Impresje

poniedziałek, 28 lutego 2011

MÓWI SIĘ

Tytuł: Mówi się. Porady językowe profesora Bralczyka
Autor: Jerzy Bralczyk
Wybór, adaptacja i redakcja: Irena Sroczyńska-Niwicz
Pierwsze wydanie: 2001

Wydawnictwo: PWN
ISBN: 83-01-13543-3
Stron: 233

Ocena: 5/5

O tym, dlaczego od czasu do czasu sięgam po poradniki językowe, pisałam już dwa miesiące temu we wpisie dotyczącym książki profesora Jana Miodka, nie będę się więc powtarzać. Trzy osoby skomentowały tamten wpis i wszystkie rekomendowały mi zapoznanie się z poglądami profesora Jerzego Bralczyka. Nie omieszkałam tego zrobić i od tamtej pory subskrybuję filmiki publikowane na jego blogu, a ostatnio wypożyczyłam sobie poręczną, żółciutką książeczkę, która powstała na podstawie programu "Mówi się..." emitowanego przez Telewizję "Polonia" w latach 1996-2000. Nie oglądałam, ale audycja ta polegała, zdaje się, na tym, że profesor Bralczyk odpowiadał na pytania zadawane przez telewidzów. I taką też formę ma ta książka: pytania i zwięzłe odpowiedzi. Niektóre zagadnienia poruszane były również przez profesora Miodka, ale dobrze było sobie to i owo przypomnieć:).

Wybrałam kilka porad, które chciałam sobie szczególnie utrwalić, może komuś też się przydadzą.

Nadużywanie słowa osobiście (np. ja osobiście uważam, że...)
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: mówię tak, choć wiem, że nie powinnam. Pocieszam się jednak, że profesor Bralczyk również przyznaje się tu do nadużywania tego zwrotu i obiecuje poprawę;). Osobiście stosujemy tylko wtedy, gdy chcemy podkreślić, że robimy coś osobiście, bez pośredników. 

Podejrzewać
Znów biję się w piersi. Profesor Bralczyk pisze, że kiedy coś "podejrzewamy", to sugerujemy jednocześnie, że to coś nam się nie podoba. Zaleca zastąpić ten czasownik innymi: "myślę", "sądzę", "wydaje mi się".

Dokąd i gdzie
Profesor Bralczyk i jedna z telewidzek (podobno nie ma takiego słowa, ale co tam) ubolewają, że coraz rzadziej używamy słowa dokąd i zastępujemy je słowem gdzie.
Dokąd stosowano w pytaniach o kierunek, cel poruszania się, np. Dokąd idziesz...? jedziesz...? zdążasz...? Gdzie używane było w sytuacjach, w których nie występował ruch, np.  Gdzie jest...? stoi...? zatrzymał się...? Postaram się o tym pamiętać.

Unikatowy i unikalny
Jeśli chcemy powiedzieć, że coś jest oryginalne, rzadko spotykane, wyjątkowe itd., lepiej użyć przymiotnika unikatowy. Oba określenia są uznawane za poprawne, ale końcówka -alny w słownie unikalny może sugerować, że chodzi nam o coś, czego można uniknąć (bo np. osiągalny oznacza coś, co można osiągnąć).

Pasjonat
Właściwie wiem, że pasja może oznaczać również silny gniew, jednak jakoś nie przychodziło mi do głowy, że pasjonat to nie tylko miłośnik czegoś, ale i człowiek gwałtowny, łatwo wybuchający gniewem. Okazuje się, że to drugie znaczenie było pierwotne, a hobbystę nazywamy pasjonatem dopiero od niedawna i jeszcze nie wszystkie wydawnictwa poprawnościowe takie zastosowanie tego słowa zaakceptowały.

piątek, 25 lutego 2011

Słów kilka o Jeżycjadzie

Nigdy nie rozumiałam osób, które deklarują, że nie wracają do przeczytanych już książek, bo przecież tyle nieznanych jeszcze arcydzieł czeka na odkrycie, a "stosik" liczy sobie już 5443789247 nowych tytułów. Uważam, że arcydzieł (i po prostu bardzo dobrych książek) nie ma aż tak znowu dużo, więc jeśli już się na jakieś trafi, to warto poświęcić mu trochę więcej uwagi. Poza tym często są to utwory trudne, wręcz wymagające ponownej lektury. 

