Impresje

wtorek, 28 stycznia 2014

Krzysztof Varga o grasujących w internecie entuzjastach

Krzysztof Varga musi być masochistą. Podejrzewałam go o to, kiedy w 2012 roku wybrał się do Kałkowa-Godowa, żeby na własne oczy obejrzeć betonowego tupolewa smoleńskiego. Dzisiaj podejrzenia zmieniły się w pewność - jak wieść internetowa niesie (dzięki, Krzysztofie S.!), Varga zaczytywał się ostatnio recenzjami na merlin.pl. 

Absurd czy głupotę trzeba od czasu do czasu wskazać, napiętnować albo wyśmiać, ale doprawdy nie rozumiem, jak można się w tym regularnie babrać. Owszem, łatwo to babranie przekuć potem w błyskotliwy artykuł, ale jeszcze łatwiej stracić przy tym obiektywny ogląd rzeczywistości, co skutkuje wyciąganiem zbyt ogólnych wniosków na podstawie kilku aberracji.

Tekst Vargi odnalazłam na tym blogu. Zaczyna się od ubolewania nad zanikiem znaczenia profesjonalnych krytyków literackich. Uważam, że jeśli kogoś interesuje fachowa opinia o jakiejś książce, to wyszuka ją sobie w specjalistycznych periodykach. Mnie - przyznaję się - wypowiedzi większości krytyków śmiertelnie nudzą. Próbowałam, naprawdę, nie raz i nie dwa obejrzeć do końca jakiś program o książkach, w którym w stylowych wnętrzach wypowiadali się odhumanizowani toną makijażu profesjonalni recenzenci, ale nie zdzierżyłam. 

Potem Varga narzeka, że w prasie nie ma - jak w złotych latach dziewięćdziesiątych - "zasadniczych rozmów o literaturze", wszędzie tylko ta polityka i polityka, po czym wyraża zdziwienie, że "Morfina" Twardocha "nie stała się przyczynkiem do fundamentalnej debaty o polskości". Hm.

No i wreszcie Varga przechodzi do sedna i miażdży "grasujących w internecie" entuzjastów, którzy "z czystej miłości do literatury epatują nas swymi zachwytami", a ciemny lud w ciemno te zachwyty kupuje. I tu obok słusznych zarzutów (które jednak nie są niczym nowym - temat współprac z wydawnictwami został już w blogosferze przemielony milion razy) pojawiają się wspomniane już niepotrzebne uogólnienia. 

Autor felietonu skupił się wyłącznie na tekstach zamieszczanych na merlinie, wyszukał kilka nadzwyczajnie aktywnych recenzentek, entuzjastycznych zwłaszcza wobec tytułów wydawanych przez Znak, i na tej podstawie zmieszał z błotem wszystkich amatorów, którzy ośmielają się zamieszczać w internecie swoje opinie o książkach. 

Szczególnie absurdalny wydał mi się zarzut, że owa "wirtualna" krytyka jest "płodzona pod pseudonimem", przez osoby "nieweryfikowalne", co - ku zdziwieniu Vargi - nikogo nie odstrasza. Być może z powodu, no cóż, wieku i nieobycia w internecie, nie przyszło mu do głowy, że w sieci liczy się przede wszystkim to, co kto pisze, a nie jak się podpisuje. Treść internetowych recenzji jest jak najbardziej weryfikowalna (wystarczy przeczytać zrecenzowaną książkę), a co więcej - z ich autorami można polemizować.

Dziwi mnie zdziwienie pana Vargi - przecież to oczywiste, że przeciętny czytelnik chętniej przeczyta (niekoniecznie na merlinie) opinię innego przeciętnego czytelnika niż - często hermetyczną i/lub zmanierowaną - recenzję autorstwa zawodowego krytyka. 


piątek, 24 stycznia 2014

ONI

Tytuł: Oni
Pierwsze wydanie: 1985
Autorka: Teresa Torańska
Wstęp: Krystyna Kersten

Wydawnictwo: Agencja Omnipress 1990
ISBN: 83-85028-26-9
Stron: 428


"Oni" nie wzbudzają już dzisiaj takiej sensacji jak w latach osiemdziesiątych, kiedy książka ukazała się po raz pierwszy w drugim obiegu. Rozmówcy Torańskiej - kilkoro komunistycznych prominentów - już nie żyją, a z ustrojem, w którego narzucaniu uczestniczyli, pożegnaliśmy się ćwierć wieku temu.

