Impresje

niedziela, 30 września 2012

PAMIĘĆ PRZETRWANIA. NAZISTOWSKI OBÓZ PRACY OCZAMI WIĘŹNIÓW

Osobista dygresja nr 1

Do sięgnięcia po tę książkę zainspirowała mnie, pośrednio, powieść Jonathana Safrana Foera pt. "Wszystko jest iluminacją" o młodym amerykańskim Żydzie, który przyjeżdża na Ukrainę, żeby odnaleźć kobietę, która uratowała jego dziadka podczas II wojny światowej. Pomyślałam sobie, że akcja tej książki mogłaby równie dobrze toczyć się w Polsce (rozgrywa się właściwie na terenie II Rzeczpospolitej), może nawet w mojej okolicy - w końcu Żydzi stanowili znaczący odsetek mieszkańców miasteczek Kielecczyzny, również Starachowic, skąd pochodzę.

Muszę przyznać, że uświadomiłam to sobie stosunkowo późno, mimo że od dawna gdzieś w głowie kołatała mi się informacja, że w Starachowicach znajduje się żydowski cmentarz. Mieszkałam w tym mieście prawie dwadzieścia lat, a i teraz regularnie odwiedzam rodziców, ale nigdy nie natknęłam się na żadną inną widoczną informację o starachowickich Żydach. Niewiele poza tym cmentarzem przy Bieszczadzkiej, gdzie nigdy nie było mi po drodze, przypomina dziś o ich istnieniu. I może dlatego nad kwestią starachowickich Żydów nie zastanawiałam do niedawna się wcale.

Kirkut w Starachowicach przy ul. Bieszczadzkiej
Źródło: Wirtualny sztetl
Za to w ciągu dwóch ostatnich tygodni poświęciłam jej sporo czasu. Sama powieść Foera nie wystarczyłaby, żeby na tak długo zainteresować mnie tym tematem, ale ponieważ już na samym początku przetrząsania zasobów internetu natknęłam się na informację o lokalizacji starachowickiego getta, z której wynikało, że przez prawie dziewięć pierwszych lat mojego życia mieszkałam na jego terenie, postanowiłam dowiedzieć się o tym rozdziale historii mojego miasta czegoś więcej.

Oczywiście najbardziej nurtowało mnie pytanie, czy stary, drewniany dom przy ul. Spółdzielczej (dawniej była to część Kolejowej), z którym związane są moje najwcześniejsze wspomnienia, istniał przed wojną, a jeśli tak, to do kogo wtedy należał, kto w nim mieszkał po likwidacji getta, od kogo kupili go ciocia i wujek. W latach osiemdziesiątych moi rodzice wynajmowali od nich jego parter. Może w rupieciach, które zalegały pokój na pierwszym piętrze, kryły się jakieś podpowiedzi, ale byłam zbyt mała, żeby je zauważyć?

Posesja została sprzedana, budynek zburzony. Nie mam nawet żadnego zdjęcia stamtąd, bo nie mieliśmy wtedy aparatu. Pluję sobie w brodę, że nie zrobiłam żadnej fotografii - choćby przez szpary w bramie - trochę później, kiedy się przeprowadziliśmy, a dom jeszcze stał.

W internecie znalazłam sporo zdjęć przedwojennych Starachowic, ale na fotografię "mojej" części Spółdzielczej nie trafiłam. Trzeba będzie popytać w muzeum przy najbliższej okazji. Tymczasem kupiłam książkę Christophera R. Browninga, żeby zdobyć jakieś merytoryczne podstawy do dalszych poszukiwań. Zanim jednak napiszę o losach Żydów w obozach pracy w Starachowicach, wspomnę krótko o historii tego miasta.


TROCHĘ HISTORII
Herb Starachowic

W podstawówce opowiadano nam o niej raczej ogólnikowo (w liceum w ogóle nie było na to czasu). Nie przypominam sobie, żeby nauczycielka wspominała o roli Żydów w jego rozwoju. Gwoli ścisłości: nie zająknęła się też o zasługach benedyktynów ze Świętego Krzyża i cystersów z Wąchocka. Może teraz wykłada się ten temat inaczej, ale w połowie lat dziewięćdziesiątych mówiono przede wszystkim o dziejach przemysłu na naszych terenach. Do tego wątku w historii miasta nawiązuje również jego herb.


Dopiero od niedawna Starachowice kojarzone są głównie z kolejnymi aferami. Wcześniej były wszystkim znane z produkcji ciężarówek Star. A jeszcze wcześniej, w okresie dwudziestolecia wojennego, powstała tu fabryka amunicji i sprzętu artyleryjskiego, którą rozbudowywano w ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego.

1939 to bardzo ważny rok w historii naszego miasta, nie tylko ze względu na wybuch wojny. 1 kwietnia owego roku weszło w życie rozporządzenie ministra spraw wewnętrznych, na mocy którego osada fabryczna Starachowice została włączona do miasteczka Wierzbnik, a ten nowy administracyjny twór zaczęto określać mianem Starachowice-Wierzbnik [3.1.]. Mieszkało w nim wtedy ok. 25 tys. osób [1] i [4].

Wcześniej Starachowice i Wierzbnik istniały jako osobne organizmy i rozwijały się w innym czasie, tempie i kierunku. Wierzbnik był prowincjonalnym miasteczkiem zamieszkiwanym głównie przez rzemieślników i kupców, wśród których było wielu Żydów. Starachowice były raczej osadą, stanowiącą rezerwuar siły roboczej dla rozwijającego się w pobliżu przemysłu - mieszkali tu prawie wyłącznie Polacy.

WOJNA

Wieść o wybuchu wojny wywołała w mieście chaos - powszechnie sądzono, że Niemcy zbombardują Starachowice-Wierzbnik, żeby zniszczyć fabrykę (bomby faktycznie spadały, ale w pobliżu dworca i na linie kolejowe). 5 września próbowano ewakuować część linii produkcyjnej do Kowla, niektórzy pracownicy wręcz otrzymali polecenie służbowe, żeby tam się udać, więc wyruszyli z dobytkiem i rodzinami, większość pieszo [3.1.]. Transporty kolejowe, którymi przewożono maszyny, zostały zbombardowane przez niemieckie lotnictwo, wielu pracowników Zakładów już nigdy nie wróciło do swoich domów. W nocy z 6/7 września Polacy zniszczyli niektóre urządzenia i wysadzili niektóre fabryczne budynki, żeby unieruchomić Zakłady na około sześć miesięcy [3.2.].