Istnieją też książki niewybitne, a jednak sprawiające czytelnikowi mnóstwo przyjemności. Do nich wraca się szczególnie miło. 
Jestem wielbicielką Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz od czasu, kiedy pod koniec podstawówki wypożyczyłam ze szkolnej biblioteki "Kłamczuchę". Przeczytałam większość cyklu oprócz "Sprężyny", nie dokończyłam też "Kalamburki". Szczególnym sentymentem darzę początek serii: od "Szóstej klepki" po "Opium w rosole" (ze względu na postać Gieniusi), potem bywało raz lepiej, raz gorzej. Niekiedy sięgam ponownie po te moje ulubione tomy i choć niezmiennie mi się podobają, to z wiekiem zaczęłam dostrzegać w nich pewne wady.

Realizm. Bohaterowie powieści zwykle czymś się odróżniają od przeciętnych śmiertelników - mogą to być jakieś nadzwyczajne cechy charakteru, oryginalny wygląd albo niespotykane przygody. Realizm w literaturze nie jest ostatnio modny, a już w powieściach dla młodzieży zwłaszcza. 
Borejkowie są właściwie idealni. Owszem, jakieś tam drobne wady im się zdarzają, ale ich zalety przytłaczają czytelnika. Są bez wyjątku inteligentni, wykształceni, dobrzy, szczerzy, ufni i godni zaufania, kochający, przyjacielscy, przemili, wszyscy niezmiennie pałają do nich przeogromną sympatią i ich podziwiają (może oprócz pani Szczepańskiej, ale i ona zamieniła z czasem zdanie). Kłótnie i spory zdarzają się w tej rodzinie bardzo rzadko, nikt do nikogo nie żywi zbyt długo urazy, uwielbiają się wzajemnie. 
Również wśród znajomych Borejków jest jakoś nadspodziewanie dużo wyjątkowych ludzi - osoby, które ledwo zaczęły liceum, wciąż rozmawiają o filozofii, etyce, teatrze, literaturze, słuchają na ogół muzyki klasycznej, czasami pójdą do kina, trochę potańczą albo się zakochają. Nie kolegują się z ludźmi z innych dzielnic.
Po śmierci oni wszyscy trafią niechybnie na ołtarze. 
Wszystko to zaczyna w kolejnych tomach trochę nużyć i męczyć. Przynajmniej mnie, bo - jak wiadomo - nie lubię przesłodzenia.

Bezinteresowność. Nie wymieniłam jeszcze jednej ważnej zalety Borejków i reszty, bo chciałam omówić ją osobno. Otóż główni bohaterowie mają do dóbr materialnych stosunek wręcz ostentacyjnie lekceważący i jest to stale podkreślane. Jeszcze bym to jakoś przełknęła, gdyby z kolei osoby zaradne nie były tak jednoznacznie krytykowane, przynajmniej na początku serii. Rodzice Pawełka to para snobów ("Kłamczucha"), rodzice Tola ("Szósta klepka") - też, rodzice Klaudiusza ("Ida sierpniowa) - tak samo, właściwie tylko to o nich wiemy, a i ojciec braci Lisieckich ("Ida sierpniowa") nie powinien harować w Niemczech, tylko zająć się synami.
OK, ja wiem, że wiele osób, którym się w PRL-u wiodło, miało to i owo albo nawet sporo na sumieniu, no ale przecież nie wszyscy. 

Dziwny podział. Nie byłam nigdy w Poznaniu, więc może nie mam racji, ale pewna kwestia wydaje mi się po prostu statystycznie niemożliwa. Chodzi mi o to, że opisane w powieściach Musierowicz Jeżyce jawią się nam jako enklawa intelektualistów otoczona zamieszkanymi przez prostaków blokowiskami. Bracia Lisieccy mieszkają oczywiście w blokach, mająca problemy wychowawcze i pedagogiczne Ewa Jedwabińska ("Opium w rosole") - również, a kiedy grupa ESD ("Ida sierpniowa") chce się zająć "zaniedbanymi moralnie dziećmi z okolicy", to naturalnie myślą o jakimś lokalu w jednym z bloków. Wszak w kamienicach patologie nie występują. 