PRL kojarzy się dziś przede wszystkim z brakami w zaopatrzeniu, powszechną siermiężnością, kolejnymi "wydarzeniami" i absurdami tak świetnie uchwyconymi w komediach i kabaretach z tamtych lat. Wszyscy wiedzą, że po papier toaletowy stało się w gigantycznych kolejkach, natomiast mniej osób zdaje sobie sprawę, jak mroczny był okres stalinizmu.
Do mnie dotarło to w pełni, szczerze mówiąc, dopiero teraz. Muszę przyznać, że w klasie maturalnej niezbyt przykładałam się do nauki historii, ale pod wpływem "Onych" sięgnęłam po stosowny pomocnik historyczny "Polityki", którego wcześniej nie chciało mi się czytać (nie trzeba kupować wersji papierowej - jeśli prenumeruje się tygodnik online, to ma się dostęp do tego rodzaju dodatków). Dobrze jest znać chociaż podstawowe fakty, bo rozmówcy Torańskiej przedstawiają, rzecz jasna, swoją wersję historii. Dziennikarka pytała przede wszystkim o lata 1944-1956; większość z nich usunęła się później - z własnej lub nie z własnej woli - w cień.

W książce znajdują się wywiady z Jakubem Bermanem, Edwardem Ochabem, Wiktorem Kłosiewiczem, Romanem Werflem, Leonem Chajnem, Stefanem Staszewskim i Julią Minc. Nowsze wydania (ja wypożyczyłam z biblioteki to z 1990 roku) poszerzone są jeszcze o zapis rozmów z Celiną Budzyńską i Leonem Kasmanem, a także wstęp autorki i kalendarium wydarzeń, od którego chyba najlepiej zacząć czytać tę książkę.

We wstępie do nowszych wydań Torańska pisze, że  - co ją bardzo zaskoczyło - oni chcieli rozmawiać, odmówili tylko Zenon Kliszko i Stanisław Radkiewicz, a Berman zgodził się dopiero po namowach. Byli już w tym wieku, że niewiele mieli do stracenia, zyskiwali natomiast możliwość opowiedzenia o tamtych latach z własnej perspektywy, której - ich zdaniem - kolejne pokolenia już nie rozumiały. Podkreślali, że i oni żyli wtedy w strachu o własne bezpieczeństwo, bo kolejna czystka czy przetasowanie mogło uderzyć właśnie w nich. 

Wywiady były przeprowadzane zwykle w mieszkaniach rozmówców, chociaż z Ochabem Torańska spotykała się głównie w lesie, bo bał się podsłuchów. Nagrywała wszystko na kasety magnetofonowe, przepisywała na maszynie i dawała im do autoryzacji. Rozmawiała z tymi ludźmi wielokrotnie, np. z Bermanem spotykała się przez dwa lata. Wywiad z nim zajmuje ok. 40% książki (w wydaniu, które miałam), co jest zrozumiałe, bo był jedną z trzech najważniejszych osób w państwie, obok Bolesława Bieruta i Hilarego Minca. 

Każdy wywiad jest poprzedzony krótką notką biograficzną. Losy tych ludzi są zaskakująco podobne, pod pewnymi względami oczywiście. Wszyscy urodzili się w pierwszej dekadzie XX wieku w dużych miastach (przede wszystkim w Warszawie, ale również we Lwowie, w Krakowie i Łodzi), przeważnie w zamożnych rodzinach, i już w młodości zostali komunistami, za co w Polsce międzywojennej siedzieli w więzieniach. Część wyjeżdżała do ZSRR jeszcze przed wojną, niektórzy spędzili tam większą jej część, więc doskonale wiedzieli, jak wygląda stalinizm w praktyce. 

Najdotkliwiej przekonał się o tym chyba Staszewski, który najpierw wykładał w ZSRR historię ruchu robotniczego, po kolejnych czystkach został z partii wyrzucony, a w końcu w 1938 roku skazany na 8 lat obozu pracy na Kołymie. Zwolniono go stamtąd w 1945 roku, wrócił do Polski i z miejsca objął funkcję sekretarza propagandy Komitetu Wojewódzkiego PPR w Katowicach. Nie obraził się na komunizm jako taki - dość długo wierzył, że polski model tego ustroju będzie lepszy niż radziecki. Ostatecznie przejrzał, zdaje się, na oczy, zaczął nawet sympatyzować z KOR-em i Solidarnością.


