, które zostaną obserwatorami Twojego blogu, polubią go na facebooku i jeszcze umieszczą na swojej stronie informację o tym konkursie. Zwycięzcy nie możesz tak po prostu wylosować - powinieneś użyć specjalnego programu losującego lub zaangażować jakieś dziecko czy nawet zwierzątko; należy udostępnić bogatą dokumentację fotograficzną każdego etapu losowania.

I znów: wybór należy do Ciebie.

KILKA DEFINICJI
STOSIK - sfotografowany zbiór książek, które nabyłeś/otrzymałeś w ostatnim czasie. Zdania na temat stosików są podzielone - jedni je uwielbiają, inni ich nie znoszą. Przyjęło się, że w komentarzach do stosików wypada wyrazić publicznie swoją zazdrość, pochwalić gust autora lub złożyć mu gratulacje z powodu powiększenia się biblioteczki. No cóż.

WYZWANIE CZYTELNICZE - organizowana przez jednego lub więcej blogerów akcja czytania i recenzowania w określonym czasie jakiegoś konkretnego typu książek (np. autorstwa danego pisarza lub pochodzących z jakiegoś kraju czy kontynentu).

EGZEMPLARZ RECENZENCKI - książka otrzymana od wydawnictwa w zamian za recenzję. O blaskach i cieniach takiej współpracy dyskutowano niedawno na blogu Agnieszki Tatery; to temat, który od czasu do czasu powraca.

SPRAWY TECHNICZNE
PLATFORMA
Obecnie większość blogerów decyduje się na publikowanie na Bloggerze lub na Wordpressie. Obie platformy mają swoje wady i zalety, przetestuj je zanim zdecydujesz się na jedną.

WYGLĄD
Blog powinien być czytelny i funkcjonalny. Dostosowując jego szablon do swoich upodobań, nie zapominaj o odbiorcach. Zwróć szczególną uwagę na rozmiar i kolor czcionki i rozsądną liczbę gadżetów i zdjęć na stronie głównej.

RSS
Wiele osób śledzi nowe wpisy na ulubionych blogach poprzez czytnik RSS, warto zatem umieścić na swoim blogu linki do subskrypcji wpisów i komentarzy. Obie platformy blogowe oferują gotowe rozwiązania.

WYSZUKIWARKA
Warto umieścić ją na swoim blogu - umożliwia szybsze odnalezienie jakiegoś wpisu niż archiwum.

PODSUMOWANIE
Znaj proporcją, mocium panie. Tworzenie blogu ma być przede wszystkim świetną zabawą!

***   ***   ***

W powyższym miniporadniku dałam wyraz własnym upodobaniom i opiniom. Ciekawa jestem Waszych. Co jeszcze powinno się w nim znaleźć? A może coś należałoby usunąć? Zwracam się do "starych" i "nowych" blogerów:).

***   ***   ***


środa, 7 marca 2012

Ślimak i rebusy w Książkach

Czy rozwiązywaliście może zagadki znajdujące się w ostatnim magazynie Książki? Nam brakuje numerów 24, 25, 36 i 37 w wężu/ślimaku (no i nie jestem pewna nr 12). Nie wiemy również, jakie tytuły reprezentuje golas w nocnej koszuli i ten z gwoździem w uchu. 

Nie proszę o odpowiedzi (ewentualnie może jakieś drobne podpowiedzi;)), chciałabym tylko się dowiedzieć, jak Wy sobie radzicie z tymi łamigłówkami. A może już wszystkie rozwiązaliście i tylko my jesteśmy tacy tępi...;).

niedziela, 4 marca 2012

ZŁA KREW

Tytuł: Zła krew (Ont blod)
Pierwsze wydanie: 1998
Autor: Arne Dahl (właściwie: Jan Arnald)
Tłumaczenie: Dominika Górecka

Wydawnictwo: MUZA
ISBN: 978-83-7495-947-6
Drugi tom serii o Drużynie A
Stron: 342

Ocena: 2/5

Wypożyczyłam tę książkę w ciemno - nie wiedziałam, że to druga część serii (że w ogóle jest taka seria) ani że to szwedzki kryminał. Spodziewałam się dobrej książki, bo pamiętałam, że na kilku blogach czytałam pozytywne, wręcz entuzjastyczne recenzje tej powieści. Spotkał mnie jednak zawód. 

Wybitni pisarze kryminałów na ogół nie tworzą, robią to zwykle mniej lub bardziej sprawni rzemieślnicy. Liczy się przede wszystkim ciekawy, nowatorski pomysł na zbrodnię, intrygująca postać detektywa, który przeprowadzi widowiskowe śledztwo,  w finale wskaże winnego, a prawda i sprawiedliwość zatriumfują. 

Arne Dahla zaliczam do tych mniej sprawnych. Pomysł miał całkiem niezły: szwedzkie służby otrzymują od amerykańskich informację, że w samolocie lecącym właśnie do ich kraju znajduje się seryjny morderca, który krótko przed odlotem, na lotnisku Newark torturował i zabił szwedzkiego krytyka literackiego. Nie wiadomo, jak wygląda, pod jakim pseudonimem podróżuje i dlaczego w ogóle udaje się do Szwecji, skoro przez jakieś dwadzieścia lat (z pewną przerwą) działał w Stanach. 
Uporanie się z tą sprawą powierzono Drużynie A - zespołowi policjantów, którzy zajmowali się przestępstwami o charakterze międzynarodowym, choć właściwie na koncie mieli dopiero jedno śledztwo tego rodzaju (opisane w pierwszym tomie serii pt. "Misterioso"). 