Kobiety i mężczyźni. W świecie stworzonym przez Musierowicz panie muszą koniecznie pół dnia spędzać w kuchni i dogadzać męskim podniebieniom. To one gotują, sprzątają, piorą, podczas gdy mężczyźni takimi trywialnymi sprawami się brzydzą i potrafią tylko marudzić (przykład). A już pan Ignacy Borejko jest pod tym względem po prostu niemożliwy - wszystkie domowe obowiązki spoczywały na barkach jego żony i córek, które mimo tego wszystkiego wciąż go uwielbiały. Raz w życiu, przed ślubem Idy ("Noelka"), postanowił uprać firanki, a w rezultacie spadł z drabiny i tylko narobił wszystkim kłopotu. W kolejnych częściach, o ile dobrze pamiętam, wysilał się tak dalece, że "programował" zmywarkę. 
Wiem, wiem, był to człowiek dobry i szlachetny, ale ja nie potrafię zachwycić się kimś, kto nigdy po sobie nie sprząta.

Z Jeżycjady wynika również, że Małgorzata Musierowicz wyjątkowo nie lubi pięknych kobiet. Ze wszystkimi olśniewającymi urodą dziewczynami coś tu jest nie tak - Julia ("Szósta klepka") to leniwa i kapryśna egocentryczka, Joanna ("Kwiat kalafiora"), kuzynka Borejkówien, jest próżna, Paulina ("Ida sierpniowa") jest dwulicowa i wyjada ludziom kurczaki, Matylda ("Opium w rosole") to wyrachowana kokietka. 

Mimo wszystko do Jeżycjady będę na pewno jeszcze wracać. Uważam, że nastolatki powinny wyrzucić książki Stephanie Meyer do kosza i wziąć się za powieści Musierowicz

wtorek, 22 lutego 2011

NAWIEDZONY

Tytuł: Nawiedzony (The Haunting Of Hill House)
Autorka: Shirley Jackson
Tłumaczenie: Maria Streszewska-Hallab
Pierwsze wydanie: 1959

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Seria: Kameleon
ISBN: 83-7150-576-0
Stron: 232

Ocena: 3/5

Bardzo rzadko sięgam po horrory*, a tu proszę - trafił mi się kolejny, choć przecież te opowiadania Kinga czytałam całkiem niedawno. Miałam ochotę na fajne, nie za bzdurne czytadło, udałam się zatem do biblioteki i zaczęłam łazić między regałami. Jakoś nic ciekawego nie rzucało mi się w oczy, na półkach z fantasy posucha, dział młodzieżowy w soboty nieczynny, już nawet miałam w ręku jakąś powieść Moniki Szwai (czy to się odmienia tak jak "nadzieja"?), ale po przeczytaniu blurba czułam, że to nie dla mnie. Przypomniało mi się wtedy, zupełnie przypadkowo, że przez kilka blogów przewinęło się nazwisko Shirley Jackson i towarzyszyły mu zwykle komplementy. O dziwo znalazłam jej powieść w naszej dzielnicowej bibliotece. Mała rzecz, a cieszy.

Powieść "Nawiedzony" okazała się dokładnie tym, czego się spodziewałam, tzn. klimatycznym horrorem retro o wiktoriańskim domostwie, w którym straszy. Doktor filozofii, antropolog i badacz zjawisk nadprzyrodzonych John Montague postanowił spędzić w nim trzy miesiące i naukowymi metodami potwierdzić lub zdementować plotki o Domu na Wzgórzu. Poprosił o współpracę kilka osób, które wynalazł m.in. za pośrednictwem towarzystw metapsychicznych i łamów sensacyjnych czasopism. Ostatecznie na miejsce przybyła Eleanor Vance, samotna i zgorzkniała trzydziestodwulatka, na której dom rodzinny spadł kiedyś deszcz kamieni, Theodora, wesoła i towarzyska współwłaścicielka sklepu z odnawianymi meblami (o ile dobrze zrozumiałam), która wyróżniała się odgadywaniem, jaką kartę trzyma osoba znajdująca się poza jej polem widzenia, oraz Luke Sanderson, przyszły spadkobierca Domu na Wzgórzu, obecnie drobny oszust, niebieski ptak i ogólnie sympatyczny młodzieniec. Pracami domowymi i gospodarskimi zajmowali się państwo Dudleyowie, którzy jednak zawsze przed zmrokiem opuszczali majątek i wracali do siebie.
Dom na Wzgórzu nie cieszył się złą sławą bez powodu. Już sam jego widok przygnębiał i odpychał, a dziwaczna geometria, którą zastosowano przy jego budowie, wzmacniała uczucie niepokoju. Pierwszą noc goście prześpią jeszcze spokojnie, potem zaczną dziać się różne dziwne i przerażające rzeczy.