"Oni" to dzisiaj przede wszystkim książka o tym, jak groźna jest bezkrytyczna wiara w ideologię - polityczną, religijną, ekonomiczną, każdą. Powrót komunizmu raczej nam w najbliższym czasie nie grozi, natomiast radykalny nacjonalizm może być znowu niebezpieczny, a wydaje mi się, że robi się u nas stanowczo zbyt mało, żeby egzekwować przestrzeganie prawa przez ultraprawicowców. Historia uczy nas, że niekiedy stosunkowo nieliczna grupka rodzimych fanatyków przy wsparciu fanatyków z zewnątrz jest w stanie przeorać krajową rzeczywistość. 

Wiara w komunizm zupełnie oślepiała tych inteligentnych przecież ludzi, więc stosunkowo łatwo przechodzili do porządku dziennego nad przestępstwami i zbrodniami popełnianymi w imię ideologii. Kiedy Torańska pyta, czy wierzyli również w winę swoich aresztowanych przyjaciół, zasłużonych komunistów, odpowiadali, że tak, bo przecież dokumenty tę winę potwierdzały, a zresztą nawet jeśli w jakimś przypadku mieli wątpliwości, to nie mogli nic zrobić, bo nie mieli dowodów na ich niewinność. Czy słyszeli o tym, że zeznania wymuszane są przy pomocy tortur i gróźb? Tak, ale uważali, że to plotki, ewentualnie - pojedyncze przypadki, bo przecież do Bezpieczeństwa partia kierowała swoich najlepszych ludzi. 

Po latach dostrzegali już "błędy i wypaczenia" tamtego okresu, ale większość nawet znacznie później nadal sądziła, że nie było alternatywy dla wprowadzenia w Polsce komunizmu. Zresztą, czy jakikolwiek inny ustrój mógł tak znacząco poprawić poziom życia społeczeństwa? Julia Minc, wdowa po Hilarym Mincu, jeszcze w 1983 roku była przekonana, że na Zachodzie wielu ludzi głoduje i śpi pod mostami - przecież widziała w telewizji.
Polacy powinni być wdzięczni. Ale jakoś nie byli.





czwartek, 23 stycznia 2014

Bez komentarza



Polecam obejrzenie na pełnym ekranie, a najlepiej na ekranie telewizora.

niedziela, 19 stycznia 2014

Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa

Dostrzeżono chyba wreszcie, że duża część naszego społeczeństwa to wtórni analfabeci. W latach 2014-2020 na "stworzenie warunków do wzrostu czytelnictwa w Polsce" przeznaczony zostanie miliard złotych w ramach Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa. 650 milionów wydamy na to za pośrednictwem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, resztę mają wyłożyć samorządy i instytucje.

W 2014 roku biblioteki publiczne otrzymają 23 mln zł na zakup nowości wydawniczych, co ma się przełożyć na zakup 1150000 "jednostek inwentarzowych" oraz wzrost czynnych czytelników i wypożyczeń o 5%.
O ile dobrze rozumiem urzędniczą nowomowę, żeby biblioteka otrzymała dofinansowanie, musi wykazać się wkładem własnym pochodzącym od lokalnego samorządu. Zastanawiam się, czy samorząd będzie do takiego wydatku zobligowany, a jeśli tak, to w jakim stopniu, czy też wszystko będzie zależało od możliwości i dobrej woli. W tym drugim przypadku cała akcja okaże się porażką (podświetlane fontanny są zdecydowanie bardziej medialne), tym bardziej że "kwota przeznaczona na zakup nowości dla bibliotek będzie z roku na rok podnoszona (podnoszony będzie również wkład własny wnioskodawców)".

30 mln zostanie przeznaczone na "przekształcenie bibliotek publicznych w mniejszych miejscowościach w lokalne centra dostępu do kultury, wiedzy i ośrodki życia społecznego poprzez finansowe wsparcie modernizacji, budowy lub przebudowy placówek bibliotecznych". Biblioteki w moim rodzinnym mieście się nie załapią, bo - o ile informacje w Wikipedii są aktualne - Starachowice liczą nieco ponad 50 tys. mieszkańców, co je niestety dyskwalifikuje. Może kryterium rozdzielania tych środków powinno być jednak inne, np. poziom bezrobocia albo średnia wysokości dochodu w regionie?

