Impresje

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Dawne krakowskie księgarnie i antykwarnie

Od przeprowadzki bywam w centrum znacznie rzadziej, ale kilka dni temu, przy okazji, postanowiłam wybrać się jednak na Rynek, żeby zobaczyć, co w tym roku sprzedają w budkach z asortymentem okołoświątecznym (to samo, co zwykle), i jak wygląda księgarnia Matras po remoncie. Obawiałam się trochę, że wnętrze przypominać będzie całkowicie odsączone z klimatu placówki Matrasu w galeriach handlowych - gdyby ktoś chciał otworzyć tam np. Żabkę, to wystarczyłoby tylko zmienić towar na półkach. Zresztą Empików też to dotyczy.

Wpadłam na chwilkę, ale tak na pierwszy rzut oka nowy wystrój podoba mi się bardzo. Nowocześniej, ale klimatycznie, przytulnie, w kolejnych salach czułam się bardziej jak w czytelni, a nie w sklepie. Obecnie to najładniejsza krakowska księgarnia. 

źródło: matras.pl
Może tylko trochę szkoda, że oprawione w ramki zdjęcia z autografami znanych pisarzy i innych artystów, którzy kiedyś odwiedzili to miejsce, wiszą dopiero w ostatniej sali, gdzie znajduje się też coś w rodzaju maleńkiej kawiarenki. Nie widziałam stolika z książkami podpisanymi przez autorów, który dawniej stał w pierwszej sali, ale może nadal gdzieś jest, tylko ja z braku czasu go nie zauważyłam.

Środków na remont najwyraźniej nie szczędzono, ale też lokalizacja zobowiązuje. I wcale nie chodzi tu tylko o adres na Rynku Głównym, w zabytkowej kamienicy kromerowskiej zbudowanej w XIV wieku (i kilka razy od tego czasu przebudowywanej). Chodzi przede wszystkim o kilkuwiekową już tradycję handlowania książkami w tym miejscu. Wyjątkowo ciekawy tekst Renaty Żurkowej na ten temat można przeczytać na stronie księgarni - bardzo polecam! Natrafiłam na niego właściwie przypadkiem, kiedy sprawdzałam w sieci jakieś informacje wyczytane w "Kopcu wspomnień", który nadal eksploruję. A tak na marginesie - dlaczego Wydawnictwo Literackie nie wznawia tej pozycji?


Zainteresowały mnie szczególnie teksty dwóch panów, których nazwiska dotąd nic mi nie mówiły - usprawiedliwia mnie, mam nadzieję fakt, że rodowitą krakowianką bynajmniej nie jestem.

Zacznę od reminiscencji pana Aleksandra Słapy (1895-1964), a panu Marianowi Krzyżanowskiemu (1880-1964) oddam głos może następnym razem. Pan Słapa ujął mnie opisem początków swojej czytelniczej pasji, kiedy za ostatnie pieniądze kupował podróbki powieści Conan Doyle'a, czyli zeszyty Sherlocka. 

Gdzie dawniej krakowianie kupowali książki? To zależało od zasobności portfela - bogatsi na Rynku, mniej zamożni w antykwariatach. Młodzież szkolna zaliczała się do tej drugiej kategorii.
   Źródłem nabycia tych skarbów była przede wszystkim księgarnia kolejowa Kafki na dworcu krakowskim. Na lewo od hallu, w kącie przed wejściem do restauracji, która do dziś dnia mieści się w tym samym miejscu, stał rozłożysty kiosk. Wypełniały go sterty wiedeńskiej i berlińskiej Hintertreppenliteratur - i stosy niemieckich brukowych dzienników i tygodników, z "Neue Freise Presse" i "Das Interessante Blatt" na czele. Na bocznym kontuarze leżała prasa "galicyjska": "Czas", "Reforma", brukowe "Nowiny", a z tygodników "Nowości Ilustrowane", dogorywający "Diabeł" i cieszący się w Krakowie znakomitym powodzeniem pornograficzny "Bocian". U Kafki na dworcu niezawodnie mogłeś kupić każdy zeszyt Sherlocka. Toteż pierwszy mój kontakt z księgarnią dokonał się tutaj. I jak do niedawna byłem stałym i wiernym klientem Urbańskiego (który sprzedawał marki, czyli znaczki - przyp. E.) - tak teraz nie było dnia, bym nie sterczał przed kontuarem kolejowej księgarni czekając na nowego Sherlocka. [str. 183]
Ja też czekam na nowego Sherlocka, z tym, że nie o powieść Conan Doyle'a chodzi, a o kolejną część serialu BBC, który jest po prostu świetny. Mój stosunek do książkowego pierwowzoru jest daleki od entuzjazmu. To samo można chyba powiedzieć o najważniejszych krakowskich księgarzach sprzed stu lat - do nich Słapa po Sherlocka nawet nie zaglądał.