Autor opisał przede wszystkim żmudne policyjne śledztwo, od czasu do czasu skupiał się jednak na chwilę na osobach policjantów i to jest zrozumiałe. Zastanawiam się tylko, dlaczego przemyślenia jednego z nich, Paula Hjelma, są takie pretensjonalne. Zaczyna się, już na ósmej stronie, tak:
Paul Hjelm był przekonany, że istnieją martwe poranki.
Czasami rano niewiele się dzieje. Doprawdy, co za oryginalna myśl! Zwłaszcza jak na policjanta z czterdziestoletnim doświadczeniem życiowym, który lubuje się w prozie Kafki.
Bez wątpienia należał do nich właśnie ten, jeden z ostatnich poranków lata. Na pobladłych drzewach na dziedzińcu nie poruszył się ani jeden liść. I ani jeden kłębek kurzu. Stał w pokoju, patrząc bezwolnie przed siebie.
Bezwolnie? Przecież "bezwolny" oznacza "pozbawiony woli, biernie wykonujący czyjeś polecenia" lub "świadczący o braku woli" (źródło). Niezbyt szczęśliwie użyto tu tego słowa.
Również w jego głowie tylko niektóre szare komórki wykonywały jakikolwiek ruch.
Odczuwanie ruchu komórek nerwowych w głowie powinno skutkować skierowaniem do psychiatry, a nie awansem zawodowym.
Innymi słowy, był to całkowicie martwy poranek w budynku komendy policji na Kungsholmen. Co gorsza, był to również całkowicie martwy rok.
Więc bywają też martwe lata? O rany! Całe szczęście, że autor opisał ów rok ledwie w kilku akapitach.

A teraz przykład kiczu z końca książki (podkreślenia moje):
Meditations z Johnem Coltrane'em. Wszedł w ten nieokreślony stan między jawą a snem, który był uprzywilejowaną przestrzenią spokoju
Coś wtargnęło do Szwecji. Tak sądziliśmy. Ale naprawdę to coś jednak już tu było, od dawna. Wystarczyło to obudzić. 
Zamierzał kupić pianino. Ta myśl dojrzewała w nim, gdy szedł przez zalane deszczem przedmieścia. Identyczne szeregi domów przyglądały mu się zza zasłon mgły. Szedł powoli, chciał, żeby deszcz sięgnął każdego pora skóry. Chciał zostać oczyszczony. Dogłębnie. 
Nie było księżyca. Dawno już nie widział prawdziwego księżyca. W Stanach nie miał czasu, żeby się przyglądać. Zbliżył się do Kerstin w sposób, jakiego się nie spodziewał. Gdzieś w środku tęsknił za nią, ale jego dziecinne marzenia o małym skoku w bok zamieniły się w coś całkiem innego. Czy się starzał? A może doroślał? 
Doszedł do rzędu szeregowców. Wyglądały szaro i nudno, równie anonimowo jak wieżowce, choć miały świadczyć o wyższym statusie. Wszystko było fikcją. Nic nie było takie, jakie się wydawało
Przede wszystkim nie było szare i nudne. Nie w środku. W środku nic nie jest takie samo. Zawsze to już coś. Ślad pogodzenia się z tym, przez co przeszedł. [str. 340-341]
Nie chce mi się już komentować poszczególnych zdań, zresztą mówią same za siebie.  Kryzys wieku średniego i towarzyszący mu pesymizm można chyba opisać bez uciekania się do truizmów i taniego sentymentalizmu. 

Pomysł na intrygę i samo śledztwo uważałam za ciekawe aż do 231 strony, 

UWAGA! SPOILER!

kiedy to Paul Hjelm odkrywa, kto jest mordercą, a właściwie mordercami z Kentucky. Amerykańska policja od dwudziestu lat prowadziła drobiazgowe, ale nieskuteczne śledztwo. Tylko szwedzki policjant mógł wpaść na pomysł, że warto by się bliżej przyjrzeć synowi głównego podejrzanego i że ów podejrzany może mieć w domu ukrytą piwnicę. Niedorzeczność. 

KONIEC SPOILERÓW

Kiepski styl jeszcze bym jakoś przełknęła, ale bardzo mnie zdenerwował taki sposób poprowadzenia akcji. Być może kolejne części serii są ciekawsze i lepiej napisane, ale nie zamierzam tego sprawdzać. Nie podoba mi się i już.

Słówko o wydaniu. Okładka jest paskudna, to raz. Dwa: może i niektóre słowniki dopuszczają pisownię "wte i wewte" , ale ja uważam, że to forma wyjątkowo niechlujna i nie powinna znaleźć się w książce (str. 43), zwłaszcza w opisie zachowania redaktora działu kulturalnego dużego dziennika. Trzy: zaintrygował mnie następujący fragment:
Podziękowali i wyszli. Chavez odezwał się już na klatce schodowej: 
- A ja ci tu, kurwa, niby do czego byłem potrzebny? 
- Kerstin uznała, że przydałoby ci się trochę słońca - odparł z troską w głosie. 
- No to nie mogliśmy lepiej trafić. 
- Szczerze powiedziawszy, potrzebowałem przenośnej białej tablicy, kogoś, kto nie ma gotowej opinii na temat Larsa-Erika Hassela. Co powiesz? [str. 82]
"Przenośnej białej tablicy"? Hmmm.... Autor, tłumaczka czy ja?