Jakie - tego nie zdradzę. Powiem tylko, że powieść straszy akurat w takim stopniu, jaki mi odpowiada - tzn. drobny dreszczyk po plecach przechodzi, napięcie i klimat są, wolałabym nie czytać tej książki, gdybym była sama w domu, a z drugiej strony nie bałam się po niej zasnąć i nie śniły mi się żadne koszmary.

Książka ma też kilka wad, właściwie fabularnych niekonsekwencji, ale zaczęłam je dostrzegać dopiero kilka godzin po lekturze, więc nie zmniejszyły przyjemności płynącej z czytania. Początkowo zostały one przysłonięte przez bardzo udane i pomysłowe zakończenie tej powieści, teraz jednak je wypunktuję (spoilery!!!), więc jeśli ktoś "Nawiedzonego" nie zna, niech ominie tę listę i przejdzie od razu do fragmentu kursywą. No więc te wady:

sobota, 19 lutego 2011

MARSZ POLONIA

Tytuł: Marsz Polonia
Autor: Jerzy Pilch
Pierwsze wydanie: 2008

Wydawnictwo: Świat Książki
Seria: Nowa proza polska
Okładka: Małgorzata Karkowska (reprodukcja obrazu Bronisława Wojciecha Linkego "Czerwony autobus")
ISBN: 978-83-247-1161-1
Stron: 190

Ocena: 3+/5

Narratorem powieści jest alter ego Jerzego Pilcha, z całym charakterystycznym dla niego sztafażem, mamy tu więc i dzieciństwo w luterańskiej Wiśle, i młodość w peerelowskim Krakowie i dojrzałość przy ul. Hożej w Warszawie, i niezmienny sentyment dla Cracovii, i autoironię, za którą zawsze tego autora ceniłam. Postaci fikcyjnej nie należy jednak utożsamiać z rzeczywistą - Pilch próbuje zapobiec temu na przykład informując, że narrator obchodzi urodziny 15 sierpnia, podczas gdy autor (sprawdziłam w sieci) przyszedł na świat 10 dnia tego miesiąca (i chyba w innym roku). 

Początek powieści traktuje o sprawach dla obu panów nadrzędnych (choć może to tylko taka wieloletnia poza), czyli o nałogach i o kobietach, ale wiek i zdrowie już nie te, więc hektolitry wódy zostały zastąpione deserami czekoladowymi, a o paniach narrator tylko opowiada. 
Z okazji pięćdziesiątych urodzin postanowił uwieść "inteligentną, szczupłą i mierzącą najmniej metr siedemdziesiąt dziewczynę lekko przed trzydziestką" [str. 7]. Koniecznie nieznajomą, żeby poprzeczki nie zawieszać sobie zbyt nisko i żeby jeszcze raz sprawdzić się jako mężczyzna. 
Jakoś zaraz po pięćdziesiątce czas teraźniejszy przestał istnieć, miesiące, które dawniej składały się z czterech tygodni - teraz trwały kilka godzin. Zaczął się pęd niewiarygodny, w listopadzie czerwiec był za pasem, w czerwcu - grudzień. Ledwo przechodził Nowy Rok, była Wielkanoc; lipcowe upały zwiastowały lutowe śniegi; wodór nie nadążał za węglem, węgiel za azotem, azot za tlenem; każdego ranka budziłem się ze ściśniętym sercem i absolutną pewnością, że obojętnie, ile jeszcze będę żył: rok, dwa, dziesięć, czterdzieści, sześćdziesiąt, sto, sto pięćdziesiąt pięć - obojętnie ile - śmierć i tak jest tuż-tuż. Miałem wrażenie, że przepaliły się we mnie jakieś bezpieczniki teraźniejszości, że wysiadły mi węzły chłonne czasu, że tajemnicza choroba trawi przysadkę albo inny gruczoł odpowiadający za doznawanie istniejącej chwili.
Stąd szalona pogoń za babami? Chwila rozpinania bluzki na czyichś stromych piersiach jaka jest, taka jest, ale nie jest chwilą strachu przed śmiercią. Wszystkie pozostałe - tak. (Śmierć w trakcie i z powodu rozpinania bluzki to jest - ma się rozumieć - inny ład metafizyczny). [str. 79]