   Poważne polskie księgarnie zgrupowane były w Rynku. Królowała księgarnia i skład nut S.A. Krzyżanowskiego przy linii A-B. Cieszyła się wielkim powodzeniem, miała znakomity personel, a szef jej i właściciel wraz z uroczym synem i następcą Marianem, przewodzili dobranemu gronu pomocników i praktykantów. [str. 183]
źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Linia A-B to pierzeja między Floriańską i Sławkowską, C-D między Szczepańską i św. Anny itd. W miejscu, gdzie kiedyś mieściła się księgarnia S.A. Krzyżanowskiego (Rynek Główny 36), znajduje się obecnie Księgarnia Muzyczna "Kurant".
Drugą wielką księgarnią była na przeciwnej stronie Rynku, naprzeciw wieży Ratuszowej położona firma G. Gebethner i Spółka, filia warszawskiego wielkiego wydawnictwa Gebethner i Wolff, zasobna w wydawnictwa warszawskie, dbająca o posiadanie pełnego asortymentu beletrystycznego i naukowego, będąca równocześnie dystrybucją na Galicję i Austrię popularnego "Tygodnika Ilustrowanego". [str. 183]
źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Właśnie w tym miejscu (przypomnę: Rynek Główny 23) znajduje się dziś księgarnia Matras.

Arystokracja, uniwersytet i konserwa krakowska stanowiły klientelę księgarni "Spółki wydawniczej polskiej" w pałacu Spiskim (tam gdzie dziś mieści się księgarnia Domu Książki), powiązanej z koncernem "Czasu", tj. z rodziną Potockich spod Baranów, i będącej centralą sprzedaży wydawnictw Akademii Umiejętności. U wylotu ulicy Grodzkiej była czwarta z wielkich księgarń - księgarnia D.E. Friedleina, ówczesnego prezydenta Krakowa, prowadzona przez jego siostrzeńców, dwóch młodych braci Münnichów. [str. 183]
źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Ta pierwsza księgarnia znajdowała się chyba tam, gdzie obecnie mieści się Księgarnia Pałac Spiski (Rynek Główny 34, linia C-D), a księgarnia Friedleina była podobno na Rynku Głównym 17 (linia E-F), tam, gdzie teraz jest Księgarnia Hetmańska.

Niedaleko Rynku, przy ul. św. Jana, mieściło się muzyczne wydawnictwo: Księgarnia A. Piwarskiego i S-ki (przy św. Jana 3, jak wskazuje pewna okładka - przyp. E.), zaś przy ulicy Szewskiej księgarnia prawnicza Leona Frommera. To była elita księgarska. Były to przybytki odwiedzane przez "wyższe" sfery, lokale tchnące powagą i majestatem, których progu nie odważył się przestąpić uczniak, chyba w towarzystwie ojca lub matki w sezonie zakupu książek szkolnych. Ale nowe podręczniki miał tylko b. nieliczny odsetek uczniów. Zwłaszcza w takich demokratycznych gimnazjach jak mój "Jacek", gdzie trzon młodzieży stanowili synowie chłopów, kolejarzy i drobnourzędniczej inteligencji. Posiadanie przez nich nowej, nie używanej książki należało do rzadkości. [str. 183-184]
Próbowałam ustalić, w którym miejscu przy Szewskiej znajdowała się księgarnia Frommera, ale znalazłam (np. tutaj) tylko adres przy Floriańskiej 39. 

Dalej Słapa opisuje należące przeważnie do Żydów "antykwarnie", które mieściły się przy znacznie mniej (wtedy) prestiżowych ulicach, jak Szpitalna, Szewska czy św. Tomasza, ale przede wszystkim Szpitalna. Polecam ciekawy artykuł Ryszarda Löwa "O antykwariuszach żydowskich w Krakowie". Przede wszystkim Löw dzieli sprzedawców używanych książek na antykwariuszy i bukinistów. Ci drudzy - w odróżnieniu od tych pierwszych - nie byli na ogół specjalistami od starodruków, handlowali przeważnie podręcznikami, "literaturą straganową", resztkami niesprzedanych przez wydawców książek. Jak pisze Löw, większość żydowskich antykwariuszy zaliczała się raczej do bukinistów. Zdarzało się, że całe rodziny i ich kolejne pokolenia parały się tą właśnie gałęzią handlu.

