Impresje

wtorek, 30 września 2014

MARIA TUDOR. PIERWSZA KRÓLOWA

Tytuł: Maria Tudor. Pierwsza królowa (Mary Tudor. The First Queen)
Pierwsze wydanie: 2007
Autorka: Linda Porter
Tłumaczenie: Adam Tuz

Wydawnictwo Astra 2013
ISBN: 978-83-89981-57-2
Stron: 496



Maria na pewno nie jest najbardziej popularną władczynią z dynastii Tudorów, może dlatego, że panowała najkrócej - zaledwie pięć lat. Zbyt mało, żeby w znaczący sposób wpłynąć na sytuację w kraju i żeby jej imieniem nazwano całą epokę w historii państwa, tak jako kto się stało w przypadku jej młodszej przyrodniej siostry Elżbiety, która rządziła przez prawie czterdzieści pięć lat. Maria miała już trzydzieści siedem lat, kiedy wywalczyła sobie tron. W tamtych czasach był to, zwłaszcza dla kobiety, wiek poważny, więc nowa królowa musiała bez zwłoki zająć się sprawami priorytetowymi: przedłużeniem dynastii i przywróceniem w Anglii katolicyzmu. W obu sprawach pomóc miało małżeństwo z hiszpańskim księciem Filipem. Starania o następcę tronu zakończyły się jednak klęską i upokorzeniem, a protestanci zaczęli podnosić głowy jeszcze za życia Marii, kiedy stało się jasne, że wkrótce zastąpi ją córka Anny Boleyn. Dziś Maria kojarzy się przede wszystkim ze stosami, na których za jej panowania spalono prawie trzysta osób. I z koktajlem Krwawa Mary - podobno to właśnie do jej osoby nawiązuje jego nazwa.

Muszę przyznać, że zanim sięgnęłam po książkę Lindy Porter, postrzegałam Marię trochę zbyt jednowymiarowo. Zraził mnie jej religijny fanatyzm, który jednak - jakby się nad tym chwilę zastanowić - w tamtych, a nawet w dużo późniejszych czasach nie był przecież wcale czymś niezwykłym. Poza tym autorzy piszący o jej ojcu i przyrodniej siostrze ją samą traktowali trochę po macoszemu, co również wpłynęło na moje wyobrażenie o niej. Lindzie Porter udało się pokazać Marię jako członkinię rodziny królewskiej i polityka, ale też jako kobietę, siostrę i żonę.

Może i nie była wybitną władczynią, ale po pierwsze, jak już wspomniałam, nie miała zbyt dużo czasu, żeby się wykazać, po drugie - była pierwszą kobietą na angielskim tronie, która faktycznie rządziła krajem, po trzecie - Anglia miała już wcześniej kilku znacznie gorszych od Marii królów. Z pewnością nie można jej zarzucić, że się nie starała. Była wykształcona, doświadczona, obowiązkowa i gotowa do poświęceń. Wychowano ją na królową, co prawda raczej nie królową Anglii, bo Henryk VIII zawsze zakładał, że tron odziedziczy po nim jego syn (którego się w końcu doczekał ze swoją trzecią żoną). Maria miała zostać królewską małżonką jakiegoś zagranicznego władcy.

Również jej młodszy przyrodni brat, który panował jako Edward VI, nie chciał, żeby po nim władzę objęła oddana katolicyzmowi siostra. Zresztą swą drugą siostrę, Elżbietę, też wykluczył z linii sukcesji, mimo że była protestantką. Chciał, żeby po nim rządziła jego kuzynka Jane Grey (również protestantka), a właściwie jej synowie, kiedy tylko się pojawią.

Lady Jane "panowała" jednak tylko dziewięć dni. Maria nie zastosowała się do woli Edwarda. Dzięki odwadze, zdecydowaniu i odpowiednim sojuszom szybko przejęła władzę. To był jeden z kluczowych momentów w życiu Marii i Linda Porter opisała go bardzo szczegółowo.