Na "wspieranie wartościowych form promowania czytelnictwa" (np. kampanii społecznych, festiwali literackich, cyklicznych audycji telewizyjnych, radiowych i internetowych) przeznaczono w tym roku 5 mln. Od razu uprzedzam, że zwykli blogerzy się na tę kasę nie załapią, bo "uprawnionymi wnioskodawcami" mogą być tylko samorządowe instytucje kultury, firmy (np. wydawcy, księgarze) i organizacje pozarządowe.

3,5 mln zostanie wydane na "podnoszenie poziomu świadomości literackiej i wspieranie rynku wydawniczego poprzez dofinansowywanie wartościowych, niekomercyjnych publikacji literatury polskiej i światowej". Ciekawa jestem niezmiernie, kto będzie decydował, co jest literaturą wartościową i niekomercyjną.

Taka sama kwota trafi do "uprawnionych wnioskodawców", którzy wydają "wartościowe czasopisma kulturalne". Nasuwa się to samo pytanie, co powyżej.

Nie zapomniano też o bibliotekarzach: za 500 tys. zł część z nich już w tym roku zyska "nowe kompetencje osobiste i zawodowe służące aktywizacji społeczności lokalnej oraz rozwijaniu kompetencji kulturowych przez książkę, a także wzmocnienie kompetencji zawodowych w zakresie tożsamości cyfrowej". (Nauczą się tworzyć awatary i zdobywać lajki?) Wzrosnąć ma prestiż bibliotek, mają też być lepiej postrzegane przez społeczeństwo. Hm. Droga do tego daleka. Niedawno słyszałam, że okolice jednej z filii NHBP lokalne społeczeństwo opuszczające pobliski monopolowy traktuje jak publiczny szalet.

O środki (również 500 tys. zł) może się też ubiegać stu księgarzy, ale tylko tych z "księgarń niezależnych" (czyli jakich?), i "przedstawicieli punktów sprzedaży książki i prasy" (??). Celem programu ma być m.in. wzmocnienie pozycji księgarń i uświadomienie księgarzom ich roli kulturotwórczej. Przypuszczam, że woleliby się raczej dowiedzieć, jak zarobić na czynsz i ZUS.
Jednocześnie konieczna jest zmiana percepcji relacji z odwiedzającymi księgarnie, z typowo handlowej „sprzedający - klient” w relację „rekomendujący - czytelnik, odbiorca kultury”. (...) Księgarnie do zadań dla siebie podstawowych powinny dołączyć również funkcje kulturotwórcze, edukacyjne oraz wspierające budowanie i rozwój kapitału społecznego skierowane do użytkowników w różnym wieku.
Za późno już na to. O wiele za późno. Ludzie, którzy rzeczywiście kupują sporo książek, od dawna robią to tam, gdzie jest taniej, czyli przede wszystkim w internecie. 

Ciekawym elementem NPRC jest zakup praw do utworów literackich (2 mln zł).
Celem programu jest wspieranie dostępu do ważnych dzieł polskiego i światowego piśmiennictwa poprzez udostępnienie i nieodpłatne przekazanie użytkownikom praw do ich wykorzystania w możliwie najszerszym zakresie przez udostępnianie ważnych dzieł polskiego i światowego piśmiennictwa poprzez zakup praw do utworów literackich. 
Kto to napisał i co wcześniej pił?
Wszystkie utwory, do których zostaną nabyte majątkowe prawa autorskie lub odpowiednie licencje zostaną udostępnione w formie elektronicznej. Zapewni to możliwie najszerszą dostępność tych utworów dla potencjalnego czytelnika.
O ile dobrze zrozumiałam, "wydawcy, pisarze, odbiorcy literatury w Internecie, czytelnicy za pośrednictwem specjalnej strony internetowej, organizacje pozarządowe, pracownicy naukowych instytucji literackich, pracownicy IK i recenzenci" będą mogli zgłaszać tytułu, które uważają za warte nabycia, a zespół ekspertów wybierze spośród nich te "najważniejsze".