Trudno sobie wyobrazić, że kiedyś praktycznie cała Szpitalna, od Placu św. Ducha do Małego Rynku, oblepiona była antykwariatami, bo dziś znajdują się tam całe dwa. Aleksander Słapa został wprawdzie później dyrektorem jednej z tych prestiżowych księgarni (Gebethner i Wolff), a po wojnie założycielem i dyrektorem (do śmierci) Wydawnictwa Literackiego, ale jako młody chłopak preferował antykwariaty.
   Czuliśmy się natomiast jak u siebie w domu w antykwarniach, których
źrodło: zwoje-scrolls.com
kilkanaście wypełniało ulicę Szpitalną od placu Ducha do Małego Rynku. Było trzy czy cztery antykwarnie Taffetów, tyleż sklepów Seidenów, obok nich Raucher, Wetzstein, Litman. W miesiącach letnich, z końcem i początkiem roku szkolnego, wrzała ulica Szpitalna zgiełkiem młodzieży sprzedającej lub kupującej podręczniki. Ale i przez resztę roku obroty antykwarń nie słabły. Większość tych zasłużonych pracowników książki, starozakonnych patriarchalnych brodatych mężów i dostojnych matron miała szerokie i bliskie stosunki z bibliofilami, szperaczami i naukowcami. W małych ciemnych sklepikach piętrzyły się sterty książek. Pośród stosów roczników czasopism, zaczytanych wielojęzycznych powieścideł, tkwiły rzadkie i cenne egzemplarze, źródło wzruszeń i cel iście górniczych poszukiwań stałych bywalców "Szpitalki". My zaś, chłopcy, zawsze byliśmy przez antykwariuszy ze Szpitalnej mile widziani. Targowaliśmy się o każdego centa. Wychodziło się i wracało wielokrotnie. Ale czuł się chłopiec w takich sklepikach  dobrze, swojsko - pytał się o wszystko, co go interesowało, mógł grzebać w stosach piętrzących się wkoło niego, wściubiając nos przede wszystkim w zaczytane i brudne egzemplarze powieścideł o "Bladej hrabinie", "Rinaldo Rinaldinim" i w inny specjał literatury straganowej.
  Tutaj też - na Szpitalnej - udało mi się kupić kilka wyczerpanych już u Kafki pierwszych zeszytów Sherlocka. Dalszych kilka znalazłem u Himmelblaua przy ul. św. Jana. Była to bardzo niechlujna antykwarnia. Handlowała wszystkim, co popadło, a jej właściciel i jego żona po prostu nie znali się  na książkach. Witrynę i jej wnętrze wypełniały wydawnictwa pokątne, prawdziwa Hintertreppenliteratur produkowana na Śląsku Cieszyńskim i pruskim, we Lwowie i na Nalewkach, a sprzedawana po jarmarkach i odpustach, przez kataryniarzy i wędrujących po wsiach przekupniów świecidełek i taniej galanterii. Były tam całe roje senników egipskich, chaldejskich czy arabskich, wróżby królowej Saby, Na 7 pieczęci (faktycznie!) zamknięta księga tajemnic Mojżesza, rozmaite "wiedze tajemne", chiromancje i wróżenie z rąk i "fusów od kawy", rozmowy miłosne laską i parasolką (??? - przyp. E.), listowniki dla zakochanych, zbiory powinszowań i tekstów do pamiętników, i wreszcie cała kolekcja broszur o onanizmie i chorobach wenerycznych. [str. 184]
Czyli nic się nie zmieniło: Hintertreppenliteratur popularna jest i dziś, różnicę widać tylko w jakości wydania.

Słapa wspomina dalej niesamowitą postać Fabiana Himmelblaua (ależ ładne nazwisko) - krakowskiego księgarza, wydawcy i ekscentrycznego bibliofila. (Nie był on w żaden sposób spokrewniony z Himmelblauem ze św. Jana). Jego lokal znajdował się przy ul. św. Tomasza, zaraz za kościołem św. Jana. Pozwolę sobie jednak zacytować najpierw Karola Estreichera (nie mam - jeszcze - jego książki "Nie od razu Kraków zbudowano", z której pochodzi ten cytat, więc zaufam tekstowi w internecie):

źródło: "Kopiec wspomnień", str. 185
Krakowianie, znający dobrze miasto, pamiętają kościół PP. Prezentek, stojący na rogu ul. św. Jana i św. Tomasza. Romański w swych murach, datuje się jeszcze z czasów przed lokacją miasta i dlatego wkracza w połowę ulicy. W ten sposób tworzy się malowniczy placyk, zacieniony wysokimi kamienicami. Za absydą, w najciemniejszym kącie zaułka, gdzie światło dzienne dochodzi rozproszone, szare i ponure, gdzie wilgoć, cień i chłód wśród skarp kościoła panują, mieściły się składy śmiecia i wszelkiego niechlujstwa. Kiedyś Rada Miejska zajęła się tym kątem, bo zdarzało się zbyt często, że w nocy lekkomyślne krakowianki wabiły tam niedoświadczonych młodzieńców, z czego wynikały różne kłopoty. Rezultatem obrad Rady Miejskiej było umieszczenie w tym miejscu gazowej latarni, którą niestety gasił złośliwy zefir.
   W samym rogu zaułka, tuż przy murze kościoła, właściciel wielkiej kamienicy wpadł na pomysł, by pokój, gdzie nikt mieszkać nie chciał, przerobić na sklepik. Długi czas lokal ten stał pustką, aż wreszcie znalazł się człowiek, który go wynajął, bo sklepu potrzebował, a klienteli nie. I w ten sposób w latach siedemdziesiątych, za dobrych czasów warszawsko-wiedeńskiej kolei, za panowania Modrzejewskiej, Matejki i Sienkiewicza otwarł Jakub Maurycy [Fabian Bernard] Himmelblau [1860-1931] swoją antykwarnię, w której życie przepędził, często zapominając, że nadszedł szabas.
   Zakurzona, brudna szyba wystawy była myta jedynie przez wiosenne burze i jesienne deszcze. Wówczas przejaśniała się trochę i oko przechodnia było w stanie dojrzeć broszury, rękopisy, książki i księgi, dyplomata, nuty bezładnie nagromadzone. Wśród nich widać było bronzowe popiersie Szujskiego, zegar z Napoleonem, dwa lichtarze, kilka czerwonych pieczęci, pudełko monet oraz aparat fotograficzny z napisem "okazja". Prawda, była tam jeszcze lornetka odarta ze skóry.
   Gdy weszło się do sklepu, uderzał ostro dzwonek, raz za pchnięciem drzwi, potem drugi raz, gdy się drzwi zamykało. Wzdłuż długiego lokalu stała lada, a na niej pełno książek. Zapomniane powieści, przestarzałe zbiory prawnicze, skorowidze i skoropisy, rozporządzenia podatkowe sprzed lat, kolejowe rozkłady jazdy, schematyzmy królestwa Galicji i Lodomerii - słowem makulatura, nie mogąca znaleźć czytelnika, nadająca się wyłącznie do papierni. (...)