środa, 16 lutego 2011

OPOWIEŚĆ SIĘ ROZPOCZYNA. SZKICE O LITERATURZE

Wspominałam w moim niedawnym cierpiętniczym wpisie o niezbyt elokwentnym tytule "Eeeee..." (kiedy go pisałam, byłam chora), że przeglądam tę książkę i że dochodzę do pewnych nieprzyjemnych (dla mnie) wniosków. Otóż wydaje mi się, że na ogół dostrzegam zaledwie część tego, co autor danego utworu w nim zawarł; oglądam fragment wnętrza przez dziurkę od klucza, a opisuję i oceniam cały pokój. Czytam nieuważnie i nie docieram do drugiego dna w obawie, że mogę się pomylić i dostrzec w książce coś, czego w niej nie ma - ze strachu przed nadinterpretacją unikam interpretacji. Dziełu, któremu autor poświęcił kilka miesięcy czy nawet kilka lat swojego życia, ja poświęcam kilka godzin i oceniam je w skali od 1 do 5. Usprawiedliwiam się tym, że przecież ja nie piszę recenzji, że to tylko taka moja blogowa grafomania, subiektywne impresje. Zwalniam się w ten sposób również z obowiązku wnikania w strukturę i konstrukcję utworu, choć ich analiza bywa istotna dla zrozumienia utworu. Niniejszym posypuję głowę popiołem.


A teraz połowę tego paskudztwa strząsam z włosów. Bo właściwie czego ja od siebie wymagam? Nie jestem krytykiem, moja przygoda z nauką języka polskiego zakończyła się na wypracowaniu maturalnym, więc silenie się na głębokie analizy literackie wypadałoby co najmniej śmiesznie. Nadal będę więc zaśmiecać internet moimi tekścikami, ale postaram się je pisać z trochę większą pokorą - przynajmniej dopóty, dopóki reszty popiołu nie wywieje czas.


Tytuł: Opowieść się rozpoczyna. Szkice o literaturze
Autor: Amos Oz
Tłumaczenie: (z angielskiego) Wacław Sadkowski
Pierwsze wydanie: 1996

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria: Biblioteczka Interesującej Prozy
ISBN: 83-7337-585-6
Stron: 144

Ocena: 3+/5


Teraz przejdę do książki, która skłoniła mnie do tych rozterek. "Opowieść się rozpoczyna" to zbiór dziesięciu esejów opartych na wykładach wygłoszonych przez Amosa Oza w latach 1995-1996. Autor analizuje w nich sposoby, w jakie różni pisarze rozpoczynali swoje opowiadania lub powieści. Początkowy fragment utworu nazywa kontraktem z czytelnikiem - pisarz w pierwszych akapitach zobowiązuje się do czegoś, coś czytelnikowi obiecuje lub sugeruje sposób interpretacji tekstu. Czytelnik musi jednak pamiętać, że w literaturze wszystkie chwyty są dozwolone.
"Zabawa w lekturę" wymaga od ciebie, czytelniku, czynnego udziału, wykorzystania twego doświadczenia życiowego i twej niewinności, a także uwagi i przebiegłości. Kontrakty wstępne bywają często ukryte, wymagają odnalezienia, niekiedy wyłożone są kawa na ławę, a czasami znów przypominają partię szachów albo rozgrywkę pokerową. Albo układanie puzzli. Albo sprytny figiel. Albo zaproszenie do labiryntu. Albo - do tańca. Albo podstęp oszusta, który coś obiecuje i nie dotrzymuje słowa lub też dostarcza niewłaściwy produkt, albo to, czego wcale nie obiecywał, bądź wreszcie poprzestaje na niespełnionej obietnicy. [str. 141]

poniedziałek, 14 lutego 2011

PRZEKLEŃSTWO ADAMA. PRZYSZŁOŚĆ BEZ MĘŻCZYZN - część I

Tytuł: Przekleństwo Adama. Przyszłość bez mężczyzn (Adam's Curse. A Future Without Men)
Autor: Bryan Sykes
Tłumaczenie: Zofia Łomnicka
Pierwsze wydanie: 2003