Niemieckie władze okupacyjne włączyły nasze fabryki do państwowego koncernu Hermann Göring Werke. W jego ramach Zakłady Starachowickie znajdowały się pod zarządem przedsiębiorstwa Stahlwerke Braunschweig GmbH Abteilung Berg und Hüttenwerke.
Jednocześnie firmę poddano nadzorowi utworzonej 11 listopada 1939 r. Inspekcji Zbrojeniowej Generalnego Gubernatorstwa, a ściśle W. Wi. Stelle (Wehrmacht Wirtschaft Stelle - Placówka Gospodarcza Wehrmachtu) Radom. W grudniu 1939 roku komisja złożona z przedstawicieli Wermachtu i koncernu Hermann Göring Werke rozpoczęła pracy mające na celu przywrócenie produkcji [5].
Nie wszystkie przedsiębiorstwa przeszły na własność tego koncernu, ale zarząd nad nimi powierzono Niemcom lub folksdojczom - niektórzy z nich zatrudnili u siebie poprzednich właścicieli.

GETTO

Napisałam ten może nieco przydługi historyczny wstęp, żeby uporządkować sobie pewne fakty, które trzeba poznać, żeby zrozumieć, dlaczego losy tutejszych Żydów potoczyły się tak, a nie inaczej. Docelowo wszyscy Żydzi mieli zostać zgładzeni, ale Niemcy nie zabrali się za to tak od razu. W Starachowicach-Wierzbniku stopniowo przejmowali ich majątek, upokarzali, szykanowali, wymuszali łapówki, robili łapanki do prac przymusowych, a pod koniec września 1939 spalili synagogę, która znajdowała się przy ulicy Niskiej.

Rys. Maciej Frankiewicz, Źródło: Wirtualny sztetl

Nakazali też wyłonienie Judenratu, czyli rady starszyzny żydowskiej, która miała pośredniczyć w kontaktach między Niemcami a społecznością żydowską i odpowiadać za realizację niemieckich zarządzeń.

Wylot ulicy Krętej na Spółdzielczą.
Judenrat znajdował się w tym jasnym,
dwupiętrowym budynku widocznym na środku zdjęcia.
[Zdjęcie własne, źródło informacji: Wirtualny sztetl]

W 1940 i w 1941 roku do Starachowic-Wierzbnika przybywały transporty Żydów deportowanych z terenów Polski, które zostały włączone do Rzeszy. 12 kwietnia 1941 roku Niemcy utworzyli tutaj getto.
Z mapki zamieszczonej w książce Browninga wynika, że obejmowało ono mniej więcej Rynek, Krótką, Niską, Wysoką i okolice; w tekście autor tego nie doprecyzowuje. (Prawdopodobnie getto znajdowało się na obszarze między Wysoką, Rynkiem (włącznie), częścią Iłżeckiej, Targową, Spółdzielczą i częścią Kolejowej, ale muszę to jeszcze sprawdzić, może w jakimś lokalnym muzeum przy okazji wizyty w rodzinnym mieście).






















Getto było otwarte, nie otaczał go mur, ale oczywiście Żydom nie wolno było go opuszczać (chyba że udawali się do pracy), choć niektórzy, zwłaszcza dzieci o "nieżydowskim" wyglądzie, łamali ten zakaz.
Było przeludnione, a liczba osób, które w nim mieszkały, wciąż wzrastała. Z jednej strony na skutek deportacji Żydów z likwidowanych gdzie indziej gett - do Starachowic-Wierzbnika przywożono tych młodych i dość silnych, którzy nadawali się do ciężkiej pracy w tutejszych fabrykach. Z drugiej strony wielu Żydów, zwłaszcza z okolicznych miejscowości, przybywało do getta dobrowolnie, ba, płacili często bardzo dużo za pozwolenia na pracę, które miały ochronić ich przed deportacją i śmiercią (wieści o komorach gazowych szybko się szerzyły, ale jeszcze mało kto w nie tak do końca wierzył).

LIKWIDACJA GETTA I UTWORZENIE OBOZÓW PRACY

Rano 27 października 1942 roku otoczono getto i nakazano wszystkim Żydom udać się na Rynek. Ci, którzy zostali w domach (np. wskutek choroby), zostali zabici. Pozostali poddani zostali selekcji, w  wyniku której około tysiąc sześciuset  Żydów (tysiąc dwustu mężczyzn i czterysta kobiet) skierowano do trzech obozów pracy i do "komanda sprzątającego" getto, a prawie cztery tysiące osób zbyt młodych lub zbyt starych, żeby pracować, załadowano do pociągu i wywieziono do Treblinki, gdzie zginęły w komorach gazowych.

Większość Żydów umieszczono w naprędce i nieumiejętnie zbudowanych obozach pracy Strzelnica i Majówka (zaznaczono je na powyższej mapce), część trafiła do Tartaku (przede wszystkim ci, którzy pracowali w nim jeszcze przed likwidacją getta), a osiemdziesiąt cztery osoby tymczasowo zatrzymano na posterunku Zeork (Zakładów Energetycznych Okręgu Radomsko–Kieleckiego, teraz firma nazywa się inaczej, ale jeszcze całkiem niedawno płaciliśmy za prąd właśnie w Zeorku), ale ostatecznie też zginęły w Treblince. Członkowie komanda sprzątającego trafili do jednego z  obozów pracy po tym, jak uporali się z oczyszczeniem byłego getta ze wszystkiego, co świadczyło o tym, że kiedyś mieszkali tam Żydzi - ze szczególnym uwzględnieniem trupów i kosztowności.

Osobista dygresja nr 2

I tu nie mogę nie wpleść kolejnej autobiograficznej wstawki. W grudniu ubiegłego roku zamieściłam na blogu kilka zdjęć ze Starachowic, m.in. to:

Zdjęcie własne
Nie miałam wówczas pojęcia, że właśnie nad tymi malowniczymi skałkami istniał w czasie wojny obóz pracy. Niemcy nie wymyślili jego nazwy, już wcześniej istniała w tej okolicy kopalnia "Majówka", w której do 1962 roku wydobywano rudy żelaza, a dziś znajduje się tam ulica Majówka i osiedle Majówka. Mogę się założyć, że większość jego mieszkańców nie ma pojęcia, co tu się działo podczas wojny. Po przeprowadzce ze Spółdzielczej mieszkałam na sąsiadującym z Majówką osiedlu Skałka, parę minut piechotą od tego miejsca, ale nigdy nie słyszałam o żadnym obozie pracy. Być może dlatego, że moi rodzice nie są rodowitymi starachowiczanami, pochodzą z okolicznych wsi, o losie tutejszych Żydów nie wiedzą nic. Nie mogę jednak pojąć, dlaczego w szkole nie podejmowano tego tematu.