Pajęczyny miały tu swoje królestwo. Oplatały księgi po kątach i na półkach i rzadko kto rwał ich misterne koronki. Ponieważ much tu nie było, więc łapały kurz i brodate, omszone, niczym sędzieliny w borze tatrzańskim lub stalaktyty w kopalniach wielickich zwisały z sufitu.
   W sklepie panował zaduch, ciężki i odurzający, nie powiem jednak, aby przykry. Zapach to był książek i pleśni, kurzu i lampy gazowej, syczącej równomiernie w górze.
   Wszedłszy tutaj, zatracało się poczucie czasu. Czy był to rok 1872 czy 1912 trudno było powiedzieć, bo z pewnością nic się tu nie zmieniło od lat. Miasto huczało daleko, czasem głos z ulicy dolatywał lecz stłumiony i nieśmiały jak przechodzień, który wszedłszy mimo woli, poddawał się nastrojowi miejsca. Płynęły chwile, godziny, dnie lata - a książki bezładnie leżące leżały cierpliwie. (...)

   Gdy oko klienta przywykło do mroku, gdy objęło tę dziwną składnicę ksiąg - leniwie po ladzie, po papierach i broszurach krok za krokiem szedł kot, który spojrzawszy na gościa, zeskakiwał z lady i uciekał w głąb sklepu. Tam przeskoczywszy trzy stopnie, znikał za małymi drzwiczkami.
  Dopiero wtedy pokazywał się gospodarz. Brodaty Żyd w surducie, świadczącym, że jego właściciel nie przywiązuje żadnej wagi do stroju. Antykwarz pochylony i trzęsący się szedł z trudem. Zza okularów opasłych (powinno być chyba "opadłych" - przyp. E.) na koniec nosa patrzyły blade oczy w przekrwionych powiekach.
- Czego? - pytał niegrzecznie. 

Cóż, nic dziwnego, że w końcu umarł w nędzy. Zastanawiam się, czy Estreicher nieco nie koloryzował - w końcu cały jego tekst dedykowany jest Tuwimowi, który - o czym była mowa w biografii autorstwa Urbanka - uwielbiał wszelkiego rodzaju kuriozalne ekscentryczności. Słapa pisze jednak o tej postaci w podobnym tonie:
   Fabian Himmelblau należy do historii naszego księgarstwa, będąc równocześnie jednym z najbardziej typowych oryginałów i dziwaków stołecznego miasta Krakowa. (...) W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia Fabian Himmelblau był poważnym wydawcą. Obok kilkunastu książek dla dzieci i młodzieży, studiów literackich (np. L. Siemieńskiego o Wincentym polu) wydał duży czterotomowy Wybór Poezji Teofila Lenartowicza. Prowadził księgarnię przy ul. św. Tomasza, w zaułku za kościołem św. Jana, w budynku hotelu "Pod Różą". Był wyjątkowym znawcą nie tylko starodruków, ale i współczesnego mu zagranicznego ruchu wydawniczego, świetnym informatorem, zwłaszcza w zakresie wydawnictw naukowych, wypuszczanych przez niemieckie, francuskie czy angielskie wydawnictwa. Pozostawał w żywym kontakcie nie tylko z zagranicznymi antykwariuszami, ale i z takimi wydawcami, jak J. Springer, J. Ambrosius Barth, Alcan, Masson czy inni. Już wtedy, gdy do jego ponurej - tak jak ją opisuje Estreicher - oficyny często zachodziłem z ojcem, rozmawiał i handlował tylko z kilkunastoma odbiorcami, których uznawał i szanował. Każdy klient z ulicy słyszał zawsze jednakową odpowiedź: "Nie ma!" - podaną w tonie równającym się wyrzuceniu za drzwi. Fabian Himmelblau odwiedzał mnie jeszcze w latach dwudziestych, gdy bylem kierownikiem księgarni Gebethnera i członkiem "gremium księgarzy" Galicji zachodniej. Żył w nędzy, siedząc jak legendarny smok na skarbach spiętrzonych w sklepie za kościołem świętojańskim. Wśród cennych woluminów i stert bezwartościowej makulatury dniami nocami siedział i czytał, a patologiczna mizantropia objawiająca się wrogością do każdego, kto dotknął klamki jego drzwi i chciał kupić u niego książkę - zmieniała brudny i ciemny sklepik w grób, w którym dogorywał wybitny księgarz-wydawca i zwariowany bibliofil. [str. 184-185]
Dawniej księgarz, taki z prawdziwego zdarzenia, nie tylko sprzedawał książki, ale był kimś znacznie więcej - wykwalifikowanym specjalistą, który doświadczenie zdobywał również za granicą, niekiedy wydawcą, organizatorem wydarzeń artystycznych (Krzyżanowscy). Zdarzało się jednak i tak, że właściciel księgarni miał problemy z ortografią, gramatyką i ogładą:

   Ale wróćmy do mej pogoni za skompletowaniem Przygód Sherlocka Holmesa. Były w tych czasach w Krakowie jeszcze dwie księgarnie, do których nie straszno było nam szczeniakom wchodzić. Obie przy ulicy Szewskiej, po prawej stronie idąc od Rynku - jedna Kwaśniewskiego (dawnego pracownika firmy S.A. Krzyżanowski) tuż przed Jagiellońską przecznicą, druga, na przeciwnym rogu, Kaspra Wojnara. Pierwsza miała sortyment na poziomie, a jej właściciel miał aspiracje wydawnicze (wydał dwie czy trzy książki, miedzy innymi niesłusznie zapomniane podhalańskie Posiady Wojciecha Brzegi) i na nich się przewrócił. Księgarnię przejął - na niedługo zresztą - Zaplatalski, który obniżył jej poziom, wprowadzając do swego sortymentu także senniki, kabały, "bryki", no i zeszytowe Sherlocki. Zaplatalski był to mąż dziwny. Wysoki, chudy z bladą ascetyczną twarzą, z której spływała ogromna zwichrzona kasztanowata broda i sumiaste wąsiska. Na nosie tkwiły potężne okulary. Rzadki klient często zastawał księgarnię zamkniętą, a na drzwiach kartę z napisem "zaraz przyńde". W późnych godzinach popołudniowych nie świecił Zaplatalski w lokalu światła. Po otwarciu drzwi wchodziło się w czarną czeluść. Trzask przekręcanego włącznika, błysk słabiutkiej, żółtawo tlącej  się niskowatowej żarówki i zza wysokiego kontuaru wynurzała się owłosiona głowa i szczupłe ramiona Zaplatalskiego. Był on antytezą zapobiegliwego kupca. Przeważnie operował w stosunku do klientów monosylabami. Załatwienie klienta było mniej więcej takie. Klient mówi "dzień dobry", a zza kontuaru pada pytanie "czego?" Pytasz o któryś z zeszytów przygód detektywa lub o jakąś lekturę; jeszcze nie skończyłeś a już pada lapidarna odpowiedź "Nima!" i światło gaśnie, a młody i chętny nabywca odchodzi. Wyjątkowo - widocznie w okresach, gdy troski i ponure myśli nie gryzły pana Zaplatalskiego - transakcja dokonywała się, zawsze jednak na ponuro.
   Natomiast u Wojnara ruch był bardzo żywy. Kasper Wojnar był zasłużonym wydawcą kalendarzy i literatury ludowej. Jego wydawnictwa cieszyły się szeroką popularnością i docierały na galicyjską wieś. Pan Kasper Wojnar - postać bardzo sympatyczna - znał psychikę wiejskiego czytelnika, znał się na problematyce rolniczej, sam pisał wiele opowiadań, życiorysów i zasługi jego w krzewieniu czytelnictwa wśród chłopów w pierwszych latach naszego stulecia są niewątpliwe. [str. 185-186]
W miarę upływu czasu upodobania czytelnicze pana Aleksandra Słapy znacząco się zmieniały, na co największy wpływ miał kurs literatury polskiej prowadzony w szkole przez Józefa Ujejskiego. Rodziewiczówna, Reymont, Prus, Żeromski... Kiedy w 1910 roku u Gebethnera ukazał się tom "Nieznanych pism" Mickiewicza, Słapa czuł, że mieć je po prostu musi. Problemem były pieniądze. Trzy lata wcześniej zmarł jego ojciec, sytuacja finansowa rodziny była bardzo kiepska, więc Aleksander prawie wszystko, co zarobił korepetycjami, oddawał matce. Zdesperowany zwrócił się do przyjaciela ojca i sądowego opiekuna rodziny, czyli Wacława Anczyca. Był on współwłaścicielem Drukarni W.L. Anczyca i Spółki, miał połowę udziałów, a po jednej czwartej posiadały rodziny Gebethnerów i Wolffów.