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7469-633-3
Stron: 243

Ocena: 3+/5


Narzekałam niedawno na treść blurba zamieszczonego na jednej z książek wydanych przez Prószyński i S-ka, więc teraz dla równowagi pochwalę tę firmę za serię "Na ścieżkach nauki". W ramach tego cyklu od 1995 roku publikowane są książki autorstwa znanych i cenionych na całym świecie naukowców, popularyzujące różne dziedziny wiedzy, przy czym dominują raczej nauki ścisłe. Seria liczy już sobie kilkadziesiąt tytułów, ja przeczytałam dopiero trzy (łącznie z tym), ale mam zamiar się poprawić:).

"Przekleństwo Adama" wypożyczyłam, szczerze mówiąc, ze względu na intrygujący podtytuł: "Przyszłość bez mężczyzn". Skojarzył mi się z "Seksmisją" Machulskiego, który to film uważam za zabawny, mimo że jest tak straszliwie mizoginistyczny. Zastanawiałam się, jak Bryan Sykes, genetyk, profesor Uniwersytetu Oksfordzkiego, wyobraża sobie świat bez panów i co, według niego, miałoby doprowadzić do takiej sytuacji. Może kobiety odpłacą kiedyś mężczyznom za tysiąclecia poniżania i wykorzystywania i pewnego dnia jakoś się ich pozbędą? Zdaniem Sykesa jeśli będziemy wystarczająco cierpliwe (trzeba czekać, być może, 125 tysięcy lat), to panowie wyginą sami z siebie, a nasze sumienia pozostaną czyste:).

O tym autor pisze na samym końcu. Wcześniej dowiadujemy się, jak ustalono, co w przypadku człowieka determinuje płeć dziecka, dlaczego istnieje rozmnażanie płciowe i po co nam w ogóle dwie płcie. Sporo tu historii genetyki, ale wbrew pozorom to jest bardzo ciekawe, w każdym razie dla takich laików jak ja, którzy lekcje biologii na ogół przesypiali. Postaram się przytoczyć tu najważniejsze informacje, żeby usystematyzować i utrwalić sobie nowo zdobytą wiedzę;).

poniedziałek, 7 lutego 2011

Eeeee...

Boli mnie brzuch. Boli mnie gardło. Boli mnie głowa. Mam nadzieję, że to nie atak jakichś tajemniczych rotawirusów, które kilka dni temu napadły na moją chrześnicę. Nawet ciesząc się doskonałym zdrowiem bywam niemiła, a kiedy coś mi dolega, to... no cóż, lepiej nie wchodzić mi w drogę - potrafię zamarudzić takiego śmiałka niemal na śmierć. Wydaje mi się wtedy (tzn. na przykład dzisiaj), że cały świat powinien robić wszystko, aby ulżyć mym cierpieniom. P. już dość się dziś nasłuchał, więc postanowiłam powylewać swoje żale jeszcze tutaj.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Potrzebowałam pokrzepiającej lektury, więc ponownie sięgnęłam po "Jonathana Strange'a i pana Norrella" Susanny Clarke. Nie pamiętam już teraz, dlaczego kiedyś oceniłam tę powieść tylko na 4+; obecnie wydaje mi się, że zasługuje na 5. 

Wciąż nie mogę się zabrać za omówienie "Atlasu chmur" Mitchella, ostatnio przeczytałam też "Przekleństwo Adama" Sykesa (ciekawa książka, nie powiem) i zaczęłam "Marsz Polonia" Pilcha (średnio mi się podoba). Przejrzałam też początek książki "Opowieść się rozpoczyna" Oza i dochodzę do wniosku, że ja chyba nie umiem czytać tak naprawdę, więc tym bardziej pisać o czytaniu nie powinnam.