SYTUACJA W OBOZACH
Pracę więźniów obozów w Starachowicach podzielić można na dwie podstawowe kategorie: mającą pierwszorzędne znaczenie pracę w fabryce amunicji oraz pomocnicze prace na terenie obozu. Praca w fabryce stanowiła oczywiście nadrzędną rację istnienia obozu. Z kolei produkcja fabryczna składała się z dwóch elementów: wielkiego pieca w dolnym zakładzie w dolinie rzeki Kamiennej, gdzie wytapiano stal, oraz górnej fabryki pod lasem Bugaj, gdzie wytwarzano łuski pocisków artyleryjskich i skorupy ręcznych granatów. Produkty te pakowano następnie w drewniane skrzynki, wykonane przez więźniów Tartaku. Materiały wybuchowe do amunicji pochodziły w fabryk w pobliskim Skarżysku-Kamiennej. [Browning, str. 214]
Ówczesny niemiecki management był, jak widać, niezwykle kompetentny, poza tym nieźle ciął koszty: więźniowie obozów stanowili własność SS, a przedsiębiorcy wykorzystujący ich pracę płacili za każdy dzień dzierżawy więźnia 5 zł, a więźniarki 4 zł. Może i niedużo, ale efektywność przedsięwzięcia znacznie spadała, kiedy Żydzi trzymani w brudzie, zimnie i o głodzie zaczynali chorować i przez kilka tygodni nie nadawali się do pracy. Kontrakt z SS tego nie uwzględniał i trzeba było za nich płacić tylko samo co za zdrowych. W tej sytuacji pozbywanie się pracowników, którzy przynoszą same straty, wydało się logicznym i racjonalnym posunięciem.
Szał zabijania nasilił się, kiedy wybuchła epidemia tyfusu i Althoffa ogarnęła obsesja wyłapywania i eliminowania więźniów, których choroba czyniła tymczasowo niezdolnymi do pracy i którzy rozpaczliwie starali się ją ukryć. Początkowo jego taktyka polegała na pojawianiu się w obozie w nocy i nakazywaniu więźniom opuszczenia baraków. Tych, którzy nie mieli siły podnieść się z pryczy, zabijał. Gdy więźniowie zorientowali się, jak ważne jest to, by zwlec się z pryczy i wyjść z baraku - do pracy i podczas nocnych kontroli - choćby nawet towarzysze mieli ich wynieść na rękach, Althoff zaostrzył swoje metody. W Strzelnicy istniała przeszkoda szczególnie trudna do pokonania dla cierpiących na zawroty głowy: schody, prowadzące z baraków w górnym obozie na plac apelowy. Chorych, którzy nie potrafili po nich zbiec, nie zataczając się i nie chwiejąc na nogach, odciągano na bok i zabijano. Ta technika selekcji dawała Althoffowi co najmniej dwudziestu, trzydziestu zabitych jednego wieczoru. Jej wariantem było zmuszanie więźniów do przejścia po wąskiej belce czy równoważni, niewykonalne dla osób oszołomionych wysoką gorączką. Czasem Althoff kazał więźniom, zarówno w Strzelnicy, jak i Majówce, biegać w koło - nazywając to ćwiczenie Runde machen, czyli robieniem kółek - żeby oddzielić chorych, niebędących w stanie utrzymać narzuconego tempa. [Browning, str. 177-178]
Willie Althoff, komendant Strzelnicy i Majówki, okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, ale zgubił go w końcu nadmiar dobrych chęci - przyczynił się do tego, że w starachowickich fabrykach zaczęło brakować rąk do pracy, mimo że co jakiś czas dowożono tu Żydów z innych miejscowości. Zmieniono komendanta, a warunki w obozach trochę się poprawiły. Wkrótce Żydów ze Strzelnicy przeniesiono do nieco powiększonej Majówki.

***

Jedne z najciekawszych, moim zdaniem, fragmentów książki Browninga to te, w których opisuje realia obozów pracy, zwłaszcza złożoność stosunków międzyludzkich na linii Żydzi - niemieccy nadzorcy obozów, Żydzi - ukraińscy strażnicy, zwykli więźniowie - elita obozowa (Lagerrat, policja obozowa, bogaci Żydzi, którzy mieli dostęp do ukrytych kosztowności, rzemieślnicy, z których usług korzystali Niemcy).
Różnica w poziomie życia między prominentami a więźniami bez koneksji była ogromna, zwłaszcza odkąd Niemcy zaczęli przedkładać żywych Żydów, których można zaprząc do zwiększania potencjału militarnego Rzeszy, nad w ogóle nieefektywnych martwych. Z chwilą, kiedy więźniowie nie musieli już przez dwadzieścia cztery godziny na dobę drżeć o swoje życie, mogli zakręcić się wokół bardziej przyziemnych spraw.

W najlepszej sytuacji byli Żydzi pochodzący ze Starachowic-Wierzbnika i okolic - w obozie znaleźli się przeważnie wraz z krewnymi albo znajomymi, na których pomoc mogli liczyć, poza tym mieli sposoby, żeby skorzystać z wartościowych rzeczy, które przed likwidacją getta zdążyli oddać na przechowanie Polakom albo schować w specjalnych skrytkach. Więźniowie z innych miejscowości musieli polegać na własnym sprycie i umiejętnościach. W obozach kwitło zatem drobne rzemieślnictwo i pokątny handel, czasami kosztem tych gorzej ustawionych.

UCIECZKI

Praca więźniów była niezwykle ciężka (dodam, że w starachowickich zakładach pracowali też Polacy), ale jednocześnie utrzymywała ich przy życiu - byli Niemcom potrzebni. Obawiali się jednak, że już niedługo.

W kwietniu 1944 roku do Starachowic przybył transport 150-200 Żydów z obozu koncentracyjnego w Majdanku, którzy potwierdzili istnienie komór gazowych i doniesienia o postępach radzieckiej armii i cofaniu się Niemców. Wkrótce w fabryce wstrzymano produkcję amunicji i zaczęto rozmontowywać urządzenia.

Na początku lipca więźniów z Majówki przeniesiono do nowego obozu na terenie fabryki amunicji, a pod koniec tego miesiąca trafili tam również Żydzi z Tartaku. 26 lipca podstawiono pociąg i rozpoczęto załadunek więźniów, który jednak z niewiadomych przyczyn przerwano. Oczywiste było, że to tylko chwilowa zwłoka. Jeśli ktoś planował ucieczkę, to nie mógł już dłużej jej odkładać.

W nocy z 26 na 27 lipca miała miejsce próba masowej ucieczki od stu pięćdziesięciu do czterystu więźniów (nie wiadomo dokładnie ilu), która jednak dla większości z nich skończyła się tragicznie. Więcej szczęścia mieli ci, którzy uciekali pojedynczo lub w niewielkich grupkach, choć szczęście to nie trwało zazwyczaj długo - niewielu z nich przetrwało wojnę. Zamierzali przyczaić się gdzieś na parę tygodni, do czasu, kiedy - jak sądzili - dotrze tu radziecka armia, która jednak, jak wiadomo, nie śpieszyła się zbytnio.