Jednego popołudnia, gdy żądza posiadania Krasińskiego i Mickiewicza doszła do zenitu, wybrałem się na róg ulicy Zwierzynieckiej i Straszewskiego i z "duszą na ramieniu" przestąpiłem próg drukarni. Chwilę poczekałem i zostałem wezwany do gabinetu przed oblicze Pana Radcy. Nieśmiało zapytałem czy mógłbym za jego pośrednictwem uzyskać możność nabycia książek w księgarni Gebethnera na raty. Tak serdecznie odniósł się "radca" do mnie, że w tej pierwszej rozmowie prysły lody dystansu i autorytetu. Polecił mi chwilę zaczekać, po czym poszedł ze mną do Rynku do księgarni. Przekroczenie progu gebethnerowskiej oficyny było dla mnie nie lada przeżyciem. W antykwariatach i księgarniach, których klientem byłem dotąd, panował charakterystyczny rozgardiasz i nieład, i niewątpliwie dzięki temu bałaganowi czuliśmy się, my uczniacy, w tych budach dobrze. (...) Kupując Sherlocki czy inną zeszytową literaturę, kupując "bryki", tj. dosłowne tłumaczenia, ściśle dostosowane do będących w użyciu wyborów szkolnych z dzieł klasyków grecko-rzymskich, spotykaliśmy tam przede wszystkim klientelę rówieśną, a "groch z kapustą" panujący niepodzielnie na kontuarach i w regałach nie onieśmielał. Natomiast tu, u Gebethnera - jak i w innych księgarniach - ład panował nienaganny. W pełnym oświetleniu urzekały specjalnym urokiem ustawione grzbietami, czyściutkie, pachnące farbą drukarską i aromatem szlachetnych papierów książki, wypełniające ściany wysokiego i sklepionego pokoju frontowego. Na prawo od wejścia obszerna lada wyłożona nowościami, na jej krańcach dwa wysokie biureczka, w głębi szeroki stół, a na nim wyłożone ze smakiem tak zwane "większe formaty" tak charakterystyczne dla ówczesnych mieszczańskich gustów, ilustrowane wydawnictwa albumowe jaka Quo vadis z ilustracjami Piotra Stachiewicza, Album Siemiradzkiego, Witkiewicza Juliusz Kossak, Gembarzewskiego Wojsko Polskie. Pośród nich oprawne komplety gebethnerowskich wydań Mickiewicza i Słowackiego, dziesięciotomowy wybór powieści Kraszewskiego, pierwszych sześć tomów Stu lat myśli polskiej, a wśród nich cel moich pragnień: Kraszewski w edycji Czubka i - radujące oko arcypięknie przez drukarnię Uniwersytecką złożone, z okładką wydrukowaną na czerpanym papierze "Fabriano" - Nieznane pisma Adama Mickiewicza. Zostałem przedstawiony dwóm poważnym panom. Ani przez myśl mi nie przeszło, że jeden z nich będzie tym człowiekiem, który wprowadzi mnie w urzekający świat książek, który przeleje we mnie nie tylko swe umiłowanie księgarskiego zawodu, ale i przedziwny urok jasnych i precyzyjnych metod bibliografii i klasyfikacji książek. Tym człowiekiem o znakomitej orientacji we wszystkich dziedzinach literatury i nauko był Tadeusz Jurystowski. Drugim był młody, niedawno z praktykanta wyzwolony "pomocnik" Aleksander Krawczyński, zamiłowany myśliwy i jeszcze większy miłośnik ksiąg, pracujący nieprzerwanie z górą 50 lat w księgarstwie, kolejno w Krakowie, Paryżu, Lwowie i Gdańsku. Osobisty urok obydwóch tych ludzi, przez długie jeszcze lata czołowych pracowników krakowskiego Gebethnera, przy pierwszym zetknięciu rozproszył moje skrępowanie, przerodził się w prawdziwą przyjaźń i obok innych motywów przesądził o wybraniu przeze mnie zawodu księgarskiego. [str. 197-198]

Ciekawe, czy kiedyś ktoś z podobnym sentymentem będzie wspominał na przykład Empik, który do niedawna mieścił się przy Rynku Głównym (w tym miejscu ma być teraz Zara). Wątpię.


Na końcu tego niemożebnie długiego wpisu podaję link do mapki, na której zaznaczyłam miejsca, w których znajdowały się dawne krakowskie księgarnie.


W cytowanych fragmentach zachowałam ortografię i interpunkcję oryginału.


sobota, 7 grudnia 2013

Marian Turski o Adamie Asnyku

Źródło cytatu: Kopiec wspomnień 
Wydawnictwo Literackie 1964 (wydanie drugie rozszerzone)
Fragment wspomnień Mariana Turskiego