W międzyczasie obejrzałam "Jak zostać królem" i "Prawdziwe męstwo". Oba filmy mi się podobały, nawet bardzo, choć żadnego z nich nie nazwałabym arcydziełem. "Jak zostać królem" jest świetnie zagrany, ale scenariusz wydał mi się trochę za schematyczny, uładzony, polukrowany, wyzbyty wszelkich niejasności. W "Prawdziwym męstwie" zauroczyły mnie przede wszystkim zdjęcia. W najbliższym czasie mam zamiar zobaczyć jeszcze "Czarnego łabędzia". 

sobota, 5 lutego 2011

JĄDRO CIEMNOŚCI

Tytuł: Jądro ciemności (Heart of Darkness)
Autor: Joseph Conrad
Tłumaczenie: Aniela Zagórska
Pierwsze wydanie: 1899

Wydawnictwo Literackie
ISBN: 83-08-02597-8
Stron: 135

Ocena: 5/5

To pierwsza lektura w ramach Klubu czytelniczego (od 25 lutego rozmawiamy o "Malowanym ptaku" Kosińskiego), pisałam już sporo o tym utworze na blogu Anny, ale chcę jeszcze i tu o "Jądrze ciemności" wspomnieć, żeby pod koniec roku mi się statystyki zgadzały;).

Miałam na to opowiadanie ochotę już od jakiegoś czasu, choć obawiałam się trochę, że okaże się strasznym nudziarstwem. Kilkanaście lat temu siostra narzekała na przerabianego w szkole "Lorda Jima" i zraziła mnie do twórczości Conrada. Może rzeczywiście w wieku nastu lat trudno docenić jego pisarstwo?

W "Jądrze ciemności" najbardziej podobały mi się: nastrój, relacja między Marlowem i Kurtzem, symboliczność i niejednoznaczność. 

Marlow snuje opowieść o swojej podróży w głąb Afryki, którą odbył jako kapitan rzecznego parowca należącego do firmy handlującą kością słoniową. Wspomnieniami dzieli się z kilkoma przyjaciółmi (?), z którymi wyruszy następnego dnia na jakąś morską wyprawę niewielkim jachtem. Na jego pokładzie czekają na odpływ gdzieś w pobliżu ujścia Tamizy. Za nimi - Londyn, przed nimi - "przestwór oceanu". Po pogodnym dniu zaszło słońce, wokół ścieliła się mgła, zapalono światła na brzegach i na mijających ich statkach. 
Opowieść o afrykańskich tropikach, dzikiej, obezwładniającej dżungli i umierających z wycieńczenia tubylcach musiała się w tych okolicznościach wydać towarzyszom Marlowa nieco egzotyczna. Marlow przypomniał im, że przed wiekami stara, dobrze znana Tamiza musiała się wydawać Rzymianom równie tajemnicza i niepokojąca jak współczesnym Europejczykom rzeka Kongo.

Natomiast Kurtz uchodziłby za osobę niezwykłą w każdych realiach i w każdej epoce. Na blogu Anny napisałam:
"Kurtz był postacią bardzo charyzmatyczną, wszechstronnie uzdolnioną, wywierał na ludziach silne wrażenie nawet na odległość i nawet po śmierci. Do Afryki wybrał się przede wszystkim dla pieniędzy, ale pojechał tam przepełniony szczytnymi ideałami, które zamierzał wcielić w życie.
Marlow uważał, że tylko idea i prawdziwa, “altruistyczna wiara w tę ideę” może odkupić zło wyrządzone przez kolonializm. Sądzę, że zaaplikował sobie taki pogląd, żeby jakoś znosić, jakoś sobie wytłumaczyć codzienność wypełnioną widokiem bezsensownej śmierci, brutalnej przemocy, niekończących się absurdów. Marlow nie mógł się doczekać spotkania z Kurtzem, bo spodziewał się, że na zarządzanej przez niego stacji będzie wreszcie inaczej, będzie normalnie. Nie było, było gorzej niż gdzie indziej.
A jednak nawet po latach uważał go za człowieka wybitnego, choć z obłąkaną duszą. Ostatnie słowa Kurtza zinterpretował w sposób dla umierającego najpochlebniejszy, najlitościwszy, choć było tyle innych możliwości".
Oczywiście możliwe jest, że ja niewłaściwie zinterpretowałam interpretację Marlowa:).