Uciekinierom trudno się było ukrywać na terenach nadal okupowanych przez Niemców, zwłaszcza że Polacy nie byli zbyt skorzy do pomocy - przede wszystkim ze strachu, ale często wchodził tu w grę antysemityzm. Niektórzy wręcz na nich donosili. A jak zachowywali się wobec Żydów partyzanci, z których Kielecczyzna do dziś jest taka dumna?
Dawid Sali był jednym z Żydów, którzy uciekli z Tartaku przed przewiezieniem więźniów do obozu pracy przy starachowickiej fabryce. Jego grupa rozrosła się liczebnie i miejscowi chłopi, których Żydzi prosili o jedzenie, poskarżyli się pobliskiemu oddziałowi AK, że nękają ich żydowscy policjanci. Żołnierze AK okrążyli uciekinierów i zagrozili, że ich zabiją, jeśli nie przestaną domagać się od chłopów żywności. Sześciu Żydów wyraziło chęć wstąpienia do oddziału. Zostali przyjęci, ale cztery dni później ich zwłoki  znaleziono pod pobliską wsią. Wówczas uciekinierzy spróbowali przyłączyć się do partyzantki komunistycznej. Oddział zwiadowczy, na który się natknęli, obrabował och ze wszystkiego, co mieli. Dowódca zwrócił im ich własność, nie zgodził się jednak ich przyjąć. Wreszcie znaleźli trzecią grupę partyzantów, która była gotowa ich przyjąć pod warunkiem, że będą mieli własną broń. Udało im się zdobyć pięć karabinów, które odebrali nieostrożnym Niemcom z oddziału rekwizycyjnego, i całą grupą, liczącą trzydziestu siedmiu mężczyzn i trzy dziewczyny, wstąpili do partyzantki. Także w tym przypadku był to duży oddział komunisty Mieczysława Moczara, złożony z Polaków, Żydów i zbiegłych radzieckich jeńców różnych narodowości. Mimo to, podczas wykonywania jakiegoś zadania, kilku Polaków skorzystało z okazji, żeby zamordować żydowskiego towarzysza. Kiedy sprawa wyszła na jaw, dwóch z nich zostało rozstrzelanych. [Browning, str. 336-337]
Z drugiej strony ci spośród uciekinierów, którzy przetrwali wojnę, przeważnie zawdzięczali to Polakom, choć często musieli za ich pomoc zapłacić.

Osobista dygresja nr 3

Tu muszę wtrącić kolejną osobistą dygresję. Otóż mój dziadek ze strony mamy był partyzantem, najpierw chyba w AK albo w BCh, ale potem w 2 Brygadzie AL "Świt". Zmarł dwadzieścia lat temu, kiedy byłam jeszcze mała, więc nigdy nie rozmawiałam z nim o tamtych czasach, ale z tego, co wiem, dziadek raczej nie lubił Żydów. Po wojnie, jak wieść rodzinna niesie, uczył się w szkole oficerskiej, ale postanowił do niej nie wracać z jakiejś wizyty w domu, bo "Żydzi go nie będą uczyć". Potraktowano to jako dezercję i dziadek trafił do więzienia, w którym panowały bardzo trudne warunki. Zaczął tam chorować i chorował już do końca życia.
I tu nasuwa mi się kolejne pytanie, na które nie znam odpowiedzi: czy oddział dziadka trafił na jakichś żydowskich uciekinierów, a jeśli tak, to jak mój dziadek zachował się wobec nich?

AUSCHWITZ-BIRKENAU

28 lipca stłoczono 1200 - 1400 więźniów w bydlęcych wagonach i wysłano do Oświęcimia. Nie wszyscy przetrwali tę podróż i prawdopodobnie nie było przypadkiem, że wśród zmarłych znalazło się wielu członków obozowej elity.
Po przybyciu nie zastosowano wobec więźniów ze Starachowic standardowej selekcji na rampie. Wszystkich zakwalifikowano jako tzw. Arbeitsjuden, dzięki czemu stosunkowo dużo osób (600-700) z tego transportu dożyło końca wojny.

POSTAWY POLAKÓW

Zacznę od tego (może powinnam o tym wspomnieć wcześniej), że pewien problem sprawia mi pisanie o Polakach i o Żydach. Nie myślę kategoriami narodowościowymi. Dla mnie Polak to ktoś, kto ma polskie obywatelstwo, bez względu na to, z jakiego kraju pochodzi, i bez względu na to, jaki jest jego światopogląd. Uważam, że najpierw jest się Polakiem, a dopiero potem ateistą, chrześcijaninem, protestantem czy żydem.
W tym konkretnym przypadku podział ten jest może nieco bardziej uprawniony niż zwykle, bo wielu wierzbnickich Żydów posługiwało się na co dzień językiem jidisz i kultywowało tradycje, których lepiej zasymilowani Żydzi z większych miast już nie przestrzegali. Postanowiłam trzymać się tradycyjnej terminologii, zwłaszcza że ówcześni mieszkańcy Starachowic i Wierzbnika też się nią posługiwali.

Z relacji, z których korzystał Browning, wynika, że antysemityzm w Wierzbniku i w Starachowicach był powszechny i nie tylko werbalny, a nasilił się jeszcze po wybuchu wojny. Z drugiej strony wielu więźniów obozów korzystało z pomocy Polaków, u których ukryli swój majątek albo nawet dzieci.
Pomaganie Żydom na terenach okupowanych przez Niemców wiązało się z ogromnym ryzykiem i ja jestem w stanie zrozumieć, że mało kogo było na nie wtedy stać. Czym innym jest jednak bierność, a czym innym radość z cudzego nieszczęścia, a tego właśnie nader często doświadczali więźniowie obozów.

Ale to najgorsze wydarzyło się już po wojnie. Większość wierzbnickich Żydów wyemigrowało po wojnie do Kanady, Stanów Zjednoczonych i Izraela, ale niektórzy najpierw próbowali wrócić do rodzinnego miasteczka, żeby odnaleźć swoich bliskich i odzyskać resztki majątku. Majątki i domy zastali już przejęte przez Polaków, którzy nie spodziewali się, że którykolwiek z dawnych właścicieli przeżyje wojnę. Powracającym Żydom okazywano jawną wrogość, a w czerwcu 1945 roku zamordowano w Wierzbniku siedmiu z nich, w tym dwoje dzieci. Pozostali szybko wyjechali.

Może właśnie dlatego do niedawna bardzo rzadko, poza nielicznymi wyjątkami, poruszano w Starachowicach temat dawnych żydowskich mieszkańców tego miasta - bo trzeba by wtedy przypomnieć zbrodnie popełnione przez Polaków. Teraz jest trochę łatwiej, większość sprawców prawdopodobnie już nie żyje, myślę jednak, że jest jeszcze paru starachowiczan, którzy mogli być (np. jako dzieci) świadkami tamtych wydarzeń i to o owo o nich opowiedzieć. Gdyby chcieli.

Coś się jednak zaczyna zmieniać. W 2002 roku otwarto w Starachowickim Centrum Kultury Izbę Pamięci Żydów Starachowic-Wierzbnika (nie wiem tylko, czy nadal ona istnieje, bo na stronie SCK nie ma żadnej o niej wzmianki), a w Gminnym programie opieki nad zabytkami Miasta Starachowice na lata 2012 – 2016 [6] znajduje się postulat opracowania trasy turystycznej ("edukacyjno-biznesowej"), głównie - jak rozumiem - dla zagranicznych turystów pochodzenia żydowskiego. W ramach tego projektu, gdyby był zrealizowany, oznakowane zostałyby miejsca związane z ludnością żydowską.
Trwa właśnie rewitalizacja Rynku, może znajdzie się tam miejsce choćby na tablicę przypominającą o tym, co się tam stało 27 października 1942 roku. Póki co m.in. o tym wydarzeniu przypomniał kilka dni temu spektakl "Ostatnia selekcja" w Muzeum Przyrody i Techniki. Dobrze, że pokazano go też starachowickiej młodzieży.