Dużo miejsca poświęciła również małżeństwu królowej z księciem Filipem. Na podstawie książek, które czytałam wcześniej, sądziłam, że Maria zdecydowała się na ten właśnie związek z powodów bardziej osobistych niż państwowych, że ślub z kuzynem z dynastii Habsburgów był czymś, o czym długo marzyła i czego wyczekiwała. Chyba jednak nie do końca tak było.

Maria i Filip (i minipsy)
Wyszła za mąż między innymi dlatego, że oczekiwano od niej przynajmniej próby przedłużenia dynastii. Gdyby zmarła bezpotomnie (a nikt się jeszcze nie spodziewał, że stanie się to tak szybko), władzę przejęłaby prawdopodobnie Elżbieta lub jej dzieci, co oznaczałoby zapewne kolejne spory religijne, a może poważne wewnętrzne zamieszki. Maria musiała zdawać sobie sprawę z tego, że ciąża w jej wieku i przy stanie ówczesnej medycyny stanowiłaby dla niej duże ryzyko, zwłaszcza że prawdopodobnie już od lat miewała jakieś problemy ginekologiczne.

Wydawało się, że stał się cud i Bóg pobłogosławił królowej: medycy orzekli, że spodziewa się dziecka. Maria też była o tym przekonana, więc nieliczni początkowo sceptycy nie ośmielali się zaprzeczać. Pewne fizyczne oznaki rzeczywiście wystąpiły, poczyniono przygotowania do porodu i sporządzono nawet zwyczajowe obwieszczenia o szczęśliwym rozwiązaniu. Królowa zgodnie z tradycją przeniosła się do specjalnie urządzonych na tę okazję komnat, do których wstęp miały tylko usługujące jej kobiety. Anglia czekała na królewicza.

Wyznaczony przez lekarzy termin porodu nadszedł i minął. Wyznaczano kolejne, ale grono sceptyków rosło. Ostatnią osobą, która do niego dołączyła, była Maria. Upokorzenie, wstyd i rozpacz. Filip wyjechał, wrogowie tryumfowali. Świetny temat dla filmowców, ale - póki co - wolą oni chyba romanse Henryka VIII i efektowne rządy Elżbiety. Szkoda, bo moim zdaniem biografia Marii nadaje się na interesujący miniserial historyczny, mniej sensacyjny niż "Dynastia Tudorów", raczej dramat psychologiczny.

Powinien on opowiadać o całym życiu Marii. Często postrzega się ją tylko przez pryzmat jej pięcioletnich rządów, tymczasem całe jej życie obfitowało w nagłe odmiany losu, przy czym zmiany na gorsze przytrafiały się jej zdecydowanie częściej. Mimo wszystko zawsze pozostawała wierna swoim przekonaniom, wierze i sumieniu. Mniej więcej połowa książki Lindy Porter dotyczy dziejów Marii z okresu zanim została królową.

Gdyby była chłopcem, byłaby oczywistym następcą tronu, a historia Anglii potoczyłaby się zupełnie inaczej. Kiedy unieważniono małżeństwo jej rodziców, Maria stała się w świetle ówczesnego prawa nieślubnym dzieckiem, w dodatku dzieckiem nieposłusznym, które sprzeciwiało się woli ojca: tak długo, jak tylko mogła, głosiła przekonanie, że związek rodziców jest wciąż ważny, a Katarzyna Aragońska jest królową Anglii. Została za to zepchnięta do roli damy dworu swojej maleńkiej przyrodniej siostry, odseparowano ją też od matki, która coraz bardziej zapadała na zdrowiu - nie zobaczyły się już nigdy, nie mogły nawet ze sobą korespondować. Po śmierci Katarzyny Maria musiała się poddać. Podpisała wszystko, co jej kazano, w efekcie czego jej pozycja znacząco się poprawiła. Niebezpieczeństwo ponownie zawisło nad jej głową podczas panowania Edwarda, który był równie radykalnym protestantem jak ona gorliwą katoliczką. Z kolei kiedy Maria zasiadła na tronie, próbowała prośbą i groźbą zmusić Elżbietę do udziału w katolickich nabożeństwach.