Dofinansowane zostaną też Dyskusyjne Kluby Książki - w tym roku kwotą 1,7 mln zł. Kampania "Ojczysty - dodaj do ulubionych" promująca język polski, zostanie wsparta milionem zł. I mam nadzieję, że dotrze ona do pracowników ministerstwa, którzy już nigdy więcej nie napiszą niczego w rodzaju "patforma szkoleniowa DEDYKOWANA szkoleniom dla księgarzy"!!! Nie znoszę tego zwrotu.


Oczywiście NPRC składa się z jeszcze innych elementów, o czym można przeczytać na stronie ministerstwa. Cieszę się, że wreszcie konkretne kwoty zostaną przeznaczone na rozwój czytelnictwa. Czytanie sprzyja wzrostowi wyobraźni, tolerancji i empatii, czego w naszym społeczeństwie często brakuje. Nie spodziewam się cudów, ale może coś drgnie?

Miałabym do osób odpowiedzialnych za kształt i realizację tego przedsięwzięcia jeszcze jedną propozycję: ujednolicenie systemu informatycznego bibliotek.

Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że biblioteki dwóch krakowskich dzielnic (Krowodrzy i Nowej Huty) mają zupełnie inny system informatyczny i nieco odmienne zasady wypożyczania książek. Dlaczego w bibliotece krowoderskiej mogłam sama online przedłużyć sobie wypożyczenie książki (do 3 razy), a w nowohuckiej takiej możliwości nie ma? I dlaczego np. biblioteka starachowicka w ogóle nie udostępnia swojego katalogu w sieci (można go przeglądać tylko na miejscu)?

Czy nie bardziej opłacałoby się jedno wspólne oprogramowanie dla wszystkich bibliotek publicznych? Może dałoby się też wtedy uniknąć konieczności posiadania osobnej karty czytelnika do każdej biblioteki, zapamiętywania kolejnych loginów i haseł. Mamy drugą dekadę XXI wieku, to na pewno jest wykonalne.



A skoro już jestem przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, to odniosę się jeszcze do planów tej instytucji dotyczących opłaty audiowizualnej. Można zmusić ludzi do płacenia, doliczając abonament np. do rachunków za prąd. Jakoś by się z tym pogodzili, gdyby media publiczne rzeczywiście dostarczały rzetelnych informacji i analiz i zapewniały rozrywkę na odpowiednim poziomie. Bez reklam, bez kierowania się oglądalnością, bez taniego populizmu i kiczu. Ale mało kto chętnie wysupła nawet te 10 zł, żeby móc oglądać "Jaka to melodia?", kulisy serialu "M jak miłość" albo gale kabaretowe, które śmieszne wydawać się mogą chyba tylko właśnie wtórnym analfabetom.

czwartek, 9 stycznia 2014

PORTRET NIEZNANEJ DAMY

Tytuł: Portret nieznanej damy (Portrait of an Unknow Woman)
Pierwsze wydanie: 2006
Autorka: Vanora Bennett
Tłumaczenie: Joanna Puchalska

Wydawnictwo Świat Książki
ISBN: 978-83-247-0965-6
Stron:593


Kolejna powieść o tym, jak inteligentna i świetnie wykształcona kobieta przepoczwarza się w desperate housewife, która po ślubie skupia się tylko i wyłącznie na swoich relacjach z mężem i resztą rodziny. Całe szczęście, że rzecz dzieje się w epoce Tudorów, a tło historyczne Vanora Bennett odmalowała bardzo sprawnie. Powieść jest kameralna, ale ważne wydarzenia polityczno-religijne tamtych czasów (królewski "rozwód", reformacja, prześladowania protestantów) są obecne i wpływają na głównych bohaterów. Autorka wplotła też w akcję jedną z licznych hipotez na temat tego, co się stało z książętami z Tower.


Tytułowa dama to Meg Giggs, przybrana córka Tomasza More'a, i duża część książki poświęcona jest jej perypetiom uczuciowym, które jednak mało mnie obeszły. Bardziej interesujące wydały mi się fragmenty dotyczące ówczesnej obyczajowości, stosunków rodzinnych i majątkowych, a najbardziej - dwóch postaci historycznych: Tomasza More'a i Hansa Holbeina (młodszego).

More został tu pokazany jako humanista, którego zgubił pęd do kariery politycznej i fanatyzm religijny, zawężający szerokie kiedyś horyzonty myślowe tej postaci do jednego punktu - bezwzględnej walki z herezją. Święty kościoła katolickiego, ogłoszony przez Jana Pawła II "patronem mężów stanu i polityków", tu przedstawiony został może nie w najciemniejszych, ale jednak w ponurych barwach.