KSIĄŻKA

Tytuł: Pamięć przetrwania. Nazistowski obóz pracy oczami więźniów (Remebering Survival: Inside a Nazi Slave-Labor Camp)
Pierwsze wydanie: 2010
Autor: Christopher R. Browning
Tłumaczenie: Hanna Pustuła-Lewicka
Wstęp: Barbara Engelking

Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 978-83-7536-345-6
Stron: 463


Książka nosi podtytuł "Nazistowski obóz pracy oczami więźniów" i dwa ostatnie słowa są istotne. Autor, amerykański historyk specjalizujący się w problematyce Holocaustu, oparł swoją pracę przede wszystkim na relacjach osób, które przetrwały pobyt w wierzbnickim getcie i obozach pracy. 

Browning dysponował opowieściami dwustu dziewięćdziesięciu dwóch osób. Tylko nieliczne relacje (jedenaście) powstały krótko po wojnie, w latach 1945-1948. Sto dwadzieścia pięć zgromadzili niemieccy śledczy w latach 1962-1968 w ramach zbierania materiałów do procesów kilku nazistów, którzy podczas okupacji dopuszczali się zbrodni w naszym rejonie. Reszta powstała znacznie później, niektóre już w XXI wieku. 
Nie da się wiernie odtworzyć wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, więc często relacje poszczególnych osób różnią się od siebie, a czasami wręcz wykluczają. Ba, bywa i tak, że ta sama osoba trochę inaczej opisuje jakąś sytuację w różnych wywiadach, których udzielała na przestrzeni lat. 
Każdy z moich dwustu dziewięćdziesięciorga dwojga świadków przeżywał pobyt w obozie w Starachowicach indywidualnie i każdy w inny, właściwy sobie sposób zapamiętał, przetworzył, zapomniał  albo wyparł niektóre jego aspekty. Spojrzenie na te same wydarzenia  z perspektywy wielu różnych osób bywa bardzo pouczające, dając pełniejszy i bardziej złożony obraz, niż można by uzyskać na podstawie relacji jednego świadka. Nieodmiennie jednak powraca problem sprzecznych albo wykluczających się - a czasem zupełnie błędnych - wspomnień i świadectw. W niektórych przypadkach różne wspomnienia i świadectwa  w żaden sposób nie dają się pogodzić i wówczas niezbędne staje się dokonanie ich krytycznej oceny. [Browning, str. 33-34]
Łatwiej pracuje się z dokumentami niż z - często dramatycznymi - opowieściami świadków i ofiar, ale czasami, jak w tym przypadku, można się oprzeć praktycznie tylko na nich. Dziwi mnie jednak to, że pisząc (króciutko) o historii miasta, Browning nie sięgnął do prac polskich naukowców, tylko polegał w zupełności na owych relacjach. I tak na stronie 44 mamy następujące zdanie:
Pod koniec XIX wieku rodzina Rotwandów zbudowała piec hutniczy, który stał się zalążkiem przemysłu metalurgicznego na tym obszarze. 
Druga część zdania jest po prostu nieprawdziwa, co może stwierdzić każdy, kto poświęci mniej więcej kwadrans na poszukiwanie informacji na ten temat w internecie. I nie mam tu na myśli Wikipedii, ale choćby stronę Urzędu Miasta [2], a bardziej dociekliwi mogą dotrzeć nawet do rozprawy doktorskiej Mirosława Orłowskiego z 1931 roku pt. "Żelazny przemysł hutniczy na ziemiach polskich do r. 1914" [7], wyczerpującej i w całości dostępnej w sieci.

Browning opisuje również proces Walthera Beckera, który 1972 roku* był sądzony w Hamburgu za udział w likwidacji getta w Wierzbniku. W latach 1941-1945 kierował lokalnym biurem niemieckiej Policji Bezpieczeństwa, a po wojnie aż do emerytury pracował w hamburskiej policji. Niemiecki sąd uznał zeznania świadków za niewiarygodne i uniewinnił Beckera. Lektura materiałów o tym procesie skierowała zainteresowanie Browninga na obozy pracy w Starachowicach-Wierzbniku.

* Na stronie 25 polskiego wydania podano rok 1978 i powtórzono ten błąd na okładce. W oryginale (sprawdziłam w Amazonie) widnieje w tym miejscu prawidłowa data.

Jeszcze jedna uwaga dotycząca redakcji tekstu. Od czasu do czasu w kolejnych rozdziałach powtarzały się niemal dosłownie krótkie, jedno- czy dwuzdaniowe informacje z poprzednich rozdziałów, co mnie trochę irytowało.

Poza tym książkę czytało mi się bardzo dobrze, choć nie wiem, czy dla osób w ogóle niezwiązanych ze Starachowicami będzie ona równie interesująca jak dla mnie.

*** *** ***

Materiały, z których korzystałam:
[1] starachowice.travel.pl - informacje o historii i zabytkach Starachowic
[2] Urząd Miasta - historia miasta do końca II wojny światowej
[3] Adam Brzeziński: Starachowicki Wrzesień 1939
  [3.1.] Miasto
  [3.2.] Odwrót
[4] Ewa Tarłowska, konsultacja - Jacek Koj: Program badań archeologicznych i kwerenda historyczna
[5] Piotr Rozwadowski: Starachowice w planach niemieckiego okupanta (w materiałach konferencji naukowej Polityka okupacyjnych władz niemieckich wobec ludności polskiej w powiecie starachowickim w latach 1939-1945, Starachowice 2010)
Polecane strony:
Wirtualny sztetl - warto w sekcji Miasta poszukać swojej rodzinnej miejscowości, może i Wy dowiecie się o jej historii czegoś ciekawego?

Inne strony:
Sefer Wierzbnik-Starachowice, czyli księga pamięci Żydów ze Starachowic-Wierzbnika (tych, którzy wyemigrowali do Izraela), wydana w 1973 roku w Tel Awiwie (Browning z niej korzystał):
 - w jidisz - trzeba wybrać Starachowice albo Wierzbnik; nic z tego nie rozumiem, ale znalazłam trochę zdjęć przedwojennych Starachowic,
- po angielsku, ale bez zdjęć.

Zdjęcia Starachowic sprzed lat:
arad2
*** *** ***

Byłabym wdzięczna za informacje o ewentualnych błędach lub nieścisłościach w powyższym wpisie, które zawsze grożą laikom, jeśli biorą się za coś, na czym się nie znają.