   Szereg ciekawych postaci przyczynił się do rozkwitu tego krakowskiego złotego wieku. Nie będę ich tu wymieniać, ani nie kuszę się, by kwalifikować ich indywidualne znaczenie. Gdybym to nawet najlepiej uczynił, zniekształciłbym tym samym szczerość i prawdę pamiętnika, zaciemniając ją późniejszymi rozważaniami. Ograniczam się do osób, które bywały w domu moich rodziców, względnie stykały się z nimi bliżej, podziałały na moją wyobraźnię i pozostały mi w pamięci.
   Pierwszym był Asnyk. Znał rodzinę ojca w Królestwie i niebawem po naszym przyjeździe odwiedził rodziców. Potem przychodził często na popołudniową białą kawę, którą lubił bardzo. Często towarzyszył mu blisko z nim zaprzyjaźniony Sewer (Maciejowski). Asnyk chętniej z nami rozmawiał i czytywał nam niekiedy swoje wiersze, których piękno za najmłodszych lat musieliśmy uznawać na kredyt opinii starszych, nie doceniając jeszcze romantycznej ich treści i formy, po snycersku cyzelowanej. Minę miał na pozór ponurą - mogłaby doń łacno zniechęcić, gdyby nie dobre i pogodne oczy wyzierające spod ogromnych brwi. Sewer był przeciwieństwem przyjaciela. Zawsze wesół, gotów do żartów, facecji i gadacz niezrównany. Mojej babce, wielce świątobliwej niewieście, opowiadał niestworzone historie, w których bywali bohaterami uwiedziona zakonnica i opat nie istniejącego klasztoru. Babka miała jednak w ścisłej ewidencji wszystkie klasztory i święte zgromadzenia, i niełatwo było jej wmówić, że takie herezje mogły się zdarzyć. Natomiast przerażało ją, iż opowieści Sewera znajdują chętnych słuchaczów we mnie i moim bracie, upominała więc Sewera po francusku: Prenez garde, les enfants entendent. Powiedzenie to, odpowiednio podbarwione, Sewer puścił w kurs, tak że stało się na jakiś czas w Krakowie przysłowiowe i słyszano je potem nieraz, ilekroć jakaś drażliwa kwestia była na porządku dziennym. Główną jednak persona dramatis w fantastycznych baśniach Sewera bywał Asnyk. Nie było zbrodni, łotrostwa, cudzołóstwa, których by wedle nich nie był przyczyną - z zimną krwią, bez wstydu. Powoływał się przy tym na świadectwo samego Asnyka. Wyglądało to tak: "Pamiętasz, Adam, tego jegomościa - mówił - któremuś w Tarnowie wyciągnął portfel..." I tu następowała historia, pełna dramatycznych powikłań, psychologicznych konfliktów, awantur i humorystycznych nieporozumień. Nikt, nawet my dzieci, nie wierzył temu ani słowa, jednak słuchaliśmy ciekawie, gdyż Sewer opowiadał znakomicie. Jeden tylko słuchacz nie miał wątpliwości co do autentyczności bezeceństw Asnyka, a mianowicie nasza "do wszystkiego" - Marianna. Powiedziała kiedyś do mojej matki: "Że też państwo wpuszczają do domu tego Snyka (uważała, że "A" jest początkową literą jego imienia i nie dała sobie tego wytłumaczyć) - zawsze sobie myślałam, że takie brodate dziady, to najgorsze". Kiedy się Sewer o tej enuncjacji dowiedział, poleciał do kuchni i uściskał ją. Sewer był faworytem Marianny, ostrzegła więc go po macierzyńsku: "Po co się pan Serwer z takim zadaje?" Chyba największe powodzenie książki nie mogło sprawić Sewerowi większej radości.
   Asnyk miał nerwowy tik w twarzy - przymrużał prawe oko i ruszał jednocześnie brwiami. Dla kogoś, kto go nie znał, wyglądało to podejrzanie, ale było na rękę Sewerowi, miał bowiem realną okazję do konceptów, jakie na tej kanwie haftował. Kiedyś wracałem z nimi dwoma od rodziny Sewera osiadłej w Tarnowskiem. Mieliśmy wsiąść  do pociągu na małej stacyjce w Bogumiłowicach. Było to w okresie świątecznym, pociąg do Krakowa przepełniony i trudno było dostać siedzące miejsce. Sewer podszedł do konduktora i zawiadomił go z poważną miną, że wiezie do Krakowa wariata, który w tłumie wpada w niebezpieczną furię. Prosi go więc, aby z góry ostrzegł towarzyszów podróży przed następstwami. Asnyk, który o intrydze nie wiedział, zdenerwowany ściskiem, ruszał istotnie brwiami w zastraszający sposób, a wielka jego postać na korytarzu wagonu przyczyniała się do spotęgowania wrażenia. W rezultacie opróżniono w popłochu cały przedział i pod opieką zdenerwowanego konduktora dojechaliśmy wygodnie do Krakowa.
 Kiedyś znowu, na towarzyskim zebraniu, wmówił Sewer niejakiej p. Dobrzańskiej, która gdzieś z dalekich kresów przyjechała do Krakowa, że jest nielitościwa dla Asnyka, nie zwracając uwagi na jego tak znaczące spojrzenia zwrócone w jej stronę. Istotnie, Asnyk siedział naprzeciw i mrugał sobie, nieboże, bez żadnych romansowych intencji. I byłaby się pokusiła jejmość oczarowana rzekomymi względami sławnego poety o rolę drugiej pani Hańskiej, gdyby nie to, że przyjechał mąż-tyran, zgwałcił Apolla i zabrał rozmarzoną nimfę do domu. [str. 96-97]
Asnyk na obrazie Malczewskiego, źrodło: Kulturalna Polska

wtorek, 3 grudnia 2013

Kobieta w literaturze XVIII

Źródło cytatu: Kopiec wspomnień 
Wydawnictwo Literackie 1964 (wydanie drugie rozszerzone)
Fragment wspomnień Zofii Muczkowskiej (1890-1973) 