Z większą przyjemnością czytałam o Holbeinie, właściwie nie tyle o nim samym, co o szczegółach malowanych przez niego obrazów, których znaczenia laik, taki jak ja, nie dostrzeże, jeśli ktoś nie zwróci mu na nie uwagi. Warto poszukać w sieci licznych interpretacji np. jego "Ambasadorów"; autorka dodała tutaj kolejną.


Miło ze strony wydawnictwa, że zamieściło w książce reprodukcję szkicu Holbeina do portretu rodziny More'a. Oryginał spłonął, zachowało się kilka kopii, m.in. ta autorstwa Rowlanda Lockeya, której reprodukcja znajduje się na końcu powieści oraz na okładce.

Polska okładka nawiązuje do oryginalnej, niestety autor tej modyfikacji rozdzielił obie panie, przy czym (chyba nieumyślnie) główną bohaterkę przesunął na grzbiet książki, na stronie tytułowej pozostawiając postać drugoplanową. Cóż.

Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre czasami nie wyszło, bo właśnie dzięki tej domniemanej pomyłce zauważyłam tę powieść na bibliotecznej półce (te okropne nakrycia głowy z epoki Tudorów zwracają uwagę). W Polsce książka ukazała się kilka lat temu i zebrała bardzo pozytywne recenzje w blogosferze, ale jakoś nie miałam wcześniej okazji, żeby się z nią zapoznać. Czytało mi się szybko, bez zachwytów, ale też bezboleśnie.


Na koniec jeszcze uwaga à propos desperate housewives. Obejrzałam niedawno taki miniserial "Death Comes to Pemberley", który nie podobał mi się z wielu powodów, ale przede wszystkim dlatego, że Elizabeth Darcy, pani Pemberley, wygląda, jak to ktoś trafnie ujął w recenzji na IMDB, jakby stale martwiła się rachunkiem za gaz, a poza tym komuś (reżyserowi albo scenarzyście) wydaje się, że kiedy kobieta cierpi, to zaraz siada na ziemi.

niedziela, 5 stycznia 2014

MOJA RODZINA I INNE ZWIERZĘTA

Vintage wraca do łask! Padma i Kreatywa namawiają do czytania klasyki, więc spodziewam się lawiny recenzji książek wydanych dawno, dawno temu, tzn. przed rokiem 2013. Blogerzy gorączkowo przeszukują księgozbiory protoplastów i zakurzone półki biblioteczne w poszukiwaniu najbardziej pożółkłej ze starości lektury, bo, niestety, w nadchodzącym sezonie recenzją nowości ani nawet szczotki nikomu się już nie zaimponuje.


Wyzłośliwiam się zamiast pisać o książce Durrella, ale widocznie na starość częściej jeszcze dochodzą do głosu najciemniejsze strony mojego charakteru, w tym skłonność do dygresji i wspominania młodości dawno minionej - czasami obie te cechy uzewnętrzniają się, o zgrozo, jednocześnie. Tak jak teraz.

Otóż przyszła mi przed chwilą do głowy hipoteza, że być może trochę za ostro krytykujemy ten pęd młodzieży po nowości. My, ludzie wiekowi, już po trzydziestce, do czytania klasyki jesteśmy przyzwyczajeni, bo kiedy zaczynała się nasza przygoda z literaturą, starocie były najłatwiej osiągalne, zwłaszcza dla kogoś, kto mieszkał na prowincji i nie dysponował kieszonkowym.

Byłam onegdaj zapisana do dwóch filii biblioteki miejskiej (i do biblioteki szkolnej). Wybierałam się do nich zwykle z listą kilku książek, które chciałam przeczytać ze względu na pozytywne opinie, np. w prasie czy radiu, szybko się jednak nauczyłam, że o pozycje wydane w bieżącym czy ubiegłym roku nie ma nawet sensu pytać. Nie ma. Nie ma. Nie ma.

Grzebałam więc w katalogu kartkowym w poszukiwaniu jakichś intrygujących tytułów, po czym okazywało się, że te najbardziej intrygujące i najnowsze zostały już wypożyczone komuś innemu (podejrzewałam, że tłumowi krewnych i znajomych bibliotekarek). 