22 komentarze:

  1. Witaj:)
    Z ciekawością przeczytałam post, bo i odkrywanie historii jest moją pasją. Tylko jedno mam zastrzeżenie - nie do ciebie, tylko do tytułu. Słowo "nazistowski" jest bardzo poprawne politycznie. Zawsze wtedy pytam: a jakim to językiem porozumiewali się naziści?
    Poza tym warto rozglądać się po okolicy i poznawać losy małych ojczyzn.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo obozy mogą być tylko nazistowskie albo polskie, to oczywiste.
      A tak serio: w książce autor nie unika przymiotnika "niemiecki" (w oryginale również, sprawdziłam).

      Usuń
  2. Nie mam pojęcia jak trafiłam na Twojego bloga ale muszę przyznać, że bardzo mnie zaciekawiłaś. Również pochodzę ze Starachowic i mimo, że II wojna światowa to moja ulubiona tematyka i czytam wiele książek na ten temat o tej nie słyszałam ani słowa. Szczerze powiedziawszy nigdy też nie zastanawiałam się nad losami Żydów w naszym mieście, a szkoda bo przez to umknęły mi takie wiadomości jak m.in. że w Starachowicach (niemalże na moim osiedlu) było getto. Dziękuję za przedstawienie tej książki. Na pewno jej poszukam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta książka ukazała się w Polsce na początku tego roku. Natknęłam się na nią zupełnie przypadkiem - podczas włóczenia się po internecie:).

      Z Twoich słów wynika, że nie tylko ja nie miałam pojęcia o tym, co spotkało Żydów z naszego miasta w czasie wojny. Dobrze, że wreszcie coś się zmienia.

      Usuń

  3. Bardzo wzruszylam sie czytajac Twoj post. Od dawna sledze losy Zydow w Polsce i na swiecie. Dziekuje za pokazanie jeszcze jednej interesujacej historii.

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja właśnie unikam na ogół tej tematyki. W liceum tyle się naczytałam literatury obozowej, że do dziś odczuwam przesyt. Dla książki Browninga zrobiłam wyjątek ze względu na miejsce, w którym rozegrały się opisane w niej wydarzenia.

      Również pozdrawiam:).

      Usuń
  4. Żydowską przeszłość mojego miasta znam bardzo dobrze, bo interesuję się tym tematem od czasów licealnych jeszcze, a poza tym silne jest we mnie przekonanie, że skoro przed wojną żydowscy mieszkańcy Lublina stanowili 45% jego społeczności, historia miasta nie może istnieć bez pamięci o nich. Cieszy mnie niezmiernie każda inicjatywa, przywołująca żydowską tożsamość jakiegokolwiek miejsca w Polsce, bo świadomość, że jeszcze całkiem niedawno nie było wsi, miasteczka czy miasta, w których nie żyliby obok siebie żydowscy i nieżydowscy sąsiedzi, nie jest wśród ludzi tak wyraźna, jak życzyłabym sobie, aby była. Kiedy przechodzę jedną z głównych ulic mojego miasta i patrzę na rząd kamienic, w których mieszkali niegdyś wyłącznie żydowscy lokatorzy, mam dziwną pewność, że obecni mieszkańcy nie mają pojęcia o tym, do kogo należały dawniej ich mieszkania.
    Dawna dzielnica żydowska w Lublinie już nie istnieje: podczas wojny zrównali ją z ziemią Niemcy, po wojnie, na jej gruzach, rozbudowano miasto. Do dzisiaj przetrwało tylko kilka materialnych znaków: dwa kirkuty, dom modlitw, ujęcie wody, szpital żydowski i słynna na całą Europę Jesziwa, na budowę której złożyła się przed wojną cała żydowska społeczność Lublina. W miejscu dawnej dzielnicy żydowskiej, na nieistniejącej już jej głównej ulicy - Szerokiej - cały czas świeci włączona latarnia: znak, że mieszkańcy pamiętają. Ale gdyby zapytać przeciętnego przechodnia, głowę daję!, nie miałby w ogóle pojęcia, co w tym miejscu było kiedyś. Moja Babcia miała przed wojną bliską żydowską koleżankę - Malę Bober, którą wspominała do końca swoich dni z wielką sympatią i czułością. Nie mogła przeboleć, że wojna tak brutalnie je rozdzieliła i już nigdy więcej się nie spotkały - ani z Malą, ani z nikim z Jej rodziny.

    Starachowic nie znam wcale, nigdy w mieście Twoim nie byłam, widzę jednak, że miasta nasze mają na pewno jedną cechę wspólną: mało kto chce zadać sobie trud pamiętania i poznania. Z przyjemnością i ciekawością przeczytałam Twój wpis, tym bardziej, że stale towarzyszy mi pytanie, gdzie bylibyśmy dzisiaj i jak wyglądałoby nasze codzienne życie, gdyby nie wojna i Zagłada. Zwyczajnie mi żal, że nie da się już wrócić tych wszystkich możliwości, które mielibyśmy - i jako naród, i jako zwykli szaraczkowie, gdyby nie szaleństwo i nienawiść.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wątpię, żeby ktoś z mojej rodziny, która z obu stron - mamy i taty - wywodzi się z małych wiosek w pobliżu Bodzentyna, miał tego rodzaju znajomości co Twoja babcia. I dlatego - teraz dopiero zdaję sobie z tego sprawę - pojęcie "Żyd" bardzo długo było dla mnie czymś zupełnie abstrakcyjnym, czymś znanym wyłącznie z religii, historii (1968 r.) i literatury ("Ivanhoe", "Pan Tadeusz", "Wesele", literatura obozowa - inne książki przyszły dużo później), bo przecież nie z życia. Utrwalił mi się obraz Żydów w pociągu do Oświęcimia, na rampie, w komorach gazowych, krematoriach i w barakach. Ale nie Żydów-sąsiadów, Żydów-przyjaciół, Żydów-krewnych. Nie zastanawiałam się jakoś nad tym, co się z nimi działo, zanim załadowano ich do bydlęcych wagonów.

      Stało się tak chyba dlatego, że opowieści o Holokauście po prostu porażają i - przynajmniej tak było w moim przypadku, o ile dobrze pamiętam - skłaniają raczej do refleksji ogólnych nad ludzką naturą, a nie do rozmyślania nad losami milionów pojedynczych ofiar. Poza tym nie praktykuje się na ogół, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, upamiętniania losów żydowskich obywateli, choć nie zapomina się przecież o Polakach (ta terminologia!), którzy zginęli w czasie II wojny światowej. Wielka szkoda.