Mnie się ta wyprawa wydała podróżą w głąb ludzkiej natury. Autochtoni przypominali Marlowowi prehistorycznych przodków współczesnych białych ludzi. Gardził ich prymitywizmem. Pociągały go ich rytuały. Czy jednak kolonizatorzy okazali się bardziej cywilizowani? No właśnie że nie. Wieki postępu we wszystkich dziedzinach nauki i kultury nie zdołały przezwyciężyć "dzikiej" natury człowieka. Używanie strzelb i karabinów jest przecież tak samo okrutne jak wypuszczanie z gąszczów zatrutych strzał. Chyba to właśnie przestraszyło Marlowa (a wcześniej może też Kurtza): zło czające się gdzieś w nim samym, ciemność skupiona w zakamarku jego serca.


Poznałam "Jądro ciemności" w tłumaczeniu Anieli Zagórskiej, spokrewnionej z Conradem. Podobało mi się, choć czytałam, że zawiera "nalot młodopolski". Zamierzam jednak sięgnąć  kiedyś w przyszłości po inne przekłady, ciekawa jestem zwłaszcza nowego tłumaczenia Jędrzeja Polaka.


Zacytowałabym tu najchętniej z jedną czwartą utworu, ale ograniczę się z konieczności do jednego zdania:
Żyjemy tak, jak śnimy - samotni... [str. 48]

środa, 2 lutego 2011

STEPHEN KING NA WIELKIM EKRANIE

Tytuł: Stephen King na wielkim ekranie (Stephen King goes to the movies)
Autor: Stephen King
Tłumaczenie: Maciejka Mazan, Michał Wroczyński, Arkadiusz Nakoniecznik, Zbigniew A. Królicki

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7648-096-1
Stron: 479


Pierwsze wydanie: Przyszedł czas na lżejszą lekturę, a omawiana tu książka była akurat pod ręką - wygrałam ją kiedyś w jakimś internetowym konkursie. Czytałam ledwie kilka utworów Stephena Kinga ("Carrie", "Smętarz dla zwierzaków", "Miasteczko Salem", "Cztery pory roku") i mniej lub bardziej, ale mi się podobały, zwłaszcza "Smętarz". Nie twierdzę, że ten autor ma jakiś szczególnie dobry styl - powiedziałabym, że co najwyżej średni (choć nie czytałam jego nowszych książek, może coś się zmieniło) - ale ja lubię taki trochę rozwlekły sposób opowiadania historii.

Zwykle tego nie robię, tym razem jednak zacytuję opis, jaki wydawnictwo zamieściło na skrzydełku okładki:
Po raz pierwszy zebrano w jednym tomie pięć słynnych opowiadań Stephena Kinga,
Co z tego, skoro - jak nawet zaznacza wydawnictwo - każde z nich ukazało się już wcześniej w innych zbiorach wydanych w Polsce? 80% z nich jest znane chyba tylko koneserom twórczości tego pisarza.
których ekranizacje zdobyły uznanie krytyków i milionów widzów na całym świecie.
"Skazani na Shawshank" - tu się zgodzę. Reszty adaptacji filmowych nie widziałam, ale sprawdziłam ich oceny na filmwebie i na imdb - od miażdżących po średnie.
Są to również ulubione filmy samego autora.
Taaak. Na ostatniej kartce, tuż przed spisem treści, podano tytuły dziesięciu adaptacji filmowych, które King ceni najbardziej. W owym spisie znajdują się tylko dwa spośród wydanych w tym zbiorze opowiadań: "1408" i "Skazani na Shawshank".
Przed każdym z tekstów czytelnik znajdzie krótki, fascynujący komentarz pisarza, osobisty i pełen informacji spoza planu filmowego.
Potwierdzam tylko, że teksty są krótkie, do półtorej strony. Odnoszę wrażenie, że ich na ich stworzenie King poświęcił co najwyżej pół godziny. Dowiadujemy się, która ekranizacja podobała mu się, a która nie. Tyle. 

Ja rozumiem, że w blurbach trochę się koloryzuje, ale wszystko powinno mieć swoje granice... 
Poszczególne opowiadania różnią się między sobą tematyką, długością i przede wszystkim - jakością, dlatego każde z nich omówię osobno.