Najbezpieczniej było pytać o książki sprzed co najmniej dwudziestu, trzydziestu lat, ale też nie wybierałam spośród nich na chybił trafił. Ze strony rodziców nie mogłam liczyć na radę w kwestii literatury, więc wielką pomocą była mi lista - o ile dobrze pamiętam - najpopularniejszych dzieł literatury światowej, znajdująca się w jednotomowej encyklopedii PWN (wydanie z 1993 roku bodajże). Nie przeczytałam wtedy nawet połowy pozycji z tej listy, ale i tak sporo jak na taką smarkulę, jaką wtedy byłam. 

Tak to drzewiej bywało, droga młodzieży. Mniej wydawnictw, mniej nowości, brak blurbów, więc jeśli wcześniej nie czytało się recenzji, nie wiedziało się nawet dokładnie, co się kupuje czy wypożycza. 
No i nie było tego najbardziej pazernego złodzieja czasu, czyli internetu. Oraz blogów książkowych i egzemplarzy recenzenckich. Cóż nam pozostawało oprócz czytania klasyki? Gdybym miała wtedy wybór, też pewnie sięgałabym przede wszystkim po nowości, a tak to pocieszałam się myślą, że przynajmniej czytam książki, które i tak trzeba by było kiedyś poznać, żeby móc pozować na osobę kulturalną i bywałą.



Tytuł: Moja rodzina i inne zwierzęta (My Family and Other Animals)
Pierwsze wydanie: 1956
Autor: Gerald Durrell
Tłumaczenie: Anna Przedpełska-Trzeciakowska i Andrzej Trzeciakowski
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-85661-13-1
Stron: 410 (ale w serii Duże Litery)


Książka "Moja rodzina i inne zwierzęta" ukazała się po raz pierwszy prawie sześćdziesiąt lat temu, więc przypominając o niej na blogu, hołduję - niechcący - obowiązującym w tym sezonie trendom;). To autobiograficzna powieść znanego brytyjskiego przyrodnika Geralda Durrella (1925-1995), który opisał w niej pobyt swojej rodziny na greckiej wyspie Korfu w latach 1935-1939. Już po przeczytaniu kilku rozdziałów miałam ochotę natychmiast się tam wybrać, na szczęście w sukurs przyszła mi konstatacja, że po pierwsze: owadów jest tam pewnie co najmniej tyle, co w latach trzydziestych, a po drugie: we wtorek trzeba iść do pracy. W rezultacie mój zapał jakby nieco oklapł. 

Zresztą przypuszczam, że współczesna Korfu w niewielkim tylko stopniu przypomina wyspę z lat trzydziestych. Winnice i gaje oliwne są tam nadal, ale plaże i malownicze zatoczki upstrzone są w sezonie turystami, a sympatyczni tubylcy przepoczwarzyli się w rzutkich właścicieli pensjonatów i hoteli. Przed wojną przemysł turystyczny tkwił najwyraźniej jeszcze w powijakach, odnosi się wrażenie, że Durrellowie mieli te wszystkie lokalne cuda tylko dla siebie. Dziś pewnie nie można tam już spotkać nikogo podobnego do Człowieka ze Złotawcami (chodzi chyba o takie monstrum) na nitkach, u którego można było kupić żółwia, święty obrazek, lusterko albo kurczaka - wszystko to i jeszcze wiele innych rzecz nosił ten niezwykły osobnik przy sobie, a przy tym był niemową i grywał na fujarce.

Znaczną część książki zajmują sugestywne opisy flory i fauny, co wynikało z zainteresowań autora, ale podane zostało lekko i z humorem, więc zdzierżyłam nawet relację z odkrywania gniazda skorków, ze szmuglowania do domu samicy skorpiona z malutkimi skorpionkami uczepionymi jej grzbietu i z walki modliszki z gekonem w sypialni młodego Geralda. Durrellowie urodzili się i wychowywali w Indiach, więc może takie rzeczy nie robiły na nich większego wrażenia.