      Usuń
    2. Rozumiem Cię, bo sama, swego czasu, miałam długą fazę zaczytywania się literaturą wojenno-obozową, w przerażeniu i porażeniu snując podobne Twoim refleksje o naturze ludzkiej. A jednak zawsze gdzieś kołacze mi się pamięć o słowach, nawet nie wiem już dzisiaj kogo, że te wielkie cyfry, stale przewijające się w relacjach o Holokauście, przestają być ludźmi i umysł notuje je tylko jako buchalteryjny zapis. Gdzie podziewa się konkretny człowiek, ze swoją historią, możliwościami, życiem?! Moja Babcia urodziła się małym miasteczku, w którym społeczność żydowska zajmowała ważne miejsce. Kiedy wybuchła wojna, Babcia miała 15 lat i z żydowskimi sąsiadami mieszkała w jednym domu, w mieszkaniach po obydwu stronach jednego korytarza. To opowieściom Babci zawdzięczam, że Żydzi przestali być dla mnie anonimową masą w bydlęcych wagonach, a stali się ludźmi z krwi i kości, indywidualnymi, osobnymi. Pamiętam, jak opowiadała mi o czasach wojennych, chociaż były to dla niej opowieści trudne i bolesne, bo wybuch wojny zastał ją w Warszawie, dokąd pojechała odwiedzić rodzinę i skąd pieszo, tydzień, wracała do domu w piekle Września. Nawet historie tego straszliwego exodusu młodej dziewczyny, która widziała wiele, nie wywoływały u Babci tak silnych emocji jak wtedy, kiedy wspominała, jak Niemcy wyłapywali Żydów z Jej miasteczka, jak się nad nimi znęcali, jaki strach i terror towarzyszyły tym wydarzeniom. Zawsze wtedy zaczynała płakać, a ja już nie miałam odwagi prosić o kontynuowanie...

      Piszę o tym wszystkim, bo chcę wyraźnie zaznaczyć, że literatura była u mnie w czymś wtórnym wobec rodzinnych wspomnień. To właśnie one utrwaliły we mnie obraz społeczności polskich Żydów, z którymi żyło się wspólnie, razem dzieląc radości i smutki codzienności. Dlatego właśnie zupełnie nie rozumiem antysemityzmu i wiem, że wraz z Zagładą my, nie-Żydzi, straciliśmy coś niezmiernie cennego. Kiedy uświadamiam sobie, że ja nie znam żadnego Żyda, a przynajmniej nic mi nie wiadomo o tym, abym znała, mam w sobie pustkę.

      Usuń
    3. Wydaje mi się, że większość Polaków wiedzę o Żydach czerpie - podobnie jak ja - z lekcji historii, religii, z literatury i filmu. Zresztą to działa chyba w obie strony - współcześni Polacy są postrzegani przez wielu współczesnych Żydów przez pryzmat tego, co się tu wydarzyło dekady temu, co przekazali im dziadkowie i rodzice. Zapomina się często o tych jaśniejszych stronach stosunków "polsko-żydowskich", a przecież i takich nie brakowało.

      Usuń
  5. Pamiętam, gdy pisałaś kiedyś, że w takich Starachowicach nic się nie działo.;) A tu proszę: niespodzianka. Sama ze zdumieniem odkrywam, ile małych gett było w pobliżu mojej mieściny. Mało tego, niedawno dowiedziałam się, że jakiś czas temu pracowałam na ulicy, przy której przed wojną mieścił się dom sierot Korczaka. I że blisko tego miejsca mieszkał Chajecki opisany w książce Szejnert. Można się wielu rzeczy dokopać.
    Bywałam kiedyś w Twoich stronach i spotkałam się z jawną niechęcią osób starszych wobec Żydów. Źle ich wspominali z czasów przedwojennych, przy czym ta antypatia bazowała na frazesach typu: nasze kamienice... itp.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie poruszałam tych kwestii w rozmowach ze starszymi osobami, bo zanim dorosłam do takich pytań, nie miałam już żadnej babci ani dziadka, którzy mogliby mi o tym opowiedzieć. Może rodzice wiedzą coś na ten temat, wątpię, ale zapytam ich przy najbliższej okazji.

      Zastanawiałam się nad źródłami antysemityzmu w naszym rejonie. Wydaje mi się, że decydujący był aspekt ekonomiczny, wzmocniony dodatkowo przez postawę kościoła katolickiego, frazesy nacjonalistów i powszechną niechęć do tego, co obce, nieznane. Nie wiem, jak to było w innych rejonach Kielecczyzny, ale w Wierzbniku pierwsi Żydzi pojawili się dopiero na początku XIX wieku - kiedy to rząd przejął te ziemie od benedyktynów i cystersów.

      Myślałam przez chwilę, czyby części winy za antysemityzm ówczesnych Polaków nie zrzucić na karb braku edukacji, ale doszłam jednak do wniosku, że dziś ludzie nie są wcale mądrzejsi, choć analfabetyzm właściwie u nas nie występuje.

      Zdaję sobie sprawę z tego, że to bardzo daleko idące porównanie, ale wspomniane w książce Browninga bojkoty żydowskich sklepów w Wierzbniku skojarzyły mi się ze współczesnymi protestami, np. takimi jak w Hiszpanii, kiedy niektórzy nie płacą za zakupy - bo to prostsze niż sprzeciw wobec takich zjawisk jak Niesprawiedliwość Społeczna, Kapitalizm, Rynki, Bankierzy, Historia.

      Usuń
    2. Myślę, że w przypadku moich rozmówców też zaważyły względy ekonomiczne. Moja babcia (okolice Częstochowy) podobno powtarzała swoim dzieciom i znajomym: bądź mądrzejszy od Żyda czyli nie kupuj na kredyt w ichszych sklepach. Jak na prostą kobietę rozsądne podejście.
      Jakiś czas temu oglądałam film dokumentalny dot. pogromu kieleckiego (Świadkowie Łozińskiego) i przyznam, że skóra mi ścierpła.

      Usuń
    3. Właśnie obejrzałam film Łozińskiego. Nie wiem, czy to przypadek, ale odniosłam wrażenie, że osoby lepiej wykształcone nieco inaczej mówiły o kieleckich Żydach niż ludzie, powiedzmy, prości. Oprócz księdza opowiadającego o transfuzjach krwi, ale raczej nie teraz, tylko może w średniowieczu. W każdym razie relacje świadków dobrze oddają klimat tamtych czasów. W powojennych Starachowicach myślano pewnie podobnie.

      Usuń
  6. Dlaczego się o tym nie mówi? nie mam pojęcia. W moim mieście są dwa żydowskie cmentarze, istniały 4 podobozy Auschwitz, stała synagoga. Na historii ani słowa, same ogólniki. Miałam przedmiot o nazwie "edukacja regionalna" i tam też nie było mowy o mieście sprzed wojny, a o zabytkach... Z drugiej strony, gdyby chcieć pamiętać o wszystkich, to miasta zamieniłyby się w pomniki historii, pełne upamiętniających tabliczek.

    OdpowiedzUsuń
  7. Oczywiście nie domagam się stawiania pomników na każdym wolnym skrawku miejskiej przestrzeni, wydaje mi się jednak, że brak choćby kilku pamiątkowych tablic związanych z żydowską społecznością Wierzbnika to dla Starachowic powód do wstydu.