Maria nie była typem intelektualistki, jej przywiązanie do religii i pewnych zasad nie było wynikiem racjonalnych analiz, ale raczej wynikało z szacunku dla autorytetów i tradycji i z osobistego sentymentu. Między nabożeństwami i audiencjami znajdowała jednak czas na muzykę, którą uwielbiała, oraz na hazard, który stanowił stosunkowo poważną pozycję w jej prywatnym budżecie. Nosiła najchętniej piękne (i drogie) suknie francuskiego kroju i kolekcjonowała klejnoty. "Diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny", a myślę, że i dla królowej Anglii stanowiły pewne pocieszenie.

1554 r.
Książka Lindy Porter to solidna i sprawnie napisana biografia, która kazała mi spojrzeć na Marię Tudor z nieco innej niż dotychczas perspektywy. Oczywiście nie można opowiedzieć o Marii, nie przytaczając jednocześnie - choćby skrótowo - podstawowych informacji o dynastii, z której się wywodziła, o epoce, w której przyszło jej żyć i walczyć o władzę, o ludziach, którzy ją otaczali. To wszystko jest w tej książce odpowiednio wyważone, więc przeczytałam ją z przyjemnością.

czwartek, 18 września 2014

ZAPISKI OFICERA ARMII CZERWONEJ

Tytuł: Zapiski oficera Armii Czerwonej
Pierwsze wydanie: 1957 (w Londynie)
Autor: Sergiusz Piasecki

Wydawnictwo LTW, 2013
ISBN: 978-88736-301-4
Stron:174




Tak się jakoś złożyło, że "Zapiski oficera Armii Czerwonej" przeczytałam dokładnie w dniu, w którym minęło siedemdziesiąt pięć lat od wkroczenia wojsk ZSRR na teren dawnej Polski. To ostra satyra na zniewolony umysł człowieka radzieckiego. 
Taka konwencja jest mi bliska, ale moim zdaniem smakuje lepiej w mniejszych dawkach - rozciągnięta na całą (wprawdzie dość krótką) powieść chwilami nieco nuży. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że książka mi się nie podobała, wręcz przeciwnie, a niektóre frazy czy pomysły Piaseckiego uważam za rewelacyjne. Ot, choćby początek:
Noc była czarna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra. Lecz nie ma siły na świecie, która by powstrzymała żołnierzy niezwyciężonej Armii Czerwonej, idących dumnie i radośnie wyzwalać z burżuazyjnego jarzma swych braci: chłopów i robotników całego świata. [str. 5]
Przy czym świetnie wychodziło im wyzwalanie owych braci z zegarków i innych przedmiotów mających jakąkolwiek wartość. 
Piasecki przedstawił czerwonoarmistów jako prymitywnych, okrutnych chamów, oślizgłych oportunistów, niewdzięczników, oszustów, morderców i złodziei, którzy na każdym kroku okazywali pogardę polskim burżujom, a jednocześnie nieudolnie naśladowali niektóre ich zwyczaje, co miało nadać młodym komsomolcom szlif ludzi cywilizowanych i światowych. Z kolei pojawiający się w "Zapiskach" Polacy to na ogół ludzie dobrze wychowani, inteligentni, gościnni, pracowici, świadomi sytuacji politycznej, patrioci. Pewne zniuansowanie postaw po obu stronach byłoby wskazane, ale na miejscu Piaseckiego też bym się na nie chyba nie zdobyła. 

Narratorem, a zarazem autorem tytułowych zapisków, jest młody oficer Michaił Zubow, który we wrześniu 1939 roku przybywa do Wilna z bratnią pomocą i postanawia notować ważne wydarzenia, żeby zebrać "ważny materiał historyczny, a tak samo filozoficzny", który w przyszłości zamierza przerobić na "bardzo wielką powieść". 