Specyficzna to była rodzina. Składała się z pani Durrell (wdowy) i jej czworga dzieci: Lawrence'a, Leslie'ego, Margaret i najmłodszego Geralda. Z informacji w Wikipedii wynika, że na Korfu towarzyszyła im jeszcze Nancy, żona najstarszego Lawrence'a, ale autor nie wspomina o niej w powieści ani razu. Ciekawe dlaczego. "Powieściowa" Pani Durrell poświęcała się gotowaniu i pielęgnowaniu ogrodu, Larry pisał, Leslie polował, Margot dbała o urodę, a Gerald włóczył się po wyspie i udawał, że się uczy. Zamożni Anglicy za granicą. Sympatyczna była właściwie tylko matka. 

Książka Durrella to nie tyle powieść, co raczej okraszony wspomnianymi opisami zbiór zabawnych anegdot o członkach rodziny, ich przyjaciołach, sąsiadach i zwierzętach. Tych ostatnich wciąż przybywało, więc kiedy rodzina w końcu zdecydowała się na powrót do Anglii, szwajcarski celnik wziął ją za wędrownych cyrkowców. Durrellowie chyba już zawsze tęsknili za magiczną Korfu, dogodnym klimatem, egzotyczną przyrodą, otwartymi ludźmi - i za młodością. 

Przyjemna książka, znakomite remedium na szarość za oknem, chociaż zazdrość trochę zżera, kiedy się czyta na przykład opis nocnego pikniku na plaży.

   Tej nocy fluorescencja była szczególnie silna. Jeśli zanurzyło się w wodzie dłoń i przesunęło ją pod powierzchnią, można było namalować na morzu szeroką, złoto-zieloną wstęgę zimnego ognia, a kiedy człowiek dawał nurka, to sprawiał wrażenie, w  momencie zderzenia z wodą, jakby wskakiwał do oszronionego pieca wypełnionego połyskliwym światłem. Kiedy mieliśmy już dość pływania, wyszliśmy z morza, a ociekająca woda zapalała na nas płomienie. Ułożyliśmy się na piasku, by coś zjeść, a gdy pod koniec posiłku otwarto wino, jakby na umówiony znak ukazało się nad gajem oliwnym za nami kilka świetlików - uwertura do widowiska.
   Najpierw były tylko dwa czy trzy pulsujące regularnie zielone punkciki, ślizgające się gładko pośród drzew. Stopniowo pojawiało się ich coraz więcej i więcej, aż wreszcie część gaju oliwnego stanęła w niesamowitej zielonej poświacie. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy tylu świetlików w jednym miejscu: roje ich migotały wśród drzew, pełzały po trawie, po krzewach, pniach oliwek, krążyły nad naszymi głowami i przysiadały na kocach jak zielone węgielki. Świetliste ich ławice polatywały nad zatoką, wirowały nad wodą,a  wtem, jak na dany sygnał, ukazały się delfiny, o grzbietach jak pociągniętych fosforem. Wpłynęły szeregiem do zatoki, kołysząc się rytmicznie na wodzie, Na środku zatoki zatoczyły koło i zaczęły nurkować i koziołkować; wyskakiwały wysoko w powietrze, by spadać do wody w pożodze światła. Te świetliki w górze i iluminowane delfiny w dole stanowiły doprawdy fantastyczny widok. Widzieliśmy nawet wyiskrzony ślad pod powierzchnią wody, tam gdzie delfiny zataczały płomienne zygzaki na piaszczystym dnie, a kiedy wyskakiwały wysoko w powietrze, wokół rozpryskiwały się krople szmaragdowej, płonącej wody i nie wiadomo było, czy to fosforyzujące morze, czy świetliki. Przyglądaliśmy się temu widowisku chyba z godzinę,a  potem, z wolna, świetliki cofnęły się w głąb lądu i rozpłynęły na boki wzdłuż brzegu. A po nich delfiny ustawiły się w szereg i ruszyły na pełne morze, zostawiając za sobą płomienistą ścieżkę, która żarzyła się, migotała i zamierała z wolna niby płonąca gałąź rzucona w poprzek zatoki. [str. 208-209]

***   ***  ***

Na koniec tego już i tak za długiego jak na internetowe standardy wpisu skan informacji, które wydawca zamieścił na końcu tego wydania. Zaskoczyła mnie nieco wyrażona na pierwszej stronie gotowość pokrzepiania serc czytelników w trudnym dla nich okresie transformacji oraz okazane im na stronie drugiej zaufanie: za zamówione książki płaciło się do tygodnia po odbiorze przesyłki. Jakość skanu nieszczególna, ale w końcu sprzęt ten ma już swoje lata.