   Bale. W życiu towarzyskim Krakowa dominującą rolę odgrywały bale publiczne, urządzane na cele dobroczynne - przeważnie w karnawale. Należały tu bale na Kolonie Wakacyjne w Rabce lub na cele Towarzystwa Walki z Gruźlicą. Niektóre bale cieszyły się bardzo dużą popularnością. Do tych należała Reduta Prasy w Starym Teatrze, w pierwszych dniach lutego szczególnie uczęszczana przez starszych panów, jak mój ojciec, oraz Bal Rabczański.
   Inne były mniej liczne i na nich właśnie lepiej się bawiono. Była to tak zwana "tańcująca dobroczynność", przynosząca dość poważny dochód instytucjom, na których cele była organizowana. W czas karnawału Kraków się ożywiał, przyjeżdżały majętne rodziny z różnych stron Polski, ażeby się zabawić.
   Bal Rabczański był najbardziej reprezentacyjną zabawą i gromadził najlepsze towarzystwo. Był to jedyny teren, na którym mieszczaństwo stykało się z arystokracją. Stykało, ale nie kontaktowało. Bale te odbywały się w secesyjnie odnowionych salach Starego Teatru, obecnie Teatru Modrzejewskiej. Panny z arystokracji i grawitujące do niej stały w dwa lub trzy rzędy pod galerią z muzyką, czekając na nielicznych danserów. Trzy pozostałe strony gromadziły świat mieszczański, gdzie nie było tak trudno o danserów. Na ogół siedziały (a nie stały, jak arystokratki) tylko te panny (mieszczanki), które nie miały powodzenia, mówiło się o nich, że "pietruszkują". Panny przychodziły na bale zawsze z rodzicami: ojcowie ulatniali się po północy, a mamy, drzemiąc za wachlarzami ze strusich piór, zostawały do rana, bowiem nie uchodziło ażeby panienki wracały do domu same albo odprowadzane przez młodych ludzi. Szanująca się krakowska matka nie wyprowadzała na publiczny bal córki, która nie ukończyła osiemnastu lat.
   Bal rozpoczynał się polonezem przy dźwiękach Chopina, dyrygowanym przez znanego w krakowskich domach wojskowego kapelmistrza Hocka. Kroczyły w polonezie reprezentacyjne pary dygnitarzy wojskowych i cywilnych z dostojnymi starszymi paniami - głównodowodzący twierdzą z prezydentową miasta, a prezydent znowu z którąś z dygnitarskich żon i tak dalej.
   Po polonezie zaczynała się część dla młodzieży walcem, którego z tym samym danserem tańczyło się tylko raz dookoła sali. Zresztą jeszcze przed odtańczeniem tej "rundy" zwykle już inni kandydaci czekali na swoją kolejkę.
   (...)
   Młodzi ludzie na tych balach, spełniający rolę tzw. "froterów", wszyscy w nieskazitelnych frakach i białych rękawiczkach, musieli być przedstawieni pannom i mamom przez wodzireja lub komitetowego, którzy odpowiadali za porządek zabawy.
   Tańce prowadził zwykle znany profesor germanistyki w gimnazjum Sobieskiego - dr Karol Dawidowski, osobistość dość znacznej tuszy, bardzo sympatyczna.
   Po walcu następowały tańce figurowe to znaczy kadryl, inaczej zwany kontredansem, potem mazur, a po północy kotylion, to jest walc z figurami. Do tych tańców prosiło się damy, zapisując się najpierw w karnetach, które bywały bardzo ozdobne i nieraz kosztownie wykonane. Po północy większość towarzystwa, zwłaszcza starszego, przechodziła do sali restauracyjnej, gdzie przy długich stołach można było zjeść dobrą kolację, popijając szampanem.
   Z rozpoczęciem kotyliona najpierwsze firmy kwiaciarskie Krakowa wystawiały w westybulu stoły z wiązankami kwiatów, które młodzi ludzie zakupywali dla swoich wybranek. Były to kosztowne mimozy, sprowadzane z Riwiery francuskiej, lub białe i liliowe bzy, hodowane w szklarniach, dobierane do koloru sukni. Ilość otrzymywanych bukietów była miarą powodzenia.
   Wspaniałe kosztowne toalety pań i kontrastujące z nimi czarne fraki panów, przyczyniały się do podniesienia atmosfery, która była dostojna i jakby świąteczna zarazem,a  jednak wesoła i ożywiona. Nigdy jednak sztywna, jak tego chcą nie znający tamtych czasów.
   Malowniczość tego widowiska podnosiła też wspaniała, historyczna biżuteria arystokratek: można było oglądać istną wystawę jubilerska na rasowych manekinach - "zmysłowe piękno rodowych pereł", olbrzymich szmaragdów, jak historyczny szmaragd hrabiny Cosel, wielkości niemal dłoni, otoczony niezbyt efektownymi diamentami, i inne. Nikt się wówczas nie zastanawiał nad tym, jaki kapitał więzi takie cacko, za które można by kupić całe małorolne gospodarstwo.
   Jedna z dm, Radziwiłłówna, będąc jedną z gospodyń balu, a zmuszona wystąpić w żałobie, nałożyła skromną czarną aksamitną suknię oraz diadem i riwierę z brylantów wielkości dziesięciogroszówek. Były to klejnoty habsburskie.
   Panny natomiast bywały ubrane skromnie, bez żadnej biżuterii i niezbyt elegancko. Nigdy nie używały kosmetyków ani żadnych pudrów, cerę miały świeżą, nie zniszczoną nadmiernym słońcowaniem. Panowało powszechne przekonanie, że młodość najlepiej zdobi. Na pierwszy bal obowiązywała według tradycji biała suknia.
   Prasa krakowska delegowała na każdy bal swoich reporterów, którzy dnia następnego podawali dokładne sprawozdanie o toaletach elegantek. Każda elegancka dama ambicjonowała się, żeby jej suknia była wymieniona w gazecie. Na sali balowej nigdy nie powtarzał się identyczny model sukni; jeżeli przypadkiem zdarzyło się to kiedy, wówczas jedna z tych pań lub obydwie wracały do domu. Panie krakowskie i nie krakowskie dbały o indywidualność aparycji.
   Jedną z bardziej znanych postaci na terenie krakowskich zabaw był austriacki generał Hohenauer. Wprowadzał on niegdyś moją matkę we Lwowie w świat, a w dwadzieścia lat później, w Krakowie, wywijał ze mną "marymoncką figurę" mazura. Marymoncka figura był to gimnastyczny wyczyn wymagający dużej zręczności od panów, a siły w rękach od pań. Tańczono ją tylko na prywatnych zabawach i to późno nad ranem, a pobłażliwsze mamy zasłaniały się wachlarzem.
   (...)
   W dwudziestoleciu międzywojennym role zmieniły się. Córki tych matek, które przed czternastym rokiem podpierały do rana lustra i ściany, przeszły do akcji i w sukniach do kolan robiły konkurencję swoim dorosłym, a nawet zamężnym córkom, tańcząc nowe tanga i inne foxtroty. Program taneczny uległ dużej metamorfozie - tańce figurowe i walce zastąpiono innymi tańcami, tańce narodowe,  jak mazur i oberek, znikły prawie zupełnie z sal balowych. [str. 61-64]