Polska wygląda zupełnie inaczej niż mu to wcześniej wmawiała radziecka propaganda, ale długo uważa to za jakiś chytry podstęp polskich faszystów. Jako homo sovieticus szybko dostosowuje się do wciąż zmieniającej się sytuacji politycznej, tak jak ją rozumie, czemu daje wyraz dedykując swoje zapiski kolejno: towarzyszowi Stalinowi, towarzyszowi A. Hitlerowi, towarzyszowi W. Churchillowi, znowu Stalinowi, towarzyszom: generałowi Sikorskiemu i prezydentowi Raczkiewiczowi, ponownie Stalinowi. Świetnie sobie radzi z postrzeganiem faktów przez wskazany odgórnie pryzmat, natomiast samodzielne myślenie zdecydowanie nie jest jego mocną stroną. Nie szkodzi, siła tkwi przecież w kolektywie. Czyż nie?

Są w tej powieści momenty, sceny naprawdę zabawne (np. akcja z termosem albo partyzancka dywersja na tyłach wycofujących się już Niemców) i czyta się ją - mimo poruszonej w niej problematyki - jednak lekko, ale gdzieś z tyłu głowy czai się nieprzyjemna myśl, że wiele z opisanych tu wydarzeń naprawdę miało miejsce, a co więcej - że jest to książka wciąż aktualna. 

Nie tylko dosłownie (wszak Rosjanie znów chcą walczyć z rzekomym faszyzmem na tych terenach), ale i metaforycznie: istnieją państwa, religie i organizacje, które swoim (nie zawsze dobrowolnym) członkom od małego fundują takie pranie mózgu, że ci nawet jako już dorośli ludzie będą przekonani, że białe jest czarne i na odwrót, a reszta świata myli się albo kłamie. 
Nastroje, nawet w Europie, radykalizują się, jak to w czasach kryzysu. Polacy kłócą się póki co między sobą, bo jesteśmy jeszcze za biedni, żeby mieć u siebie zbyt wielu ubogich emigrantów, a wśród nich muzułmanów, więc lokalni fanatyczni katolicy najeżdżają na tych mniej radykalnych, a ateistów, "liberałów" i "lewaków" zwyczajnie nienawidzą. I nie można niestety tych ortodoksów ignorować, bo mają swoich przedstawicieli wśród prominentnych polityków, urzędników, nawet lekarzy. Oby nie zaczęli u nas budować Państwa Katolickiego na wzór Islamskiego...

Wracając do książki Piaseckiego. "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" jako powieść, pod względem literackim, podobał mi się jednak bardziej, natomiast "Zapiski" są książką innego rodzaju - właśnie satyrą, i to niezłą. Może też sposobem na częściowe odreagowanie przeżyć wojennych autora? 
W trakcie lektury nasuwały mi się pewne skojarzenia z "Mechaniczną pomarańczą" - Michaił Zubow jest tak samo wyzbyty choćby śladów empatii jak Alex, a poza tym Piasecki wystylizował wspomnienia swojego bohatera - przynajmniej pod względem składni - na wypowiedź osoby posługującej się na co dzień językiem rosyjskim (sam tak pewnie kiedyś mówił). 

Dziwi mnie prawie zupełna nieobecność twórczości tego autora na blogach książkowych. Ludzie - naprawdę warto! 


piątek, 12 września 2014

GOLEM

Tytuł: Golem
Pierwsze wydanie: 1913-1914
Autor: Gustav Meyrink
Tłumaczenie: Antoni Lange
Posłowie: Maciej Płaza
Ilustracje: Hugo Steiner-Prag

Wydawnictwo: Vesper
ISBN: 9788377311790
Stron: 339


Uważam, że są książki, które po prostu wypada przeczytać, prędzej czy później, dla własnej przyjemności albo chociaż satysfakcji. Pogląd taki nie jest może dziś jakoś szczególnie popularny; mniej więcej raz w miesiącu kolejni felietoniści "palą (może wskutek traumy) lektury", na których się wychowali - wszystko to oczywiście w trosce o młodzież torturowaną Sienkiewiczem, Żeromskim, a nawet Rejem i Szymonowicem. "Golem" Gustava Meyrinka nie jest powieścią bardzo starą, powstał ledwie sto lat temu, ale stylistycznie i tematycznie był mi prawie tak samo obcy jak "Psałterz Dawidów". Warto jednak po tę książkę sięgnąć, bo jest naprawdę... wyjątkowa.