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam,
    jestem mieszkańcem Starachowic i od paru lat interesuję się tematyką Zydów w Starachowicach.
    Przypadkiem trafiłem na Pani artykuł, bardzo ciekawy zresztą. Ponieważ internet to nieamowite żrodło informacji dotarłem do wywiadów i zdjęć z prawdziwymi świadkami tamtych wydarzeń. Polecam wywiad z Panią Regina Laks Gelb , kiedyś dziewczynką żydowskiego pochodzenia urodzoną w Starachowicach, dziś obywatelką USA.
    Ostatnio wybrałem się na spacer po rynku i okolicach i odkryłem prawdziwe miasteczko żydowskie.
    Szkoda że mieszkańcy nowymi elewacjami zmieniają na zawsze wygląd żydowskiego Wierzbnika.
    Jak coś zapraszam do kontaktu pod email: ddx2@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Artykułem to bym tego nie nazwała - ot, wpis na blogu:).

      Ja też czytałam kilka takich wywiadów. Wyłania się z nich niezbyt przyjemny obraz naszego miasta. Myślę jednak, że przed wojną nie wiodło się tym ludziom w Starachowicach, czy też raczej w Wierzbniku, aż tak źle - przynajmniej w sferze materialnej.

      Są jeszcze kamieniczki, domy i inne budynki, które wyglądają dokładnie tak, jak przed wojną. Z drugiej strony trudno zakazywać obecnym właścicielom jakichkolwiek ingerencji. Można je robić z głową, ale na pewno nie tak, jak w przypadku dawnej poczty przy Spółdzielczej, którą zastąpiono tym zielonym ohydztwem! Ciekawa jestem, jak będzie wyglądał Rynek po renowacji. Na wszelki wypadek porobiłam trochę zdjęć jeszcze przed remontem.

      Usuń
  9. Jakoś mi szkoda, żeby ostatnimi wpisami w tak ciekawym wątku były te p. Wilgusiaka, więc się dopiszę, choć wątek wygląda na obumarły... Nie czytałem książki Browninga i nie wiem, czy przywołuje w niej losy rodziny Rosenbergów, ale tak czy owak bardzo zachęcam do przeczytania książki Josepha Rosenberga „Nazywam się Józef Nowak”. Rosenberg to bogaty Żyd, który wszelkimi sposobami próbował uratować od Zagłady swoje dzieci. Jeśli może to być zachętą, są tam motywy bardzo filmowe i dające do myślenia zarazem. Np. maleńką córkę autor wspomnień oddał w opiekę Polakowi, któremu co miesiąc za to płacił. Ten przekazał ją następnemu, a ten porzucił dziewczynkę w pociągu, który w wojnę - tak jak całkiem niedawno jeszcze – jadąc przez Pani Starachowice, kończył trasę w dalekim Rozwadowie. Po wojnie Rosenberg odnalazł w Poznaniu kobietę, która się jego córeczką w Rozwadowie zaopiekowała i z czasem ją adoptowała. Sprawę praw rodzicielskich musiał rozstrzygnąć sąd, a takie sprawy są w sumie nierozstrzygalne – dziewczynka zdążyła podrosnąć i odebranie jej kobiecie, która ocaliła jej życie, było zarazem odebraniem jej matki.
    Ale polecam tę książkę akurat tutaj z innych powodów. Po pierwsze, Rosenberg wykradł, a raczej wykupił z obozu pracy w Starachowicach, żonę i syna (wywiezionego w walizce). Po drugie, nie tak dawno ten jego syn odwiedził Polskę, i dziwił się podobnie jak Pani, choć pewnie bardziej boleśnie, że na terenie obozu pracy (akurat innego, w Bodzechowie) nie ma żadnej wzmianki o tej gehennie, żadnego śladu. Po trzecie, Pani ładnie napisała o tym, że najpierw się jest Polakiem („Nie myślę kategoriami narodowościowymi. Dla mnie Polak to ktoś, kto ma polskie obywatelstwo, bez względu na to, z jakiego kraju pochodzi, i bez względu na to, jaki jest jego światopogląd. Uważam, że najpierw jest się Polakiem, a dopiero potem ateistą, chrześcijaninem, protestantem czy żydem”). To będzie banalne i przemądrzałe, ale może jeszcze bardziej najpierw jest się – lub nie – człowiekiem? A historia rodziny Rosenbergów tego właśnie uczy, że wszędzie można spotkać zarówno nędzników, jak i ludzi-anioły.
    To na koniec zacytuję wspomnienia syna Rosenberga, podczas wojny kilkuletniego:
    „„Na szczęście nikt nie widział, jak uciekaliśmy z baraków do lasu. Szliśmy i szliśmy, aż doszliśmy do małego strumyka. Miałem pierwszy się przez niego przeprawić, a za mną matka. Było zimno, bardzo zimno, lecz nie przestawaliśmy iść. Nagle w oddali zobaczyliśmy grupę dzieci. Kiedy zaczęły nas gonić, krzycząc: »Żyd! Żyd!«, zaczęliśmy biec szybciej i szybciej, aż mieliśmy pewność, że zostały daleko w tyle.
    Doszliśmy do jakiegoś domu. Zapukaliśmy i otworzyła nam kobieta. Powiedziała: »Proszę, wejdźcie do środka«. Byliśmy zdumieni, kiedy zaprosiła nas do stołu, a kiedy postawiła przed nami miskę makaronu z serem, matka zapytała: »Dlaczego pani to robi? Dlaczego jest pani dla nas taka dobra?« Odpowiedziała: »Jesteśmy ludźmi, wy i ja, i w przeciwieństwie do kamieni toczących się obok siebie po zboczu, możemy się jeszcze kiedyś w życiu spotkać. Jeżeli tak się stanie i jeżeli to ja będę głodna, mam nadzieję, że mnie nakarmicie«”.
    Pozdrawiam
    Jacek Podsiadło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Umknęły mi wcześniej komentarze owego pana, ale już naprawiłam ten błąd. Dopuszczam różnice zdań, ale nie zupełne ignorowanie zasad poprawnej polszczyzny.

      Sprawdziłam: nazwisko Rosenberg pojawia się w książce Browninga kilka razy, ale chodzi o inne osoby. Nie słyszałam o książce, o której Pan wspomina, ale pewnie kiedyś do niej zajrzę.

      Oczywiście, ma Pan rację: przede wszystkim jest się - lub nie - człowiekiem. Niby banał, ale to przecież takie trudne, zwłaszcza w czasie wojny. Ba, to bywa trudne nawet w tramwaju czy w sklepie.

      Również pozdrawiam:)
      Elenoir

      Usuń
  10. Czy ten blog jeszcze "żyje"? Też jestem byłym mieszkańcem. Krótkiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żyje, czasami:). Ja mieszkałam na Spółdzielczej do 1991 roku, jeszcze jako dziecko, i mam dużo takich dziecinnych wspomnień związanych z tą okolicą...

      Usuń

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa". Z drugiej strony lubię meandrujące dyskusje, więc komentarze nie na temat również są tu mile widziane;).

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.