Nie podejmuję się napisania, o czym konkretnie traktuje ta powieść, bo żeby stworzyć sobie nie całkiem bezpodstawną interpretację, trzeba znać choćby podstawy tarota, kabały, mitologii egipskiej i charakteryzować się tendencją do abstrakcyjnych, mistycznych rozważań. Nic z tego nie jest moim udziałem.
W każdym razie książka Meyrinka nie jest, jak uprzednio sądziłam, historią praskiego rabina, który - jak głosi legenda - ulepił golema z gliny i ożywił go za pomocą magicznych rytuałów. Nie, nie, to raczej opowieść o mniej więcej czterdziestoletnim Atanazym Pernat, wycinaczu kamei i mieszkańcu praskiego getta, który pod wpływem ciągu wydarzeń o charakterze, jak byśmy dziś powiedzieli, paranormalnym, staje się albo przypomina sobie, że przecież jest istotą z nieco innego wymiaru rzeczywistości, poszukuje swojej prawdziwej tożsamości, odnajduje swoje odwieczne ja. Równie dobrze Meyrinkowi mogło chodzić o coś zupełnie innego - był okultystą, kabalistą, mistykiem i buddystą, a po takich ludziach można spodziewać się wszystkiego.

Moim zdaniem siłą tej powieści jest przede wszystkim niepokojąca, tajemnicza atmosfera i niezwykle sugestywne opisy zaułków praskiego getta (sto lat temu to słowo nie miało jeszcze tak złowieszczego wydźwięku). Cytat będzie długi, ale szkoda by mi było skrócić go choć trochę.
   Starzec miał w sobie coś nieprzyjemnego; odwróciłem uwagę od niego i przyglądałem się odrapanym domom, które w moich oczach przykucnęły na deszczu, jak stare leniwe zwierzęta.
   Jak one wyglądały przykro i staro! Budowane bez zastanowienia, stały jak zielsko, co wydobywa się z ziemi. Dobudowano je, bez względu na otoczenie, do niskich żółtych murów kamiennych, jedynych resztek dawniejszego szeroko rozpostartego budynku z przed dwóch - trzech stuleci. Tam połowa pochylonego domu z zapadającym się frontem. Inny obok, wyższy ponad inne, jak ogromny kieł. Pod pochmurnym niebem wyglądały one jak pogrążone we śnie i nie odgadłbyś chytrego, pełnego nienawiści życia, które czasami z nich wytryskało, gdy mgła jesiennych wieczorów zalega ulice i pomaga im ukryć swą cichą, ledwo dostrzegalną grę twarzy.
   Od czasu, gdy tu mieszkam, utrwaliło się we mnie to wrażenie i nie mogłem się go pozbyć. Są pewne godziny w nocy i o rannym brzasku, gdy domy te w jakimś podnieceniu prowadzą milczące, tajemnicze narady. I niekiedy zrywa się słabe drżenie poprzez ścianę, którego niepodobna wytłumaczyć, szmery płyną poprzez dachy i spadają w rynny deszczowe — my zaś je przejmujemy niebacznie tępymi zmysłami, nie śledząc ich przyczyny.
   Często roiło mi się, żem podpatrzył upiorne zachowanie się kamienic i dowiedziałem się z pełnym zgrozy podziwem, że one właśnie są utajonymi i istotnymi panami ulicy, że już to tracą żywot i czucie, już to do życia powracają, a w ciągu dnia mieszkańcom, co się tu gnieżdżą, udzielają go w pożyczce, następnej zaś nocy z lichwiarskim procentem domagają się go powrotnie.
   Wyobrażam sobie dziwnych ludzi, którzy mieszkają w tych domach niby widma, niby nie z matki urodzone — ludzi, którzy w myśleniu i działaniu zdają się być spojeni bez doboru, przeciągają przede mną w myśli i jestem skłonniejszy wierzyć, że takie sny tają w sobie ciemne prawdy, które na jawie tlą się we mnie, jako wrażenia z kolorowych baśni. [str. 39-40]
   Zdało mi się nagle, że wszystkie domy spoglądały na mnie podstępnym obliczem, pełne bezimiennej złośliwości; wrota były jak czarne, szeroko rozwarte gęby, w których język wygnił do cna; wielkie paszcze, które każdej chwili mogły wyrzucić przeraźliwy krzyk, tak przeraźliwy i pełny nienawiści, że zatrwożyłby nas wskroś po sam rdzeń duszy. [str. 51]
Opisana przez Meyrinka Praga nijak nie przypomina tej współczesnej, pocztówkowej. Zresztą duża część budynków na terenie żydowskiego getta została wyburzona na przełomie XIX i XX wieku. Ciekawe, co się wtedy stało z ludźmi pokroju tandeciarza Arona Wasserturma, którego fizys i charakter pasowały do dawnego Koguciego Zaułka, ale oglądane na tle nowiutkich kamieniczek, zdawałyby się jeszcze bardziej odpychające. Oczywiście: również w żydowskiej dzielnicy mieszkali porządni ludzie, a w trakcie lektury odnosiłam wrażenie, że było ich doprawdy niewielu. A wszyscy, i ci dobrzy, i ci źli, są więźniami jakichś namiętności: fizycznych, uczuciowych, mistycznych.
   Te plemiona żywiły względem siebie wzajemny utajony wstręt i obrzydzenie, łamiąc łączność bliskich związków krwi, lecz umiały trzymać je w ukryciu przed światem zewnętrznym, tak jak strzeże się niebezpiecznej tajemnicy.
   Nikt nie mógł ich przejrzeć i w tej solidarności równali się oni ślepcom, pełnym nienawiści, którzy się przywiązali do brudem przesiąkniętego sznura. Jeden obojgiem pięści, inny pomimo woli, tylko jednym palcem, lecz wszyscy ogarnięci zabobonną trwogą, że musieliby zginąć, gdyby opuścili wspólną podporę i odłączyli się od pozostałych. [str. 18]
Aron Wasserturm

Atanazy Pernat kilka razy trafia i do przyjemniejszych części Pragi, choćby na Hradczany i Złotą Uliczkę, przy której mieszkał też kiedyś Kafka, ale u Meyrinka nawet ulica Alchemików tonie w złowieszczych oparach.

Złowieszczość, ale nie groza, jest w tej powieści wszechobecna. Opisy, trochę poszatkowana wieloznaczna fabuła i tajemnicze zwroty zaczerpnięte z tarota i żydowskiego mistycyzmu dodatkowo potęgują ten nastrój. Na początku lektury jeszcze szukałam w internecie ich definicji, ale szybko ograniczyłam się do chłonięcia mrocznej atmosfery podsycanej ilustracjami Hugona Steinera-Praga (dwie z nich widoczne powyżej). Oczywiście potem dla zasady przeczytałam "Golema" raz jeszcze, z większą uwagą i nieco mniejszą przyjemnością.

Książkę tę można znaleźć w serwisie Wolne Lektury, ale ja wygrałam wersję papierową na blogu Zacisze wyśnione... Dołączono do niej zakładkę, która, o dziwo, skłoniła mnie do przyśpieszenia lektury. Jest wykonana ze specyficznego papieru, zupełnie matowego, jakby trochę tłustego w dotyku - trzymając ją w ręku, miałam wrażenie, że trzymam (dosłownie) skrawek innej rzeczywistości. Z tego samego materiału wykonana jest okładka. Na obu widnieją fragmenty ilustracji Steinera-Praga, a grzbiet okładki ma jakiś taki gliniasty kolor. Zwykle nie piszę tu o fizycznej postaci książki, ale sposób wydania "Golema" przez Vesper bardzo mi się spodobał. Na końcu zamieszczono posłowie autorstwa Macieja Płazy, który nieco przybliża postać Meyrinka i historię powstania powieści. Z kolei plusem ebooka w Wolnych Lekturach są przypisy. W tej czy innej formie książkę tę przeczytać warto.